Trwa ładowanie...

Afgańska opowieść bez happy endu

Jeśli spojrzeć z bliska na to, co się dzieje w Afganistanie – na przykład w mieście Kandahar – okaże się, że kwitną tu: przestępczość, korupcja i konflikty plemienne, a zwykli ludzie pozostają bezsilni wobec potęgi zbrojnych milicji. Nic przy tym nie zapowiada "happy endu".

Afgańska opowieść bez happy enduŹródło: AP, fot: Brennan Linsley
d2a1lxe
d2a1lxe

Kandahar, Afganistan. Odwiedziliśmy klub bilardowy w coffee shopie w Kandaharze. Nie sprzedawali kawy, nie można było zagrać w bilard. Zamówiliśmy więc hamburgery i filmowaliśmy z tarasu sceny z życia miejskiego: stado oszalałych gołębi krążyło kilkadziesiąt metrów nad ruchliwym rondem. Żołnierze amerykańscy przemierzali drogę w olbrzymich wozach pancernych, policjanci zatrzymali białe toyoty corolle, by sprawdzić, czy nie przewożą bomb w bagażnikach, a w SUV-ach i pickupach przejeżdżali najróżniejsi uzbrojeni ludzie.

Zaraz za rogiem znajdował się nasz hotel. Był w połowie zniszczony, gdyż wcześniej w tym roku przejeżdżał tędy furman wiozący bombę. Obrał sobie inny cel, ale namierzyła go policja i wyleciał w powietrze, wraz ze swym wozem i całą ścianą hotelu. Bomba, trafiona pociskami policjantów, eksplodowała. Dziś właściciela hotelu pochłania odbudowa. Mężczyzna oczekuje napływu dziennikarzy i handlowców, gdy tymczasem NATO prowadzi operację, jeszcze niedawno nazywaną „letnią ofensywą” czy wręcz „bitwą o Kandahar”, dziś zaś już tylko „złożonymi działaniami wojskowo-politycznymi”.

Wszystkim wciąż się wydaje, że obowiązują reguły gry z nagłówka ABC News: „Kampania kandaharska może oznaczać dla Ameryki ostatnią szansę zwycięstwa nad Afgańczykami”. Podczas wizyty w tym mieście szef połączonych sztabów Stanów Zjednoczonych admirał Mike Mullen określił Kandahar jako „równie krytyczny dla Afganistanu jak Bagdad dla Iraku w trakcie inwazji”.

d2a1lxe

Niestety dla Stanów Zjednoczonych, niemal wszyscy popierają rebeliantów talibskich. Nawet dowódcy NATO. Jeden z wyższych oficerów stwierdził: „Gdybym był młody, walczyłbym w szeregach talibów”. W samym sercu ziemi Pasztunów mało komu wśród młodych przychodzi do głowy zostać pachołkiem przybyszy czy niepopularnego rządu w Kabulu – chyba, że w grę wchodzą duże pieniądze. Oto dylemat: wziąć pieniądze i współpracować z przybyszami czy też walczyć i ryzykować śmierć bohaterską. Większość ludzi gardzi tymi, którzy współpracują z rządem.

Spotkałem fachowca po pięćdziesiątce, z pokolenia, które dominuje wśród administracji (mieli niewiele ponad 20 lat w czasie obecności Rosjan). Nosi długą, zwiewną brodę. - To dlatego, że jest komunistą – mówi mój afgański towarzysz. – Ludzie, których przyjmuje ISAF (Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa, czyli misja NATO w Afganistanie), to najczęściej komuniści. - Odwołują się do Lenina i Marksa? – Nie, absolutnie nie, ale to ci sami, którzy kolaborowali z Rosjanami. Nazywamy ich komunistami.

- Ciągle są u władzy? – Tak, współpracują z obcymi. To wszystko komuniści. Wielu z nich nauczyło się też rosyjskiego. My wszyscy ich nie cierpimy. - A broda? – Ach, lubią nosić brodę. Starają się ukryć swą przeszłość.

d2a1lxe

Kto z kim walczy?

