Afgańska armia jest silna "na papierze" - a jaka jest w rzeczywistości?

W 2014 roku armia afgańska przejmie całkowitą kontrolę nad krajem. W tym celu NATO będzie przekazywało Afgańczykom 4 mld dolarów rocznie. Polska wyłoży z własnej kieszeni około 20 milionów i chociaż w tej chwili miejscowe oddziały wydają się silne "na papierze", to w rzeczywistości miewają problemy z użytkowaniem podstawowych sprzętów otrzymanych od zachodnich sojuszników. Jeśli proces przekazania nie zmieni swojego oblicza, to już teraz możemy zacząć przyzwyczajać się do odtworzenia Islamskiego Emiratu Afganistanu - pisze Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski.

Afgańska armia jest silna "na papierze" - a jaka jest w rzeczywistości?
Źródło zdjęć: © AFP | Shah Marai

27.04.2012 | aktual.: 24.05.2012 15:28

Proces "afganizacji" koalicyjnej operacji w Afganistanie - czyli przekazywania siłom afgańskim odpowiedzialności za bezpieczeństwo w kraju (czytaj: prowadzenie ofensywnych, "kinetycznych" operacji bojowych) - nabiera tempa i postępuje coraz sprawniej. Na tyle sprawnie, że kolejne państwa członkowskie NATO przebąkują mniej lub bardziej oficjalnie, że przyjęty półtora roku temu na szczycie Sojuszu w Lizbonie termin zakończenia operacji ISAF jest zbyt odległy i należy go zweryfikować, przekazując znacznie wcześniej całą odpowiedzialność za bezpieczeństwo kraju siłom lojalnym wobec Kabulu.

Część sojuszników, jak np. Francja, stoi wręcz u progu samodzielnego i jednostronnego, wbrew reszcie członków NATO, wycofania kontyngentu z Afganistanu tak szybko, jak będzie to możliwe z punktu widzenia logistyki. Inni (jak np. Polska) tylko czekają, aby pójść w ślady Paryża. Nikt nie chce być tym pierwszym, który poruszy lawinę przyspieszonego odwrotu spod Hindukuszu, ale jak już ruszy ona z miejsca, to nikt jej nie zatrzyma... Tak na marginesie, niezbyt dobrze chyba świadczy to o owej mitycznej jedności i spójności Sojuszu Północnoatlantyckiego, na które tak chętnie przy wielu innych okazjach lubimy się u nas w kraju powoływać, przekonując się wzajemnie, że "jakby co", to sojusznicy z pewnością ruszą nam z odsieczą.

Wojna wbrew zasadom

Co jednak w kwestii "afganizacji" wojny w Afganistanie wydaje się najistotniejsze, to fakt, że toczy się ona wbrew wszelkiej znanej i uznanej sztuce wojennej oraz wbrew strategicznej, zdroworozsądkowej logice, które nakazują najpierw pobić militarnie (lub co najmniej mocno osłabić) przeciwnika, aby w ten sposób stworzyć warunki do rzeczywistego, a co najważniejsze trwałego, przekazania odpowiedzialności afgańskim siłom rządowym.

Zobacz zdjęcia: Ćwiczenia afgańskiej armii

Nic takiego nie ma jednak miejsca, a każdy, kto nawet pobieżnie śledzi wydarzenia w Afganistanie, z pewnością zdaje sobie z tego sprawę. O talibach i pozostałych frakcjach rebelianckich można obecnie powiedzieć wszystko, ale z pewnością nie to, że są militarnie i politycznie osłabieni, o ich "pobiciu" już nawet nie wspominając. Zresztą dowodem na całkiem niezłą kondycję zbrojnego afgańskiego ruchu oporu był niedawny równoczesny atak na stolicę kraju oraz na Dżalalabad ("bramę do Kabulu", jak nazywają to miasto Pasztuni).

Zobacz zdjęcia: 18 godzin walk w Kabulu

Atak na Kabul był największą tego typu operacją rebeliantów w stolicy od początku wojny, czyli od ponad dekady. Rozmach, organizacja i cele propagandowe tej akcji wręcz narzucają porównanie z pamiętną "Ofensywą Tet" w Wietnamie z roku 1968. A i geopolityczne skutki będą zapewne bardzo podobne: tak jak wtedy w Wietnamie, tak i dziś w Afganistanie medialnie i propagandowo nagłośniony spektakularny atak partyzantów na stolicę "okupowanego" kraju jeszcze bardziej pogłębi niechęć zachodnich społeczeństw do dalszego angażowania się w tę wojnę.

