Afryka rośnie w siłę. Rosja musi tam grać inaczej, niż w Europie© Getty Images

Afryka rośnie w siłę. Rosja musi tam grać inaczej, niż w Europie

Zbigniew Rokita
11 września 2020

Rosja dołączyła do kolejki mocarstw grających o wpływy w Afryce. Ale musi grać inaczej niż w Europie. - Afrykańscy liderzy są świadomi, że ich kraje nigdy w historii nie miały tak silnej pozycji w rozmowach ze światowymi potęgami – mówi dla Magazynu WP dr Jędrzej Czerep, ekspert PISM ds. polityki krajów afrykańskich.

ZBIGNIEW ROKITA: Gospodarki krajów afrykańskich rozwijają się w szybkim tempie, kontynent jest zasobny w surowce, prędko wzrasta liczba ludności – szacuje się, że za 30 lat co czwarty mieszkaniec globu będzie Afrykańczykiem. A lokalni liderzy wiedzą, że ich pozycja w negocjacjach z mocarstwami nigdy nie była lepsza.

JĘDRZEJ CZEREP: Tak, mają tę świadomość. Widzą rosnącą liczbę państw ustawiających się do nich w kolejce. Od dawna w Afryce aktywne są Chiny, Stany Zjednoczone czy dawne potęgi kolonialne, a w ostatniej dekadzie do rywalizacji włączyła się też trójka nowych graczy: Rosja, Turcja i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Kraje afrykańskie mają coraz większe pole manewru i czekają, kto da więcej.

To z ich punktu widzenia zresztą nowa sytuacja. Np. postkolonialne kraje francuskojęzyczne musiały przez długie dekady podporządkowywać się Francji – ta decydowała nawet, kto będzie tam rządził. Wybrzeże Kości Słoniowej, Gabon czy Republika Środkowoafrykańska były niemal francuskimi prowincjami.

W ostatnich latach doszło do przebiegunowania wielu państw i dywersyfikacji ich polityki.

Tak. Zna pan mapę kolonialną z wpływami danych mocarstw oznaczonych kolorami – te strefy wpływów były dość klarowne jeszcze dekadę temu, ale teraz prawie wszędzie trwa rywalizacja wielu zewnętrznych państw.

Skrajnym przykładem jest położone obok Etiopii i Somalii Dżibuti. Swoje bazy wojskowe posiadają tam jednocześnie Amerykanie, Francuzi, Chińczycy, Japończycy i Włosi.

A zabiegały o swoje bazy też ZEA, Arabia Saudyjska czy Rosja. Na obecność tej ostatniej nie zgodziły się wyraźnie Paryż i Waszyngton – to byłby symboliczny powrót do wpływów radzieckich, gdy Moskwa posiadała szereg baz wojskowych w Afryce: od Somalii przez Libię po Angolę.

Sytuacja na wodach wokół Dżibuti jest zresztą specyficzna. Kilkanaście lat temu w odpowiedzi na zagrożenie piractwem powstała tam koalicja wszystkich: obok siebie pływały okręty amerykańskie, irańskie i chińskie. Było to też pierwsze miejsce, w którym siły wojskowe Unii Europejskiej przeprowadziły nie defensywną, a proaktywną akcję zbrojną. Świat uznał wtedy, że piractwo to zagrożenie niczym nadlatujący na Ziemię meteoryt – ponad podziałami.

Dżibuti to przykład afrykańskiej gry na wielu fortepianach – tamtejsze kraje kładą na stół swoją suwerenność i ogłaszają przetarg.

Można tak to ująć.

Czy więc takie państwa jak Rosja ułatwiają krajom afrykańskim uniezależnienie się od swoich dawnych metropolii?

Tak przedstawiają to Rosjanie, ale też Chiny czy Turcja: grają na nutce antykolonialnej. Szczycą się brakiem przeszłości kolonialnej na tym kontynencie. Dziś jednym z głównych rosyjskich sojuszników w Afryce jest i przyjaciel Aleksandra Dugina (rosyjskiego politologa, którego idee mają posłuch na Kremlu) - pochodzący z Beninu Kémi Séba. Ten panafrykanista i populista buduje swoją popularność na hasłach antykolonialnych.

I dlaczego Rosjanie go wspierają?

Bo hasła antykolonialne to hasła antyfrancuskie czy antybrytyjskie. Séba nawołuje np. do oddania przez Paryż wysp w Kanale Mozambickim, głosi, że kolonializm trwa, a Francja wciąż ma posiadłości zamorskie.

Rosja wybiera sobie więc afrykańskich aktywistów, z którymi ma zbieżne interesy i wspiera ich - na przykład finansowo.

Zgadza się. Widać było to na Madagaskarze. Przed wyborami w 2019 roku przyjechali tam rosyjscy polittechnolodzy, zaczęli przekazywać politykom pieniądze, brać pod swoje skrzydła. Chcieli uczynić z nich kandydatów prorosyjskich. Ściągnięto tam wówczas też Kémi Sébę, aby organizował antyfrancuskie demonstracje.