W coffee shopie zapytałem Afgańczyka, z którym kręciłem film, czy ktokolwiek posiada rozeznanie, kto tu walczy z kim. Ciągle tylko zabójstwa, porwania i zamachy bombowe. Dla dziennikarzy to proste jak konstrukcja cepa: wszystkiemu winni talibowie. Miejscowi mówią jednak, że to robota innych ciemnych sił, w tym bossów świata przestępczego i zbrojnych milicji sprzymierzonych z rządem watażków.

Żołnierze NATO dysponują zagmatwanym obrazem walki. Generał Stanley McChrystal – ich były dowódca, którego wymuszoną rezygnację przyjął miesiąc temu Barack Obama – powiedział żołnierzom, że głównym celem w ich wymierzonej w powstańców kampanii nie jest zabijanie ani nawet pokonanie talibów, lecz ochrona ludności. Jak mówił brytyjski generał major Nick Carter, biorący udział w kampanii kandaharskiej, wrogiem pozostają nie tyle talibowie, co „szkodliwe grupy wpływu” – przez co należy rozumieć skorumpowany rząd.

McChrystal był niepopularny wśród żołnierzy. Pragnąc chronić ludność, prosił ich, by nie nadużywali siły – na przykład nie strzelali do podejrzanych samochodów zbliżających się do konwojów amerykańskich, czy też nie dokonywali nocnych najazdów na domy.

d2a1lxe

Dołączyłem do amerykańskiego konwoju przemierzającego drogę nieopodal miasta i wypytałem jednego z sierżantów o McChrystala. - Nie ciągnij mnie za język – odparł. Byłem jednak nieustępliwy i wreszcie usłyszałem: "Nie zamierzam ryzykować życia wielu ludzi. Nie chcę ich zawieść. Jeśli znajdą się w niebezpieczeństwie, będziemy się bronić”. Co jednak było nie tak z McChrystalem? - On nie rozumie tego miejsca. Nie rozumie, że ludzie tu nie mają żadnej wyrozumiałości dla słabości. Nie wygramy w ten sposób - wyjaśniał żołnierz.

„Nie ma tu rządu”

Retoryka dowódców mogłaby sugerować, że NATO i talibowie znajdują się po tej samej stronie barykady – choć rywalizują w zapewnianiu ludziom bezpieczeństwa, to pozostają naturalnymi sojusznikami w walce z korupcją. Teoretycznie. W rzeczywistości jednak głównym celem dziesiątek tysięcy żołnierzy amerykańskich pozostaje doprowadzenie do wybicia lub pokonania talibów. Żołnierze są wspaniale wyszkoleni i często bardzo zdyscyplinowani. Nie są jednak – jakkolwiek by tego pragnęli – dobrymi antropologami ani ekspertami do spraw rozwoju. Gdy zaś walczą, to tylko dlatego, że pozwala im na to rząd afgański, który uznają za skorumpowany.

Owe sprzeczności nigdzie nie uwidaczniają się tak silnie jak w Kandaharze. - Gdybyśmy powiedzieli ci, co tu się naprawdę dzieje, nie przetrwalibyśmy nocy – mówił członek starszyzny prowincji, zwracając się do prezydenta Hamida Karzaja na zebraniu plemiennym w mieście. Inny dodał: „Zrzucanie winy na talibów jest zbyt proste”. Działaczka praw człowieka Szahida Husajn mówi, że rząd i NATO znajdują się w sojuszu ze zbirami: „Ktoś zabije kogoś, a rząd we własnej osobie mówi – nie ruszajcie go, nie nękajcie, to nasz przyjaciel, nasz krewny, jest związany z nami. Nie ma tu prawdziwego rządu. Kandahar znajduje się w rękach ludzi zamieszanych w handel narkotykami, posiadających broń i poparcie z zagranicy”.

d2a1lxe

Zapytałem głównego prokuratora śledczego w mieście, Falaka Safiego, czy większym zagrożeniem dla bezpieczeństwa są milicje, czy też talibowie. - Trudno powiedzieć. (...) Czasem zagrożeniem stają się talibowie, najczęściej jednak ludzie, którym utrudniono robienie osobistych interesów. Ludzie najbardziej się boją prywatnych milicji oraz tych, którzy nielegalnie posiadają broń - odpowiedział.