Silni "na papierze"

Aby "afganizacja" konfliktu miała jednak sens i dawała członkom NATO choćby cień szansy na wyjście z tej wojny z twarzą (nie zamieniając się w faktyczną rejteradę), afgańskie siły bezpieczeństwa (a zwłaszcza armia) muszą być zdolne co najmniej do utrzymania strategicznego status quo. Ten plan minimum oznacza, że powinny one być w stanie obronić się przed atakami rebeliantów, utrzymać wywalczone dotychczas obszary kraju, dając czas rządowi w Kabulu na poszukiwanie rozwiązań politycznych lub po prostu biorąc talibów "na przeczekanie" w nadziei, że z biegiem czasu osłabią ich walki frakcyjne i wewnętrzne zróżnicowanie ideologiczne lub polityczne. Czy rządowa armia afgańska (ANA) jest więc naprawdę gotowa, żeby - jak chciałby tego prezydent Hamid Karzaj - "jak najszybciej" przejąć odpowiedzialność za własny kraj?

Niestety, wbrew optymistycznym raportom i komunikatom ISAF, rzeczywisty stan afgańskich sił zbrojnych nie przedstawia się najlepiej, pomimo wieloletnich wysiłków oraz liczonych w dziesiątkach miliardów dolarów kosztach ich tworzenia i szkolenia. Jak to często bywa w podobnych przypadkach (i znowu kłania się tu analogia z Południowym Wietnamem z lat 60. ub. wieku), "na papierze" afgańskie siły rządowe wyglądają znacznie lepiej i okazalej, niż "w polu". Pierwszy przykład z brzegu - gdy latem ub. roku zachodni dziennikarze wizytowali gdzieś w środkowym Afganistanie bazę jednego z najlepiej wyszkolonych afgańskich kandaków (batalionów), należącego do elity armii rządowej, pokazano im całe góry nowoczesnego sprzętu wojskowego i uzbrojenia, w tym dziesiątki nowych opancerzonych samochodów terenowych różnego typu i przeznaczenia.

Gdy jeden z bardziej dociekliwych żurnalistów porozmawiał jednak na osobności z afgańskimi żołnierzami - bez obecności ich oficerów i amerykańskich doradców - okazało się, że żaden z tych samochodów nie jest już w stanie samodzielnie jeździć. Wszystkie zepsuły się wskutek nieprawidłowego użytkowania, braku fachowej opieki serwisowej (w trudnych warunkach pogodowych i terenowych) oraz niemożności ściągnięcia na czas właściwych części zamiennych (bo za logistykę odpowiada ISAF, części są reglamentowane, a do tego po drodze rozkradane). W efekcie elitarny batalion zmechanizowany siłą rzeczy stał się zwykłą jednostką piechoty, do tego pozbawioną także dużej części ciężkiego uzbrojenia, z którym były podobne problemy, co z flotą pojazdów. Nie trzeba chyba dodawać, że oznaczało to dramatyczne osłabienie zdolności operacyjnych tego kandaku i znaczące obniżenie jego gotowości do przejęcia odpowiedzialności za bezpieczeństwo na podległym mu obszarze. Albo inny przykład. Dwa lata temu, w ramach specjalnego programu
celowego, rząd jednego z europejskich państw uczestniczących w ISAF sfinansował (koszt: kilka milionów euro) i zorganizował budowę w północnym Afganistanie nowoczesnych koszar dla afgańskiej armii. Obiekt oddano do użytku z pompą i pełnym ceremoniałem, w blasku fleszy i z łopotem sztandarów. Po zaledwie pół roku okazało się, że koszary nadają się już tylko do generalnego remontu. Żołnierze stacjonującego w nich kandaku zdewastowali je bowiem do tego stopnia, że obiekt trzeba było zamknąć.

Co jednak ciekawe, dochodzenie wykazało, że zniszczenia nie były rezultatem sabotażu, lecz wynikiem "nieumiejętności posługiwania się przez afgańskich rekrutów instalacjami elektrycznymi, hydraulicznymi i kanalizacyjnymi". W rezultacie dystrykt, w którym zbudowano owe feralne koszary, nie zdołał wejść (jak planowano wcześniej) do pierwszej, prestiżowej tury tzw. transition, czyli procesu przekazywania stronie afgańskiej odpowiedzialności za bezpieczeństwo.

Nauka od podstaw

Sytuacje podobne do tych opisanych powyżej są w zasadzie w afgańskiej armii normą. Niemal każda jednostka od szczebla batalionu wzwyż boryka się z większymi lub mniejszymi problemami z zaopatrzeniem w części zapasowe, elementy uzbrojenia czy wyposażenia. Kłopoty logistyczno-organizacyjne nie omijają nawet afgańskich sił specjalnych - elity elit, jedynej formacji sił rządowych zdolnych dziś do samodzielnego realizowania zadań operacyjnych.