Z jednej strony pokazuje to, że Rosja gra powyżej swojej wagi. Nie ma przecież środków, żeby konkurować w Afryce gospodarczo czy militarnie z Chinami, USA czy UE. Z drugiej jednak strony polityka jest sztuką robienia wrażenia, a wrażenia tworzą rzeczywistość. Na Madagaskarze to była prosta sztuczka: rozkręcenie antyfrancuskich nastrojów i kreowanie się na alternatywę dla Paryża. Rosjanie tworzyli też fałszywe konta, strony internetowe, trollowali.

W innych krajach też to robią?

W 2018 czy 2019 to była prawdziwa plaga - w każdym kraju afrykańskim, gdzie trwały wybory czy stacjonowały zachodnie wojska, pojawiała się agresywna kremlowska propaganda internetowa. Pod koniec ubiegłego roku Facebook zamknął około 200 takich kont - docierały one do milionów osób.

Bloomberg policzył, że rosyjscy doradcy polityczni byli w ostatnich latach obecni w co najmniej 10 afrykańskich krajach. Informacje o Rosjanach maczających palce w każdych wyborach robią wrażenie, ale na co się to wszystko przekłada? Na Madagaskarze przyniosło efekty?

Nie. Rosja zachłysnęła się swoim sukcesem w Syrii i poczuła się wszechmogąca. Doszła do wniosku, że ma receptę na podbój całego świata - to klucz do obecności rosyjskiej w Afryce. Drugim impulsem były zachodnie sankcje, które sprawiły, że Moskwa musiała rozejrzeć się za nowymi rynkami.

Rosjanie zaczęli mówić o Afryce w 2014 roku, gdy anektowali Krym.

Głównym impulsem była jednak Syria: szok, że Rosja jest w stanie po latach wrócić do egzotycznego kraju i stać się tam game changerem. Chciano w Afryce postępować jak w Syrii, gdzie Asad upadłby bez zewnętrznej pomocy, był przyparty do muru, a w zamian za pomoc dał się uzależnić i przekazał swoim wybawcom kontrolę nad znacznymi zasobami naturalnymi kraju. Wypracowany tam model partnerstwa Rosjanie uznali za uniwersalny: Rosja chroni dyktatora, dyktator daje jej bogactwa i wpływy.

Najpierw zastosowano go w Libii wspierając generała Haftara w zamian za dostęp do złóż ropy, potem w Republice Środkowoafrykańskiej w zamian za złoto i diamenty, potem udzielono pomocy słabnącym władcom w Demokratycznej Republice Konga i Sudanie.

Rosjanie dali się uwieść własnemu sukcesowi syryjskiemu, ale ten był rzeczywiście niesamowity: tak duże zyski przy tak małych środkach. Czy nie jest jednak tak, że posiadają oni głównie potencjał negatywny - destabilizują sytuację i stają się gwarantami uregulowania konfliktów, których nigdy nie regulują do końca?

Tak jest w Ukrainie czy w Syrii, ale nie w Afryce. Tam metodą działania Rosji nie jest destabilizacja. W Afryce Rosjanie nie eskalują napięć dla samej eskalacji, "nie psują" tych krajów. Oni chcą się tylko tam rozepchać i zdobyć wpływy.

I udało się ten syryjski schemat przeszczepić do Afryki?

Różnie bywa. Przysyłany rosyjski personel niższego szczebla często się nie sprawdzał: wielu Rosjan piło na umór, nie rozumiało lokalnej specyfiki. Delegacja do Afryki była czymś w rodzaju karnej zsyłki. Odpowiedzialny za te akcje Jewgienij Prigożyn spostrzegł wówczas, że nie wystarczy mieć laptopa, doświadczenia w zakładaniu kont i organizowaniu mitingów, aby zdobyć wpływy w jakimś państwie. Okazało się, że król jest nagi.

Prigożyn odpowiada za propagandę, ale też za najemników - tzw. "wagnerowców". Grupa Wagnera to teoretycznie prywatna firma, w rzeczywistości realizuje interesy Kremla. Ona też okazała się "naga"?

Czasem, na przykład w Mozambiku. W jednej z tamtejszych prowincji trwa rebelia islamistyczna. Walki trwają nieopodal olbrzymich złóż gazu, dzięki którym Mozambik ma szansę dołączyć do grona głównych eksporterów LNG na świecie. Mozambickie władze ogłosiły konkurs dla prywatnych firm wojskowych, które miały wesprzeć słabą armię. Przystąpiły do niego tuzy: założyciel amerykańskiego Blackwater Eric Prince i weterani z Angoli i RPA. Tuż przed zakończeniem konkursu prezydent Mozambiku udał się do Moskwy i po powrocie ogłosił niespodziewanie, że wygrali wagnerowcy. To ważne, bo po sukcesie w Syrii Rosja chce specjalizować się w walce z islamistami.

