Al‑Kaida po 12 latach od ataków na WTC. Dlaczego globalny dżihad wciąż rośnie w siłę?
Chociaż od zamachów terrorystycznych na WTC i Pentagon minęło już 12 lat, to organizacja, która za nimi stała, wciąż ma się dobrze. Islamiści są dziś nieporównywalnie silniejsi niż wtedy, o czym świadczą ich sukcesy na całym świecie. Pomogła w tym błędna strategia Zachodu, który z jednej strony walczy z Al-Kaidą w Afganistanie, a z drugiej strony wspiera jej bliźniacze ugrupowania w świecie arabskim. Od 2001 roku islamscy fundamentaliści nie próżnowali, jak pisze Tomasz Otłowski, "stają się coraz silniejsi i groźniejsi, i już wkrótce mogą zagrozić samym podstawom naszej cywilizacji".
20.09.2013 | aktual.: 20.09.2013 20:18
Jeśli bowiem w Afganistanie walczymy z islamistami z Talibanu i Al-Kaidy, to czemu popieramy tych samych ludzi w Syrii jako "demokratycznych rebeliantów", zwalczających "opresyjny reżim" prezydenta al-Asada? Gdzie tu logika i konsekwencja? Widać coraz wyraźniej, że Zachód zagubił gdzieś starożytną mądrość strategiczną, tak prosto ujętą przez Sun Tzu: nie można wygrać wojny, jeśli nie wie się, z kim się ją prowadzi i kto jest wrogiem. A ten wróg staje się tymczasem coraz silniejszy i groźniejszy, i już wkrótce może zagrozić samym podstawom naszej cywilizacji.
Kolejna, dwunasta już, rocznica zamachów terrorystycznych na WTC i Pentagon z 2001 roku minęła niemalże niezauważona, skutecznie przyćmiona medialnie przez narastające napięcie wokół Syrii. I mało który z ekspertów, o politykach i decydentach nawet nie wspominając, publicznie wskazał na związek między tym, co wydarzyło się w USA owego pamiętnego 11 września 2001 roku, a obecną sytuacją w Syrii (i szerzej - w całym świecie muzułmańskim). Bo choć mogłoby się wydawać, że te sprawy nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego, to jednak w rzeczywistości istnieje element, będący dla nich wspólnym mianownikiem. Czynnikiem tym jest islamski sunnicki ekstremizm i terroryzm, organizacyjnie uosabiany przede wszystkim przez osławioną Al-Kaidę (Bazę).
W 12 lat po swym najgłośniejszym i najbardziej spektakularnym ataku, Al-Kaida nie tylko nadal istnieje, działa i zagraża interesom oraz bezpieczeństwu USA (i całego świata zachodniego), ale wręcz ma się coraz lepiej. Amerykanie już kilka razy w ciągu minionej dekady ogłaszali co prawda "koniec" tej islamistycznej struktury - ostatnio półtora roku temu, po eliminacji jej założyciela i lidera, Osamy bin Ladena. Zawsze były to jednak pobożne życzenia amerykańskich sztabowców z Departamentu Obrony i dyplomatów z Departamentu Stanu. Za każdym razem okazywało się bowiem, że Al-Kaida - niczym ów mityczny, niezwyciężony Feniks - odradzała się niemalże z popiołów i powracała do gry. Co więcej, wraz z upływem czasu paradoksalnie stawała się nawet jeszcze silniejsza i groźniejsza.
Dawna i nowa Al-Kaida
Gdy dwanaście lat temu o Al-Kaidzie, jej założycielu i celach strategicznych usłyszał cały świat, była to niewielka, kadrowa i półkonspiracyjna grupa o ścisłej, hierarchicznej strukturze. Organizacja, która dzięki posiadanemu w Afganistanie i Jemenie zapleczu organizacyjnemu i szkoleniowemu oraz znacznym funduszom, zbieranym od muzułmanów z całego świata - zdołała zaplanować, przygotować i przeprowadzić największy w historii atak terrorystyczny. Współczesna Al-Kaida w niczym jednak nie przypomina tamtej małej, elitarnej grupki - dzisiaj jest to rozbudowana sieć organizacji, grup i ruchów islamskich ekstremistów, obejmująca swym zasięgiem bez mała cały świat.
Dzisiejsza Baza to przy tym luźna struktura, bez wyraźnej hierarchii, której poszczególne ogniwa i komórki są połączone tylko wspólną ideologią, wspólnym celem i jednolitym modus operandi, przekazywanym adeptom „świętej wojny” podczas szkoleń w obozach Al-Kaidy w Jemenie, Pakistanie, Libii i Syrii.