Takie postrzeganie sytuacji jest powszechne – zrozumiałe więc, że na talibów spogląda się jak na wybawców. Ruch ten powstał w wiosce niedaleko Kandaharu, z ludzkiej potrzeby walki z korupcją, odbudowy elementarnego bezpieczeństwa i stabilnego rządu, takiego, który trzymać się będzie zasad moralnych i religijnych. Talibowie walczyli z tymi samymi watażkami, którzy dziś powrócili, i których rządy są powszechnie uznawane za dzieło Stanów Zjednoczonych.

Milicje na straży baz NATO

Przez potężną bramę wjechaliśmy do głównej bazy NATO w mieście – Prowincjonalnego Zespołu Odbudowy – gdzie koordynuje się rozwój i „mentoring”. Taksówkarz mówi nam, że był to „zamknięty teren należący do komanda” – na zewnętrznej ścianie wisiał na sznurze martwy pies. Bazę prowadzi prywatna milicja. Mówi się, że jej siły zbrojne kontroluje Achtar Mohamed, ponoć zausznik Ahmeda Walego Karzaja, brata prezydenta Hamida Karzaja. NATO zna go jako Ahmeda Walego Karzaja, inni jednak jako K2, ojca chrzestnego mafii – oskarżanego o grabież pieniędzy z kontraktów koalicyjnych, zastraszanie poprzez ataki rakietowe, nielegalne akwizycje ziemi należącej do rządu. Ma wreszcie być szychą w handlu heroiną. Zaprzecza temu wszystkiemu. Twierdzi, że pada ofiarą zniesławień ze strony wrogów.

d2a1lxe

Milicje są wszędzie. Chronią nawet Prowincjonalny Zespół Odbudowy i inne bazy NATO. Pewien VIP mówi nam, że jego szwagier, który podjął właśnie współpracę z Amerykanami, zdążył zarobić 36 milionów dolarów, rekrutując członków milicji w prowincji kandaharskiej. - Oczywiście, współpracuje z watażkami. Zapewnia dostawy wszystkim ludziom. Musi zadawać się z najgorszymi kryminalistami - wyjaśnia.

Na wiejskich spotkaniach rozmawia się o tym, co Amerykanie nazywają „lokalnymi inicjatywami obronnymi”. Ludzie nazywają je milicjami. Słychać narzekania, że siły te wymuszają pieniądze i aresztują ludzi. Jak mówi członek starszyzny z dystryktu Arghandab niedaleko Kandaharu: „Te milicje wywodzą się z lokalnych plemion. Nie dbają o swój kraj. Obchodzą ich tylko pieniądze. Te lokalne milicje nie pozwalają na rozwój rządu. Stan bezpieczeństwa się pogorszył”.

Podczas kolejnej szury (zebrania rady) w bazie amerykańskiej usłyszeliśmy: „Nie sposób powiedzieć, kto lokalnym bojówkarzem, a kto talibem: wszyscy noszą broń, a nie mają munduru”. Współpracujący z Amerykanami dowódca armii afgańskiej znalazł rozwiązanie: utworzyć milicję, która zapewni bezpieczeństwo. - Zobaczcie – wiecie, który gość w waszej wiosce jest dobry, a który zły. Tylko od was zależy, jak sobie z nimi poradzicie. Pomogę wam, dam broń i wypłaty. Przynajmniej zapewnicie sobie bezpieczeństwo.

d2a1lxe

Tylko nadzwyczajne spotkania

Stany Zjednoczone raczej rozbudowują niż ograniczają milicje. Niektórzy nie są zachwyceni: „Przez 2 lata pomagałem armii, więc zrobiłem sobie wrogów wśród talibów. Boję się ich. Dziś mówisz: daję ci broń, ale jutro bierzesz ją z powrotem. Odtąd przybyło mi wrogów".