I jak sobie poradzili wagnerowcy w Mozambiku?

Nijak. Okazało się, że sprzęt, który ze sobą przywieźli, jest bezużyteczny w walce w gęstym mozambickim tropikalnym lesie. Przy pierwszych wejściach do lasu kilku najemników zginęło, jednemu rebelianci odcięli głowę. Po miesiącu wagnerowcy spakowali manatki i wycofali się, a ich miejsce zajęli siedemdziesięcioletni weterani afrykańskich wojen.

Ale np. w Republice Środkowoafrykańskiej odnieśli sukces, choć nie do końca wiemy, co tam robią. Dwa lata temu trójka rosyjskich dziennikarzy chciała się temu przyjrzeć, ale zostali zamordowani w niejasnych okolicznościach.

Rosjanie rzeczywiście zajęli tam miejsce Francuzów. Mają dziś nieograniczony dostęp do kopalń diamentów i złota, największe wpływy na władze. Są też ochroniarzami prezydenta Faustina-Archange Touadéra. Założyli nawet swoją radiostację, która ma największy zasięg w kraju - Afrykańczycy mogą dzięki niej poznać popsę (tandetną rosyjską muzykę klubową – red.).

A jak jest z wpływami gospodarczymi Rosji? Jej wymiana handlowa z Afryką rośnie, ale po pierwsze na Afrykę subsaharyjską przypada jedynie 1/4 jej wartości, a po drugie te obroty są dziesięciokrotnie mniejsze niż chińskie i pięciokrotnie niż amerykańskie. Koniec końców rosyjska gospodarka nie jest zbyt duża - porównywalna do południowokoreańskiej.

Rosjanie zdają sobie z tego sprawę i wyszukują nisze. To po pierwsze poszukiwanie nowych złóż surowców – gdy jakiś afrykański rząd, chce mapować nowe zasoby, na ogół wzywa Rosjan, a w razie sukcesu najpewniej przekłada się to na preferencje przy eksploatacji. Po drugie – energetyka atomowa. Rosatom zawiera kolejne umowy: z Etiopią, Zambią czy Ugandą. To obszar, którego żaden gracz nigdy dotąd na poważnie nie eksploatował i duża szansa dla Afryki.

Mimo wszystko mam poczucie, że Rosjanie wysyłają światło w kosmos. Rozumieją, że są spóźnieni w wyścigu o Afrykę i teraz chaotycznie zarzucają wędki w wiele miejsc - od trolli na Madagaskarze po walkę z dżihadystami w lasach tropikalnych Mozambiku - i liczą, że gdzieś coś się uda.

Na pewno. Nie mają jednak kompleksów: gdy gdzieś pojawi się szansa, od razu tam wchodzą. Wiele im nie wychodzi, bo tak się dzieje, kiedy się improwizuje, ale szybką się uczą i nadrabiają dziesiątki lat słabej obecności w regionie. Tak było niedawno z Erytreą. To najbardziej zamknięty kraj kontynentu, nazywany Koreą Północną Afryki. Gdy jednak zaczęła wysyłać sygnały, że chce się otworzyć, Rosjanie natychmiast wzięli się do pracy i to przyniosło efekt: otrzymali niezwykle lukratywne kontrakty. Rzucili się na niezagospodarowany kraj, którego inni jeszcze się bali.

Freedom House klasyfikuje Erytreę pod względem poziomu przestrzegania praw człowieka nawet niżej niż Koreę Północną. No właśnie, to kolejny atut Rosjan, ale też Chińczyków - oni nie mają skrupułów, aby robić biznesy z takimi reżimami jak ten erytrejski.

Rosja nie będzie też pouczała dyktatorów tak, jak robią to Europejczycy. Przy tym Rosjanie działają inaczej niż Chińczycy. Ludzie Pekinu długo przygotowują grunt: oddolnie budują więzi, zakładają małe firmy, dbają o pozytywny wizerunek, promują swoją kulturę, język, stopniowo inwestują i dopiero po latach zaczynają rozmawiać o współpracy wojskowej.

Rosjanie zaś odwrotnie: zaczynają od współpracy wojskowej, potem eksploatacja surowców, a dopiero później myślą o inwestycjach długoterminowych. Zaczynają od napchania sobie kieszeni.

Chcę jednak podkreślić coś jeszcze: działania Rosji nie przynoszą Afryce wyłącznie szkody. Weźmy choćby Republikę Środkowoafrykańską. Rosjanie pomogli wypracować trawionemu wewnętrznym konfliktem państwu najlepsze porozumienie w historii i ustabilizować tam sytuację. Dzięki nim RŚA to dziś bezpieczniejszy kraj. Wsparli walkę z epidemią eboli, chcą walczyć z dżihadystami, którzy są zagrożeniem dla nas wszystkich. W Polsce nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, ale Rosja może odcisnąć też pozytywny ślad.

Dr Jędrzej Czerep jest analitykiem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych ds. afrykańskich.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)