Dawna, skadrowana i elitarna Al-Kaida stanowi zaś obecnie rdzeń, "twarde jądro" globalnej sieci dżihadu, będąc dla niej "sercem i mózgiem" - naczelnym dowództwem strategicznym, głównym ośrodkiem ideologicznym i centrum organizacyjno-logistyczno-szkoleniowym.
Światowy dżihad
Ugrupowania, będące odgałęzieniami Al-Kaidy (a więc działającymi na jej rzecz), działają dziś faktycznie w całym świecie islamskim. Począwszy od Afryki Północnej (AQIM, Ansar al-Sharia) i Wschodniej (AQEA - Al-Kaida Afryki Wschodniej, somalijski Al-Szabaab), przez Bliski Wschód (AQSP - Al-Kaida Półwyspu Synaj, AQAP, Syryjski Front Islamistyczny, Islamskie Państwo Iraku i Lewantu i inne.), aż po Azję Centralną (Unia Islamskiego Dżihadu, Islamski Ruch Uzbekistanu, kazachscy Żołnierze Kalifatu - Dżund al-Khilafa), Południową (talibowie afgańscy, pakistańscy z Tehrik e-Taliban Pakistan, inne organizacje pakistańskie i kaszmirskie) oraz Wschodnią (filipińskie Abu Sayef i Front Wyzwolenia Moro). A to i tak niekompletny przegląd – mamy przecież jeszcze śmiertelnie groźny nigeryjski Boko Haram, czeczeńskich islamistów z Emiratu Kaukaskiego, chińskich Ujgurów z Xinjangu oraz dziesiątki innych organizacji i grup, rozsianych po całym niemal świecie i pełnymi garściami czerpiących z przebogatego
Wreszcie należy w tej wyliczance wspomnieć o najmłodszym "dziecku" Bazy: o tzw. samotnych wilkach dżihadu. Ludziach, którzy mieszkają (a często urodzili się) na Zachodzie, są muzułmańskimi imigrantami lub ich potomkami, albo dopiero co przeszli na islam jako rdzenni Amerykanie czy Europejczycy - i zainspirowani ideologią Al-Kaidy postanowili włączyć się w jej "świętą wojnę", działając samodzielnie. To tacy jak oni zorganizowali - na poczet dokonań Bazy i w imię jej ideologii - zamachy w Londynie w 2005 roku czy niedawny atak w Bostonie.
Wojna z terrorem napędza terroryzm
Jedno jest dzisiaj pewne - nie takiego rozwoju wydarzeń spodziewali się Amerykanie i ich sojusznicy, ogłaszając z wielką pompą po 11 września początek "wojny z terrorem". Nikt wówczas nie przypuszczał, nawet w najgorszych koszmarach, że zamiast zniszczenia (lub choćby znaczącego osłabienia) islamistów, wojna ta doprowadzi do ekspansji radykalnego islamu i eskalacji zjawiska terroryzmu w wydaniu muzułmańskich fanatyków.
Nie da się ukryć, że islamistom z Al-Kaidy sprzyjają czas i okoliczności - w świecie muzułmańskim (a zwłaszcza arabskim) narasta ferment, spowodowany skumulowaniem się całego szeregu niekorzystnych procesów demograficznych, ekonomicznych i społeczno-politycznych. Arabska Wiosna była rezultatem właśnie tego wzburzenia, choć jej prawdziwa natura, charakter i przyczyny zostały od samego początku niewłaściwie odczytane na Zachodzie.
W takiej atmosferze ideologie i postawy radykalne o podłożu religijnym zyskują wśród muzułmanów coraz większe poparcie, jako proste, zgodne z duchem religii i tradycji oraz pozornie skuteczne metody opanowania chaosu i kryzysu, gnębiącego społeczności muzułmańskie. Generalnie, wpływ na przetrwanie Al-Kaidy oraz jej obecny renesans miało i ma wiele czynników, ale do najważniejszych z nich zaliczyć należy błędną strategię Zachodu w tzw. wojnie z islamskim terroryzmem oraz elastyczność i efektywność samego ruchu dżihadu, skupionego wokół Bazy.
Błąd po 11 września
Gdy opadł kurz i minął pierwszy szok po zamachach z 11 września, Stany Zjednoczone ruszyły do kontrofensywy. Z gracją słonia w składzie porcelany, amerykański kolos uznał, że należy odpowiedzieć na zamachy: a) zdecydowanie i jak najmocniej; b) w pierwszym rzędzie z zastosowaniem środków militarnych. I jedno, i drugie kryterium determinowało użycie sił zbrojnych przeciwko wrogowi, dysponującemu jakimś terytorium, infrastrukturą, wojskiem itd. I tu właśnie - już u samego zarania konfliktu - tkwił pierwszy, zasadniczy błąd amerykańskich decydentów i planistów.