Sfilmowaliśmy tę milicję – wyglądali jak talibowie, nie mieli tylko bród, nosili żółte fluorescencyjne pasy na ramionach oraz skrawki czerwonego materiału na karabinach. W ten sposób odróżniali się od wroga. Jeden z ich przywódców twierdził, że są niezależni od Amerykanów i nie otrzymują od nich żołdu. - Zaproponowali, byśmy do nich dołączyli, ale odmówiliśmy. Czasem z nimi współpracujemy, ale tylko dla dobra naszej wioski. Żyjemy dobrze ze wszystkimi – jeśli masz wątpliwości, to idź do tych wiosek i zapytaj ludzi - mówił.

Wielu całkiem rozsądnych ludzi twierdzi, że takie rozwiązanie wobec talibów stanowi milowy krok naprzód – więc postanowiłem porozmawiać z przedstawicielami amerykańskich sił specjalnych. Wizytę jednak odwołano. Siły specjalne umawiają się tylko na „nadzwyczajne spotkania”. Wszelkie „planowane wcześniej” wywiady muszą zostać zatwierdzone na wysokim szczeblu – mój anulowano. Zbyt drażliwy temat. To brzydkie słowo „milicja” kojarzy się z paramilitarnymi bojówkami w Ameryce Środkowej i Iraku – wyszłoby jeszcze na to, że ci ludzie nie należą do „regularnych” oddziałów i znajdują się poza zasięgiem afgańskich struktur rządowych.

Spotkaliśmy się natomiast w Kandaharze z Afgańczykiem współpracującym z Zielonymi Beretami, który powiedział, że sprawy rozgrywają się za kurtyną. - Tych milicji nie przedstawiono jeszcze rządowi afgańskiemu – mówił nam – Wykonują nasze rozkazy, amerykańskie rozkazy. Nie tak jak prezydent Karzaj z jego samowolką.

Pułkownik Wayne Shanks, odpowiadający za sprawy publiczne w armii amerykańskiej w Afganistanie, powiedział mi: „ISAF i Siły ds. Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych nie popierają milicji. Doskonale znamy historię milicji w tym kraju i jesteśmy świadomi, że każdy program bezpieczeństwa musi znaleźć oparcie w rządzie”. Lokalne inicjatywy obronne to, według Shanksa, „program czysto obronny". - Nie płacimy tym wieśniakom, nie mają też prawa dokonywać aresztowań. Jeśli wykryją działalność powstańczą, donoszą policji afgańskiej bądź siłom ISAF. Z naszych informacji wynika, że uczestników tego programu selekcjonuje starszyzna w wioskach, noszą oni wyróżniające ich pasy odblaskowe i są znani mieszkańcom wsi - wyjaśnia.

Kryje się za tym poważna i zarazem delikatna debata na temat tego, jak ukształtować siły bezpieczeństwa, by wykazały się skutecznością podczas tej wojny. Trudno znaleźć przekonanych o tym, że skorumpowana policja afgańska i Afgańska Armia Narodowa, zdominowana przez Tadżyków i zgrupowana głównie na północy, mogą zdławić rebelię na zdominowanym przez Pasztunów południu. W blogach i dziennikach wojskowych roi się od artykułów napisanych przez oficerów zajmujących się operacjami specjalnymi. Mowa jest tam o potrzebie „trzeciej siły” – przez co należy chyba rozumieć różne siły plemienne, zdolne do utrzymania bezpieczeństwa od 2011 r., gdy rozpocznie się wycofywanie oddziałów amerykańskich. Niektóre z oddziałów amerykańskich sił specjalnych, szczególnie Zielone Berety, mają doświadczenie w tworzeniu oddziałów nieregularnych i współpracy z nimi. Utworzył je prezydent Kennedy w Wietnamie.

