Ameryka uwiodła i rozczarowała Tyrmanda
W Polsce postrzegany jako liberał, w USA - jako konserwatysta Tyrmand najpierw zakochał się w Ameryce, a potem przeżył rozczarowanie nią - powiedziała Mary Ellen Tyrmand, ostatnia żona autora "Złego" .
02.10.2012 | aktual.: 02.10.2012 10:41
Jest Pani w Warszawie pierwszy raz. Jakie wrażenie robi na Pani miasto, które Leopold Tyrmand opisywał w "Dzienniku 1954" i "Złym"?
- To dla mnie wielkie przeżycie, znaleźć się w Warszawie. Marzyłam o tym od lat, chciałam zobaczyć miejsca, gdzie Lolek żył, miejsca, które były mu bliskie. Przede wszystkim poszłam pod gmach dawnej YMCA na Konopnickiej. Bardzo się ucieszyłam z tablicy przypominającej, że Tyrmand tu mieszkał.
Spotkaliście się z Tyrmandem wiosną 1970 roku w Nowym Jorku. Co zafascynowało Panią, 23-letnią amerykańską studentkę iberystyki w 50-letnim imigrancie z małego kraiku w środkowej Europie?
- Zaczęło się od tego, że czytywałam teksty Tyrmanda w "New Yorkerze", bardzo się z nimi utożsamiałam. Wysłałam do niego list, a on mi odpowiedział, sugerując, żebym do niego zadzwoniła. Na początku myśl o romansie czy miłości nawet mi nie przeszła przez głowę. Po prostu chciałam porozmawiać z kimś, kto myśli tak jak ja, jest konserwatystą. Na początku lat 70. w Ameryce nie było zbyt wielu konserwatystów, czułam się nieco wyalienowana w swoich poglądach. Miałam wrażenie, że znam Tyrmanda, zgadzałam się ze wszystkim, co pisał o sowieckim totalitaryzmie, o "rozpasanym liberalizmie jako zagrożeniu demokracji".
Gdy się spotkaliśmy miałam 23 lata, ale jak na swój wiek byłam dość poważna. A Lolek miał lat 50, ale nie wyglądał na więcej niż 40. Był bardzo dynamiczny. To ja go zresztą uwiodłam, Lolek bardzo starał się nie stracić głowy, zachować dystans. Dwukrotnie rozwiedziony, nie chciał się znowu wiązać, dobrze mu było z samotnością i wolnością. Nasz związek tak naprawdę rozpoczął się, gdy Tyrmand wyjechał na lato na stypendium twórcze i zaczęliśmy do siebie pisywać. Najbardziej uwiodłam go tymi listami.
Jaki wpływ miał na panią Tyrmand?
- Przy takiej różnicy wieku i doświadczeń to naturalne, że w pewien sposób mnie kształtował. Przede wszystkim - intelektualnie. Pokazał mi też amerykańskie kino, którego ja - snobistyczna smakoszka Bergmana i Felliniego - właściwie wcale nie znałam. Ale miał też wpływ na mój styl, sposób ubierania się. Jego wyobrażenie o elegancji było bardzo sprecyzowane: "To sztuka odmawiania" - mawiał. Zabraniał mi się malować, przekonywał do klasycznych, prostych fasonów, zniechęcił do hipisowskich szmatek. Mawiał, że wyglądam w nich jak "żydowska Indianka". Trzeba przyznać, że jego wskazówki wyszły mi na dobre.
Pisze Pani, że Tyrmand wspominał Polskę "z goryczą". Dlaczego?
- No cóż. Nie bez przyczyny stąd wyjechał. Po tym, jak odmówiono mu publikacji "Życia towarzyskiego i uczuciowego", poczuł, że znalazł się w impasie. Był pisarzem, a pisarz bez publikacji nie istnieje, stracił cierpliwość do ciągłych walk z cenzurą. Uważał się za pisarza, ważnego polskiego pisarza, który ma wiele do powiedzenia, ale stracił wiarę, że w Polsce dane mu będzie to wszystko wypowiedzieć.
Jak to się stało, że Tyrmand zwrócił polskie obywatelstwo?