Al-Kaida bowiem, choć zaczepiona gościnnie u afgańskich talibów, nie miała w istocie własnego terytorium i swojego "władztwa terytorialnego" (do tego etapu rozwoju politycznego i organizacyjnego islamiści dochodzą dopiero dzisiaj, gdy zajmują całe połacie Jemenu, Libii, Syrii, czy wcześniej Mali, sprawując tam władzę administracyjną, egzekwując swe prawa, ściągając podatki itd.). Uderzenie w Afganistan było więc w tamtym czasie – z punktu widzenia próby unicestwienia Al-Kaidy - ciosem w próżnię. Co gorsza, uwiązało najpierw USA, a później i ich sojuszników z NATO, w przewlekły konflikt asymetryczny, z gatunku tych nie do wygrania. Iracka pomyłka i afgański kontratak
Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, gdy na przełomie lat 2002/2003 - a więc zaledwie w rok po afgańskim "zwycięstwie" - ówczesna administracja USA przerzuciła całe swe zainteresowanie strategiczne na Irak. Operacja "Iracka Wolność", która w założeniach miała być "spacerkiem do Bagdadu", przerodziła się w najdłuższą wojnę w historii Stanów Zjednoczonych. W koszmar, który pochłonął setki miliardów dolarów, tysiące poległych Amerykanów i dziesiątki tysięcy istnień irackich. A ostatecznie - dzięki "mistrzowskiej" dyplomacji obecnego włodarza Białego Domu - stał się modelowym wręcz przykładem tego, jak szybko i skutecznie zmarnować tytaniczne wręcz siły i środki, bez osiągnięcia najmniejszego nawet efektu strategicznego (politycznego).
Co gorsza, w czasie, gdy Amerykanie beznadziejnie topili nad Eufratem i Tygrysem swe zasoby finansowe, militarne i logistyczne, a także resztki prestiżu politycznego - w Afganistanie talibowie i ich sojusznicy z Al-Kaidy stopniowo odzyskiwali siły. Gdy wreszcie Waszyngton zorientował się (ok. 2004/2005 roku), co się dzieje pod Hindukuszem, było już za późno. Nie pomogło nawet wymuszenie na sojusznikach z NATO udziału w operacji afgańskiej, pod szyldem ISAF.
Al-Kaida ponownie odżyła, nabrała sił, umocniła się i przeszła do ofensywy. Najpierw przejęła organizacyjną, polityczną i ideową kontrolę nad lokalnymi, fundamentalistycznymi ugrupowaniami na pakistańskich terytoriach plemiennych, doprowadzając w końcu do powstania tam jednolitej, zhierarchizowanej i niezwykle sprawnej operacyjnie struktury - Ruchu Pakistańskich Talibów (Tehrik e-Taliban Pakistan, TTP). Później Baza stopniowo "wchłaniała" miriady lokalnych i regionalnych ugrupowań islamistycznych z Pakistanu, Kaszmiru, Afganistanu, Azji Centralnej, Bangladeszu, a nawet Tajlandii czy Birmy.
Przy czym owo "wchłanianie" nie bez powodu ujęte jest tu w cudzysłów - strategia Al-Kaidy zakłada bowiem, że w wielości siła i liczy się nie tyle jednolita struktura, co mnogość grup i organizacji działających odrębnie, choć zgodnie, dla realizacji tego samego, nadrzędnego celu strategicznego.
Tak więc każde z lokalnych ugrupowań islamistycznych, które zdecydowało się współpracować z Bazą, zachowało swą odrębność instytucjonalną i organizacyjną, wraz ze względną swobodą działania na poziomie lokalnym. W zamian grupy te zobowiązały się działać na rzecz globalnego dżihadu, a ich liderzy otrzymali prawo zasiadania w radzie starszych (szura) Al-Kaidy (teoretycznie zyskując tym samym wpływ na kierunek działań całej struktury), zaś ich członkowie mogą się szkolić w obozach w Pakistanie. Jak więc widać, korzyść jest obustronna.
Wykorzystać Arabską Wiosnę
Ten sam schemat Al-Kaida powtórzyła, po 2011 roku, w odniesieniu do islamistów z Maghrebu i Bliskiego Wschodu. Na fali Arabskiej Wiosny w regionach tych ujawniły się - lub powstały od podstaw - dziesiątki mniejszych lub większych grup islamistycznych, które stały się naturalnym obiektem zainteresowania Al-Kaidy jako jej potencjalni sojusznicy.