Plagą afgańskich sił bezpieczeństwa jest analfabetyzm, który sprawia, że zanim rekrutom da się do rąk karabiny, najpierw trzeba ich nauczyć podstaw czytania oraz rozpoznawania cyfr - choćby po to, aby w ogóle byli w stanie odczytać numery seryjne egzemplarzy przydzielonej im broni. Niespodziewanym problemem i wyzwaniem - o skali znacznie przekraczającej podobne doświadczenia z postsaddamowskiego Iraku - są trudności w przełamaniu bariery kulturowej i cywilizacyjnej u większości Afgańczyków. To właśnie wspomniany wyżej przykład zniszczonych koszar i braku umiejętności korzystania przez rekrutów z elementarnych - z naszej perspektywy - zdobyczy techniki i cywilizacji. Tych ludzi w większości trzeba po prostu uczyć dosłownie wszystkiego od podstaw...

Słabe morale

Trudności z zaopatrzeniem i płynnością systemu logistycznego w afgańskich jednostkach oraz analfabetyzmem są jednak niczym w porównaniu z problemem niemal całkowitego braku morale żołnierzy. Afgańscy żołnierze zaciągają się do armii w zasadzie wyłącznie z pobudek finansowych. W miarę wzrastania stopnia trudności służby i ryzyka z nią związanego, wynikających z przejmowania przez armię rządową coraz większego zakresu odpowiedzialności od ISAF, dobry żołd staje się jednak coraz słabszą zachętą. Służba w armii afgańskiej nie ma żadnego etosu ani prestiżu w kraju, gdzie większość ludzi tradycyjnie odczuwa lojalność najpierw wobec własnego rodu, klanu i plemienia, a dopiero na końcu (o ile w ogóle) wobec abstrakcyjnego państwa z rządem w Kabulu.

Nic więc dziwnego, że skala dezercji od wielu lat utrzymuje się na tym samym zastraszająco wysokim poziomie - ok. 30% w skali roku. Oznacza to, że rokrocznie średnio co trzeci żołnierz afgańskiej armii opuszcza samowolnie jej szeregi, bardzo często już po odbyciu pełnego cyklu szkolenia podstawowego, a równie często z bronią i w mundurze. Skala dezercji jest tak duża, że w rzeczywistości armia afgańska nigdy nie osiąga pełnych stanów etatowych - faktyczne stany osobowe są zawsze mniejsze od publikowanych oficjalnie zestawień sztabowych. W niektórych jednostkach (zwłaszcza operujących w najtrudniejszych pod względem bezpieczeństwa regionach kraju) stany osobowe nigdy nie przekraczają 75-80% stanów etatowych, co sprawia, że oddziały te już tylko z tego względu mają znacznie zmniejszone zdolności operacyjne. A poziom dezercji wzrasta lawinowo w trakcie i po każdej większej operacji bojowej przeciwko rebeliantom.

Podziały wewnętrzne

Przekleństwem afgańskich sił zbrojnych jest również skomplikowany skład etniczny społeczeństwa kraju. W optymistycznym założeniu Amerykanów, armia miała stać się w Afganistanie najważniejszym - a w istocie jedynym - czynnikiem państwowotwórczym, narzędziem budowy nowych struktur i elit kraju, wyzwolonych z gorsetu przynależności do określonych, w dodatku skonfliktowanych od wieków, nacji i grup etnicznych. Tak jak w Pakistanie, wokół sił zbrojnych miało zostać zbudowane "nowoczesne" państwo. Nic jednak bardziej mylnego i naiwnego. Afgański Tadżyk czy Uzbek zawsze będzie nieufny wobec Pasztuna, a ten z kolei będzie krzywo patrzył na Hazara, który na dodatek z pewnością jest szyitą, czyli heretykiem. Po niemal dekadzie wysiłków okazuje się więc dzisiaj, że wieloetniczny skład jednostek afgańskich sprawdził się w praktyce jedynie w elitarnych oddziałach komandosów. Na etniczny "układ sił" w armii wpływ mają także i inne czynniki - jak choćby fakt, że większość korpusu oficerskiego (zwłaszcza w zakresie wyższych
stopni) tworzą Uzbecy, Tadżycy i Turkmeni. Są nie tylko chętni, ale też dysponują doświadczeniem i wyszkoleniem. Wielu z tych ludzi karierę wojskową rozpoczynało jeszcze w armii komunistycznego Afganistanu, a szlify bojowe zdobywali walcząc u boku Sowietów z mudżahedinami. Z kolei Pasztuni są w siłach zbrojnych Afganistanu wyraźnie niedoreprezentowani w porównaniu ze swym ogólnym procentowym udziałem w społeczeństwie kraju, ale nic w tym dziwnego - wszak większość z nich aktywnie popiera talibów.

