ŚwiatAmerykanie w polskiej strefie w Afganistanie

Amerykanie w polskiej strefie w Afganistanie

Nareszcie dotarła do nas pozytywna wiadomość przywieziona z Afganistanu przez ministra obrony. W polskiej strefie w prowincji Ghazni najprawdopodobniej znajdzie się dodatkowy batalion amerykański.

To bardzo dobry prezent dla naszych żołnierzy pod choinkę. Właśnie w ten sposób powinniśmy starać się wzmacniać polską strefę. Oddziaływać na sytuację naszego kontyngentu należy raczej nie tyle natychmiastowym zgłaszaniem gotowości do dosyłania tam dodatkowych żołnierzy z kraju, co dobrze uargumentowanymi ocenami i wnioskami do decyzji sojuszniczych dowódców operacyjnych w sprawie proporcjonalnego obciążenia zadaniami wojsk w ramach nadrzędnego zgrupowania operacyjnego, którego częścią jest nasz kontyngent. Taki kierunek myślenia i postępowania polityczno-operacyjnego proponowałem od dawna. Co do dodatkowych żołnierzy, to lepiej trzymać ich w kraju w odwodzie na „czarną godzinę”, która oby nigdy nie nadeszła, ale z którą należy się liczyć z dużym prawdopodobieństwem, wobec niemożności wygrania przez NATO wojny dotychczasowymi, niewojennymi metodami.

Zapowiadany manewr sił amerykańskich do strefy Ghazni wynika niewątpliwie z rzeczowej oceny warunków na miejscu. Po tej decyzji widać, że sojuszniczy dowódca operacyjny ocenia poważnie sytuację w prowincji i dostrzega potrzebę wzmocnienia wojskowego w tym rejonie z punktu widzenia interesów całej operacji. Konsekwencją praktyczną takiej decyzji będzie albo redukcja obszaru odpowiedzialności polskiego kontyngentu, albo zmniejszenie zakresu jego zadań operacyjnych mniej więcej o połowę. To dobre rozwiązanie, oznaczające postulowane od dawna dostosowanie zadań polskiego wojska do jego możliwości w takiej mniej więcej skali.

W szczegółowym dalszym planowaniu z sojusznikami lepiej byłoby zmierzać raczej do realizacji pierwszej z powyższych opcji, czyli do redukcji obszaru odpowiedzialności niż zakresu zadań. Mogłoby to bowiem w przyszłości ułatwić rezygnację w ogóle z własnej strefy, co byłoby ze wszech miar wskazane. Powinniśmy zmierzać w tym kierunku niezależnie od tego, że wysłanie przez Polskę dodatkowych żołnierzy do Afganistanu w 2010 roku jest już, niestety, raczej przesądzone. Choć sądzę, że jest jeszcze szansa, aby starać się jak najwięcej z zadeklarowanej liczby utrzymywać w rezerwie w kraju w gotowości do użycia dopiero w razie zaistnienia takiej potrzeby. To byłby jakiś atut narodowy możliwy do wykorzystania w przyszłości w dalszych sojuszniczych dyskusjach i podejmowaniu decyzji na poziomie polityczno-strategicznym. W tym względzie warto wziąć przykład choćby z Niemiec, których minister spraw zagranicznych nie godzi się na sprowadzanie dyskusji o Afganistanie wyłącznie do problemu dosłania tam dodatkowych żołnierzy.

Co do informacji o podporządkowaniu amerykańskiego batalionu polskiemu dowództwu to nie sądzę, aby tak właśnie się stało. Amerykanie starają się tak organizować łańcuch dowodzenia w układzie sojuszniczym, aby nad ich żołnierzami zawsze był narodowy dowódca, a nie sojuszniczy. Wydaje się, że polski dowódca będzie mógł w stosunku do amerykańskich pododdziałów sprawować co najwyżej funkcję koordynatora operacyjnego przy wspólnej realizacji niektórych zadań, i to raczej tych niebojowych, niż bojowych. Prawdę powiedziawszy, takie rozwiązanie byłoby dla nas też korzystniejsze, zwłaszcza gdyby udało się jednocześnie doprowadzić do podziału odpowiedzialności za prowincję na części amerykańską i polską.

W tym punkcie jednak polskie i amerykańskie interesy są rozbieżne. W interesie amerykańskim będzie niewątpliwie leżało utrzymanie polskiej odpowiedzialności za całą strefę, przy jednoczesnym pozostawieniu maksymalnej swobody i samodzielności działania własnego (amerykańskiego) batalionu w tej strefie. Dlatego czynić będą gesty i stwarzać pozory podporządkowania go polskiemu dowództwu. Takie bowiem rozwiązanie z góry wiąże Polskę w Ghazni na dłuższy czas i jednocześnie ogranicza warianty możliwych przyszłych decyzji, w tym opcję wycofania się. My z kolei powinniśmy raczej unikać takiej sytuacji, aby zapewnić sobie swobodę maksymalnego uwzględniania własnych interesów przy podejmowaniu każdej kolejnej decyzji. Tak powinniśmy postępować co najmniej dotąd, dopóki sojuszniczy status operacji będzie taki, jaki jest obecnie: „ni to wojna, ni nie wojna”, czyli – jak „wyjaśnia” to sekretarz generalny NATO – „działania w warunkach wojenno-podobnych”.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)