Niewielu pojmuje, że przejście od „skoncentrowanej na wrogu” konwencjonalnej kampanii wojskowej do „skoncentrowanej na ludności” kampanii zwalczania powstańców (COIN) to bynajmniej nie zabawa. Działania jawne, takie jak podbój serc ludności, to tylko element doktryny COIN pochodzącej z Malezji, Wietnamu, Omanu i Ameryki Środkowej. To jednak również środki bezpieczeństwa, służące kontroli niezadowolenia i separacji ludności od powstańców. Oznacza to olbrzymie przymusowe migracje, szwadrony śmierci i milicje.

Słyszałem, jak całkiem rozsądni ludzie mówili o wygraniu tej wojny „plemię po plemieniu” dzięki wykorzystaniu sił nieregularnych. Miejscowi pamiętają Rosjan, którzy również próbowali wykorzystać milicje, aby zapewnić wsparcie ostatniemu komunistycznemu premierowi Mohammadowi Nadżibullahowi. Cokolwiek się czyni, należy zachować wielką ostrożność. Problem w Kandaharze polega na tym, że bez względu na intencje utworzenie tych sił oznaczać będzie ponowne uzbrojenie starych łotrów – watażków.

Kto kogo kontroluje?

Kto, jeśli nie talibowie, ma faktyczną kontrolę? Miejscowi dziennikarze denerwują się i wspominają reportera Dżaweda Ahmada Dżodżo, który zadawał zbyt wiele pytań na temat milicji i ich powiązań z Amerykanami. Jak mówią, początkowo zesłano go do bazy lotniczej w Bagram, ale nie chciał zamilknąć. Więc w końcu go zabito – niedaleko naszego hotelu. Wspominają też swego kolegę Abdula Samada Rohaniego, korespondenta BBC w Laszkah Gah, stolicy sąsiedniego Helmandu. Szukał ogniw łączących policję afgańską, lokalne milicje i handlarzy narkotykami. Mówi się, że w swoim czasie otrzymał ostrzeżenie od szefa policji. Potem został zamordowany.

Nie ma jednak dowodów na istnienie tych ogniw. Staraliśmy się zbadać sprawę najbardziej bezczelnej zbrodni kandaharskiej milicji – mordu na szefie policji Matiullahu Katehu dokonanego w czerwcu 2009 r. Oficjalne śledztwo prowadził prokurator z Kabulu, odkryto wyjątkowo jasne tropy prowadzące do bojówki o nazwie Kandaharska Siła Uderzeniowa. Oto co stwierdzono: Kateh i inni wysocy funkcjonariusze policji zostali zastrzeleni w biały dzień przez milicję usytuowaną w bazie Sił Specjalnych Stanów Zjednoczonych i CIA, znanej jako Camp Gecko, niedaleko od dawnego domu najwyższego przywódcy talibów mułły Omara. Członkowie milicji, zaopatrzeni w dostarczone przez Amerykanów mundury, broń i pojazdy, wdarli się do miejscowego gmachu sądu, usiłując wymusić na prokuratorach uwolnienie z więzienia jednego ze swych członków. Badający sprawę główny prokurator wojskowy w Kabulu, generał brygady Ghulam Randżbar, powiedział nam, że wystawił wniosek o aresztowanie dowódcy Sił Specjalnych Stanów Zjednoczonych, znanego tylko jemu
jako „John” czy „Johnny”. Jak mówi, wszyscy aresztowani po zabójstwie członkowie milicji twierdzili, że akcję uwolnienia ich uwięzionego towarzysza zatwierdził „Johnny”. (Mój rozmówca nie sugerował, że Amerykanie nakazywali lub zatwierdzali zabójstwa, stwierdził jednak, że ponoszą winę za utworzenie nielegalnego oddziału oraz że odmówili współpracy z nim w czasie śledztwa.)