Zresztą, najwyższe kierownictwo Al-Kaidy (nie wyłączając samego bin Ladena) żywo interesowało się wydarzeniami w państwach arabskich dotkniętych falą rewolucji. Brak oficjalnych reakcji i komentarzy ze strony liderów ugrupowania stanowił świadomą taktykę, mającą na celu uniknięcie sytuacji, w której rewolucjonistów z Tunisu, Kairu czy Trypolisu można byłoby posądzić o związki z Al-Kaidą lub inspirację jej odezwami. Podejrzenia takie zaszkodziłyby bowiem nie tylko samemu przebiegowi rewolt, ale też osłabiłyby ich propagandowy obraz, jaki otrzymały one na Zachodzie - tj. demokratycznych, spontanicznych zrywów społecznych. W tym kontekście warto również pamiętać, że Arabska Wiosna idealnie wpisywała się w długofalową strategię Al-Kaidy, zakładającą obalenie skorumpowanych, prozachodnich reżimów w krajach arabskich i zastąpienie ich rządami "islamskimi".
Co więcej, dziś wiadomo już, że regionalne struktury Al-Kaidy i organizacje z nią powiązane po cichu, bez rozgłosu medialnego, ale systematycznie i na dużą skalę angażowały się od początku w wydarzenia Arabskiej Wiosny. Tak było zwłaszcza tam, gdzie rewolucje przerodziły się w wojny domowe - a więc najpierw w Libii, a obecnie w Syrii.
Zresztą, paradoksalnie, islamski radykalizm związany z Al-Kaidą zyskał po 2011 roku na sile. Nie zaszkodziły mu nie tylko arabskie rewolucje, ale nawet śmierć Osamy bin Ladena, założyciela i lidera Bazy. Eliminacja bin Ladena nie osłabiła (ani tym bardziej nie zniszczyła) Al-Kaidy, w zamian zaś uczyniła z niego męczennika i ikonę całego ruchu dżihadu. Nowe kierownictwo Bazy z Ajmanem az-Zawahirim na czele okazało się zaś w rzeczywistości znacznie bardziej niebezpieczne dla Zachodu, porzuciło bowiem preferowany przez bin Ladena imperatyw wzniecenia "świętej wojny" na "ziemiach niewiernych". W zamian, az-Zawahiri skupił się na pracy organicznej w świecie muzułmańskim, zwłaszcza w krajach arabskich targanych właśnie rewoltami, której celem było poszerzenie społecznej, organizacyjnej i ideologicznej "bazy" Al-Kaidy. Baza wróciła tym samym do swych pierwotnych korzeni.
Dziś, w dwanaście lat po zamachach na USA, czarny sztandar dżihadu z logo Al-Kaidy (czyli wersami tradycyjnej szahady - islamskiego wyznania wiary) powiewa już nie tylko nad regionem AFPAK, ale i nad bez mała jedną trzecią ziemskiego globu. Wojujący islam spod znaku Al-Kaidy rośnie w siłę i kontynuuje swój zwycięski pochód, obejmując regiony i kraje (jak np. Kazachstan, Libia, Egipt, Syria, Mali czy Nigeria), gdzie jeszcze kilka lat temu nikomu nie śniło się o dżihadzie i islamistycznym zagrożeniu terrorystycznym. Dziś jest to w tych państwach codzienna, brutalna rzeczywistość, wpływająca na ich funkcjonowanie i życie ich społeczeństw. W tym kontekście dziwi więc nie tylko niedawna zapowiedź władz USA o zakończeniu wojny z terroryzmem islamskim (bo ponoć Al-Kaida już przecież nie istnieje!), ale też sprzeczne w swym sensie i wymowie działania waszyngtońskiej dyplomacji wobec islamistów w różnych częściach świata.
Jeśli bowiem w Afganistanie walczymy z islamistami z Talibanu i Al-Kaidy, to czemu popieramy tych samych ludzi w Syrii jako "demokratycznych rebeliantów", zwalczających "opresyjny reżim" prezydenta al-Asada? Gdzie tu logika i konsekwencja? Widać coraz wyraźniej, że Zachód zagubił gdzieś starożytną mądrość strategiczną, tak prosto ujętą przez Sun Tzu: nie można wygrać wojny, jeśli nie wie się, z kim się ją prowadzi i kto jest wrogiem. A ten wróg staje się tymczasem coraz silniejszy i groźniejszy, i już wkrótce może zagrozić samym podstawom naszej cywilizacji.
Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.