- To stało się w 1968 roku, po wkroczeniu polskich wojsk do Czechosłowacji, tym gestem zaprotestował przeciwko komunistycznej inwazji. Ale nie tylko o to chodziło. W 1968 roku w Polsce rozpętała się antysemicka nagonka. Tyrmand jej nie doświadczył, bo wyjechał trzy lata wcześniej, ale wielu jego bliskich przyjaciół musiało emigrować z Polski. Tyrmand był Żydem i antykomunistą, to połączenie skomplikowało jego życie. Czy Ameryka spełniła marzenia Tyrmanda, czy była raczej rozczarowaniem?
- To trudne pytanie. Na początku Lolek zakochał się w Ameryce, zachłysnął się swobodą i wolnością, kochał jazz i oto trafił do jego ojczyzny. W dodatku na początku był hołubiony jako przybysz zza żelaznej kurtyny, publikował w prestiżowym "New Yorkerze". Ale stopniowo Tyrmand przestał się ograniczać do tłumaczenia Ameryce europejskiej historii i zła tkwiącego w komunizmie. Zaczął przybierać moralizatorski ton wobec tutejszego establishmentu. Jak sam napisał, "starał się bronić Amerykę przed nią samą", to nie przysparzało mu popularności. Współpraca z "New Yorkerem" skończyła się, gdy tygodnik odrzucił jego tekst "Cywilizacja komunizmu". A on był uparty, nie chciał kompromisu. Nie zmienił poglądów. To paradoks, że w Polsce postrzegano go jako liberała, w Ameryce - jako konserwatystę.
Tyrmand miał w USA kilka bardzo trudnych lat, gdy właściwie nie miał gdzie publikować. To były pierwsze lata naszego małżeństwa, zawartego w 1971 r. Lepiej zrobiło się, kiedy w 1976 roku związał się z Rockford College przy Conservative Institute w Illinois, gdzie zajął się wydawaniem pisma "Chronicles of Culture". Zamieszkaliśmy na prowincji, czego nieco się obawiałam, ale z czasem przywykłam do spokojniejszego tempa życia. Urodziły się nam bliźnięta - Matthew i Rebecca. Lolek był bardzo szczęśliwy, zmieniał pieluchy, chodził na spacery.
Jaki na co dzień był autor "Złego"?
- Lolek był optymistą, w przeciwieństwie do mnie. Mawiał, że pesymizm jest łatwy bo najprościej jest wstać rano, rozejrzeć się i obrazić na cały świat. Optymizm, jego zdaniem, był wyzwaniem, które warto podejmować. Na co dzień był bardzo oszczędny, to on robił zakupy - uwielbiał amerykańskie supermarkety, porównywał ceny, kupował na promocjach. Bardzo ważny był dla niego porządek w domu i często się na mnie złościł o porozrzucane buty czy ubrania. Bywał też dość zaborczy. Jego poglądy na właściwe zachowanie się kobiet były ustalone. Był niewątpliwe wyznawcą podwójnych standardów, bardzo zazdrosny o moje znajomości, sam nieustannie uwodził.
W Polsce Tyrmand był znanym elegantem, czy w kolorowej Ameryce również się wyróżniał?
- Chyba przestał się tak przejmować strojem. Myślę, że w komunizmie jego staranny ubiór był rodzajem protestu, kolorowe skarpetki - wojennym proporcem. W Ameryce nie musiał już w ten sposób walczyć. Ubierał się starannie, ale nie wyróżniał się strojem. Mam wrażenie, że chciał raczej wtopić się w społeczność Amerykanów, nie odstawać od nich. Poza tym hipisowska moda lat 70. nie pasowała mu, był z innej epoki.
Czym jest pochodzenie i dorobek Tyrmanda dla jego dzieci?
- Czymś bardzo ważnym, szczególnie dla Matthew. On odwiedził już Polskę siedem razy, szuka swoich korzeni, jest dumny, że jest synem polskiego pisarza.
Mary Ellen Tyrmand przyjechała do Polski w związku z promocją książki Agaty Tuszyńskiej "Tyrmandowie. Amerykański romans", w której autorka zebrała wspomnienia Mary Ellen i odnalezioną korespondencję Tyrmandów. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa MG.