Jak wskazują wyniki śledztwa i jak mówią świadkowie z Kandaharu, milicja z Camp Gecko nigdy nie pozwoliłaby sobie na opuszczenie bazy w pełnym umundurowaniu, gdyby nie zatwierdzono jej misji. Rzecznik Amerykanów mówił jednak: „Ani Amerykanie, ani siły koalicyjne nie brały udziału w ataku. Strażnicy nie działali w imieniu Stanów Zjednoczonych ani sił międzynarodowych”.

- Jeśli trafisz do Kandaharu, usłyszysz od ludzi, że ci goście przedstawiają się jako tłumacze, lecz dokonują nocnych najść i zabójstw - mówi Randżbar. Członkowie milicji, która dokonała najazdu, nie byli zwykłą grupą strażników w Camp Gecko. Przeciwnie, sprawcy twierdzili, że brali udział w działaniach Sił Specjalnych, takich jak ataki na cele wroga w ciągu dnia i w nocy.

Mówiono nam też o świeższym przypadku śmierci młodego człowieka, 23-letniego Dżanana Abdullaha, który zginął od granatu i kul. Jego żona została sparaliżowana. Atakiem – jak mówi rodzina Abdullaha – kierowali żołnierze amerykańscy, lecz to Afgańczycy otwarli ogień. - Byliśmy zdumieni. To nasi – Pasztuni – nam to zrobili. Byli dla nas tak okrutni. Nawet po Amerykanach nie spodziewaliśmy się takiego okrucieństwa. To ludzie z naszego własnego kraju - powiedziano nam.

Rodzina Dżanana mówi, że nie wie, czemu to oni stali się celem. Później usłyszeli, że przez pomyłkę. Rzecznik Amerykanów nie miał pojęcia o całym incydencie. Badający sprawę niezależni śledczy z organizacji praw człowieka wpadli jednak na trop prowadzący do Camp Gecko. Tam też przetransportowano rannych członków rodziny.

Każdy rejon ma swego króla

Jednym z nazwisk, które najczęściej słyszeliśmy, pozostawało Ahmed Wali Karzaj. - Każdy rejon ma swego króla – wiesz lepiej ode mnie, kto jest królem Kandaharu – mówi Szahid Husajn – To Ahmed Wali Karzaj, i to nie dlatego, że jest bratem prezydenta: może tak postępować, bo popierają go Amerykanie.

Miejscowi mówią o dwóch potężnych plemionach trzęsących miastem: Popalzajach, z rodziną Karzajów na czele, i Barakzajach, na których czele stoi faktycznie rodzina byłego gubernatora Kandaharu Gulaba Aghi Szerzaja. Jego milicja wspólnie z Siłami Specjalnymi Stanów Zjednoczonych zdobywała miasto w 2001 r. Choć Szerzaj znajduje się dziś w Dżalalabadzie na wschodzie, piastując funkcję gubernatora prowincji Nangahar, to zachował wpływy, a w Kandaharze pozostał jego brat, generał major Razik Szerzaj, będący zarazem szefem kompanii budowlanej i dowódcą jednego ze sztabów Afgańskich Sił Lotniczych.

Zarówno o Karzajach, jak i o Szerzajach mówi się, że mają monopol na lukratywne kontrakty od NATO – od dzierżawy ziem i budynków dla sił koalicyjnych po dostawy towarów i zapewnianie personelu, realizację wielkich projektów rozwojowych, działania wywiadowcze na rzecz takich agencji jak CIA oraz ochronę baz sił koalicyjnych i konwojów natowskich. Wreszcie – na rekrutację milicji, współpracujących z siłami specjalnymi. Jak mówi dowódca policji: „Tu się toczy wojna plemienna. Ludzie popierają talibów, uznając, że niektóre plemiona zagarnęły wszystkie miejsca pracy i wszelkie wpływy”.

Pierwszy raz usłyszałem o Karzaju, gdy na posterunek zawitała grupa wieśniaków i zalała potokiem słów szefa policji. Twierdzili, że zbrojny watażka chciał ich eksmitować i zrównać ich wioskę z ziemią za pomocą buldożera. Ziemia oficjalnie należała do rządu. Dowódca był krewnym Ahmeda Walego Karzaja i działał w jego imieniu.