Problem niskiego morale żołnierzy afgańskich to wymarzona sytuacja dla rebeliantów. Amerykańscy dowódcy polowi przyznają wprost, że stopień infiltracji szeregów armii i policji Afganistanu przez struktury rebelianckie jest zastraszająco wysoki, znacznie wyższy niż w innych podobnych przypadkach z historii (Wietnam, Irak po 2003 roku), w których zaangażowana była amerykańska armia. Efekty takiego stanu rzeczy są już aż nadto widoczne - tylko w tym roku z rąk afgańskich żołnierzy lub policjantów, przekabaconych na stronę talibów, zginęło już co najmniej 17 żołnierzy ISAF. Wiadomo też, że od 2007 roku, gdy zaczęto ujawniać takie incydenty (a pełne statystyki dotyczące ilości i charakteru ataków personelu afgańskich sił bezpieczeństwa na żołnierzy koalicji są tajne), z rąk afgańskich "sojuszników" zginęło ponad 80 zachodnich żołnierzy. Ale infiltracja szeregów ANA przez rebeliantów to także wyciekanie ważnych informacji operacyjnych, planów operacji, wrażliwych danych osobowych itp.

Pełni obrazu tego niezbyt optymistycznego stanu, w jakim znajdują się afgańskie siły bezpieczeństwa, niech dopełni fakt, że wciąż niemal całkowicie są one uzależnione od ISAF w zakresie logistyki, transportu operacyjnego, wsparcia powietrznego, planowania czy wywiadu.

Dobra mina do złej gry

Z oczywistych względów o wymienionych wyżej sprawach nie mówi się w ISAF ani w państwach NATO zbyt głośno. Nikt nie chce przecież, aby nagle okazało się, że Afgańczycy jednak nie są jeszcze w pełni gotowi do przejęcia odpowiedzialności za swe bezpieczeństwo. Trwa więc swego rodzaju zaklinanie rzeczywistości i żonglowanie danymi w ramach uprawiania "kreatywnej statystyki", pokazującej głównie to, co chcą widzieć decydenci i opinia publiczna na Zachodzie, także w Polsce. A oni chcą widzieć systematyczne postępy w tworzeniu i szkoleniu afgańskich sił rządowych, uzasadniające słuszność przyjętych strategii i założeń politycznych.

Do czego doprowadzi ta swoista "kwadratura koła"? Według wszelkiego prawdopodobieństwa do sytuacji, w której obecny reżim afgański nie utrzyma się zbyt długo po opuszczeniu tego kraju przez siły NATO. Rządu w Kabulu nie uratują niewielkie (liczące najwyżej kilka tysięcy ludzi) kontyngenty zachodnich sił specjalnych, głównie z USA. Będzie to czynnik, który co najwyżej tylko trochę opóźni to, co nieuniknione - czyli upadek obecnych władz i odzyskanie Kabulu przez talibów. Scenariusz ten jest tym bardziej realny, że już dziś wiadomo, iż afgańskie siły zbrojne będą po 2014 roku znacznie mniejsze, niż obecnie.

To paradoksalne, ale choć siły te jeszcze nie osiągnęły zakładanych w planach stanów etatowych (352 tysięcy ludzi - ma to się stać dopiero we wrześniu tego roku), to już dyskutuje się i na poważnie rozważa ich stopniowe zmniejszanie od 2013 roku. Powodem tych kalkulacji jest fakt, że afgańskie siły bezpieczeństwa są w całości finansowane przez USA i NATO - są to niebagatelne kwoty, rzędu 6 mld dolarów rocznie, które trzeba by przecież skądś wysupłać także po wycofaniu się NATO z Afganistanu. Logika rozumowania planistów z Waszyngtonu i Brukseli jest więc taka: skoro już musimy płacić, to może chociaż uszczkniemy co nieco z tej sumy, np. właśnie redukując liczebność ANA do poziomu 220 tysięcy ludzi. To i tak wciąż będą duże koszty (ok. 4 mld dolarów rocznie), ale mniejsze niż teraz.

Czytaj więcej: 4 mld dolarów rocznie na służby bezpieczeństwa w Afganistanie

Jeśli jednak za planowanym zmniejszeniem liczebności afgańskiej armii nie pójdzie istotny wzrost jej jakości i efektywności - a na razie raczej nic na to nie wskazuje - to rząd w Kabulu może mieć po 2014 roku poważne problemy z utrzymaniem wspomnianego wcześniej strategicznego status quo. To zaś oznaczałoby, że powinniśmy już teraz powoli zacząć przyzwyczajać się do perspektywy odtworzenia pod Hindukuszem Islamskiego Emiratu Afganistanu.

Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)