Mówi się, że kierujący niegdyś „bazą komanda” Achtar Mohamed pracuje dla Karzajów: jako pierwszy przybył na miejsce zabójstwa szefa policji, a jego dokładnej roli nigdy nie wyjaśniono. Nigdy nie aresztowano go za zabójstwo. Przepytywane przez nas źródła wewnątrz milicji utrzymywały, że Mohamed odgrywał kluczową rolę w rekrutacji współpracujących z Amerykanami ludzi pod bronią. Należy do Popalzajów i pochodzi z Karz, rodzinnej wioski Karzajów. Wysocy dowódcy NATO mówią, prosząc o dyskrecję, że to „szkodliwy aktor”, ale w Kandaharze Amerykanie pozostają całkowicie od niego zależni, a żołnierze i dowódcy sił specjalnych regularnie odwiedzają go w domu.

Bezwładza

41 członków Kandaharskiej Siły Uderzeniowej zostało aresztowanych i uwięzionych po zabójstwie Kateha. Wszystkich skazano, a niektórzy otrzymali wyroki śmierci. Ahmed Wali wszczął kampanię na rzecz ich amnestionowania. Przekonano rodziny ofiar do podpisania apelu o ułaskawienie. 300 innych członków milicji wciąż jednak przebywa na wolności. Ahmed Wali potwierdził telefonicznie, że działał na rzecz amnestii. Twierdził, że nie ma nic wspólnego z milicjami i że nikt w Kandaharze do nich nie należy. W mieście panują rządy prawa. Karzaj zbeształ mnie, że nie spotkałem się z nim, przebywając w Kandaharze.

Wysoki prawnik w sądzie wspominał stres w okresie, gdy z Kabulu przybył zespół inspektorów: pojawiły się oskarżenia, że żądają łapówki na sumę dziesiątek tysięcy dolarów. Ludzie w biurze prokuratora pomstowali na wysokość rachunku: „To nie jest dobry biznes. Nie mamy tyle pieniędzy”. Prawnik roześmiał się, gdyż słyszał, że Brytyjczycy mają opuścić Helmand i przybyć do Kandaharu: „Wspaniałe wieści. Wykonaliście wspaniałą robotę i pobiliście wroga”.

Nim w 2006 r. Brytyjczycy przybyli do Helmandu, doprowadzili do usunięcia ze stanowiska gubernatora prowincji Szera Mohameda Achundzady. Był on – podobnie jak Ahmed Wali – watażką podejrzewanym o udział w handlu narkotykami. Wynikła z tego katastrofa. Milicje Achundzady stanowiły podporę Helmandu. Gdy zeszły ze sceny, powstała bezwładza. Wielu najzwyczajniej w świecie dołączyło do talibów bądź powróciło do ich szeregów, gdy rozgorzała rebelia. Cztery lata walk nie przyniosły rozstrzygnięcia – to najbardziej ogarnięta przemocą i niestabilna prowincja.

Wydaje się, że także w Kandaharze bezprzedmiotowe jest mówienie o „usunięciu Ahmeda Walego”, nie wiadomo bowiem, kto miałby go zastąpić. Chodzą słuchy, że Amerykanie wolą współpracować z Ahmedem Walim. Nie mają pomysłu, jak bezpiecznie się go pozbyć.

Problem jest w najwyższym stopniu strategiczny – i nie chodzi o Ahmeda Walego. Nie tylko on ma mocne karty w rozgrywce o władzę. Problem w tym, że po tylu latach Zachód wciąż nie wypracował skutecznej strategii interwencji politycznej, która rozwiązałaby kwestię watażków i korupcji. Zamiast zająć się źródłami problemów, ślizgamy się po ich powierzchni.

Stephen Grey
Tłum.: Paweł Michał Bartolik

Wydanie internetowe "Le Monde diplomatique"

d2a1lxe
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2a1lxe
Więcej tematów