Ach, co to był za pogrzeb!
Alina z Maćkiem wpadli na imprezę do znajomych z pracy. – Przepraszamy za spóźnienie, ale byliśmy na takim świetnym pogrzebie – zaczęli się usprawiedliwiać. – Na czym??? W pokoju zapadła krępująca cisza.
26.10.2007 | aktual.: 26.10.2007 11:02
Ach, co to był za ślub – wzdychamy w zachwycie. Spotkałem jednak takich, którzy słowa te odnosili do pogrzebów, w których uczestniczyli. Czy to możliwe, by pełne bólu i cierpienia smutne uroczystości zamieniały się w świętowanie narodzin dla nieba? Możliwe.
Gdy Alina i Maciek Sikorscy wypalili: „Byliśmy na świetnym pogrzebie”, zapadła niezręczna cisza. Sytuacja była o tyle głupia, że trafili właśnie w sam środek spotkania integracyjnego w pracy Maćka. Ludzie zastanawiali się: żartują? prowokują? Nie. Wracali z pogrzebu przyjaciela ze wspólnoty – znanego jazzowego kontrabasisty, 43-letniego Andrzeja Cudzicha. Zmarł na raka układu pokarmowego. O tym pogrzebie przed czterema laty było głośno w grodzie Kraka, a wiele osób wspomina go do dziś.
Jezus żyje i Janusz żyje
– Kilka miesięcy wcześniej pożegnałam mojego męża Janusza – opowiada Małgorzata Kotarba. – Pamiętam doskonale słowa ojca Pelanowskiego z tamtej Mszy pogrzebowej: „Jezus żyje i Janusz żyje. Jest obecny tu duchem, żywym duchem. Jego oblicze nie jest smutne, lecz radosne, bo nas kocha i jest poza zasięgiem cierpienia ciała, poza bólem choroby. Nie widzimy go, ale on nas lepiej widzi, widzi nas w duchu. Czujemy go. Nie będziemy też mówić, że on był, ale że jest. Janusz nie odszedł, on przyszedł do nas, wszedł w nas głębiej, stał się bardziej obecny”. Te słowa dały mi ogromną nadzieję. Miałam wrażenie, że chowam tylko ciało, ale naprawdę ten grób jest pusty. Gdy zmarł Andrzej Cudzich, bałam się o jego żonę Ewę i córkę Kasię. Odwiedziłam je w domu. Były zgaszone, sparaliżowane. Ale w czasie pogrzebu zobaczyłam coś niezwykłego: podniosły się. Ta ich pustka zamieniła się w pewność, że Andrzej poszedł do nieba. Do tego stopnia, że wzniosły do nieba ręce i zaczęły wielbić Boga. Był listopad, chłód, nowy cmentarz,
przypominający zwykłe pole. Pusta kaplica, pożółkła trawa. Nic nie zapowiadało tak niezwykłej uroczystości…
Gdzie jest moja śmierć?
– Przyjechałam smutna, przybita i nie spodziewałam się, że otrzymam tak wielką dawkę nadziei – opowiada Alina Sikorska. – Andrzeja odprowadzali przyjaciele, muzycy. Grali tradycyjny jazz, Nowy Orlean. Ale prawdziwy cud zdarzył się dopiero nad grobem. Nastała chwila ciszy. Obrzędy skończone. Co robić? Iść do domu? Składać kondolencje? Ktoś zaintonował pieśń. Podjęli ją wszyscy. Nikt nie odchodził. Ludzie stali nad świeżutkim grobem i śpiewali.
– Zaśpiewano „Zmartwychwstał Pan” – opowiada Maciek Sikorski – a mnie przeszły ciarki, dosłownie. Bardzo mocno na tym pustym cmentarzu zabrzmiały słowa: „Gdzie jest moja śmierć? Gdzie jest jej zwycięstwo?”. Staliśmy nad grobem i wielbiliśmy Boga.
– Ludzie włączyli się w ten śpiew, wyglądało to dosłownie tak, jakby otwierali niebo na przyjęcie Andrzeja – dodaje Małgorzata Kotarba. – Pamiętam zdumioną minę niektórych muzyków jazzowych. Nie spodziewali się, że nad grobem można wielbić Boga. Przecierali oczy ze zdumienia.
Kasia, nie płaczesz?
– Powiem szczerze: miałam nie iść na pogrzeb taty – opowiada Kasia Cudzich – Nawet mama pozwoliła mi zostać w domu. Nie miałam sił, myślałam, że nie wytrzymam psychicznie tej uroczystości. Ale poszłam… I chwała Bogu. W najtrudniejszym momencie, gdy spuszczano trumnę do ziemi (teraz żartujemy, że to chwila, gdy wdowy czasami rzucają się na grób), zaintonowaliśmy pieśń wielbienia. Zaczęła się szczera modlitwa. Piosenka „Chwała”, którą napisał tata, była śpiewana aż dwa razy… Ludzie pytali: Kasiu, dlaczego nie płaczesz? A ja sama nie mogłam tego zrozumieć. To była ogromna łaska. Ten pogrzeb był w moim życiu punktem zwrotnym. Do dziś widzę, że Bóg mnie prowadzi.
– Nad samym grobem przyjaciele zaczęli wspominać Andrzeja – dopowiada Ewa, jego żona – ale to nie było rozdrapywanie ran. Ich słowa były przepełnione wiarą. Wtedy dotarło do mnie, że teraz Andrzej będzie grał z aniołami w niebie przed samym Bożym tronem na złotym kontrabasie. Ten pogrzeb ustawił nasz czas żałoby. Żałoba była w sercu, wewnętrzne cierpienie odzywało się jeszcze często, ale nie było żadnych manifestacji na zewnątrz. Po pogrzebie zaczęły się telefony, ludzie byli zdumieni. Dla nich ten pogrzeb był wielkim znakiem nadziei: na niebo, na nowe życie. – Zrozumieliśmy, że życie się tu nie kończy – szeptali do słuchawki.
– Wszyscy wracaliśmy do domu przemienieni. Żegnało nas czyste niebo. Wyszliśmy ze smutku – uśmiecha się Alina Sikorska.
Odeszła święta, po co się smucić?
Rankiem 18 maja 1936 roku w Brzeziu nad Odrą rozdzwoniły się dzwony. – Zmarła nasza siostra Dulcissima! – szeptano po domach. – Oj, biedaczka, miała zaledwie dwadzieścia sześć lat! Boże, ile ona przecierpiała. Całe morze męki. Ale nigdy się nie skarżyła. Podobno była przekonana, że to sam Jezus prosi ją o przyjęcie pokuty za innych.
Wokół trumny śląskiej mistyczki i stygmatyczki zbierały się tłumy. Każdy w Brzeziu coś jej zawdzięczał, do kaplicy przychodziły nawet osoby uzdrowione w czasie jej modlitwy. „Ależ ona po śmierci znów wygląda tak pięknie jak przed chorobą! Taka cicha i spokojna” – siostry nie mogły wyjść z podziwu. Jej twarz stała się pogodna, bez najmniejszych śladów opuchlizny. Wystrój pokoju był jasny. Umarła święta, po co się smucić? – powiedział proboszcz i kazali usunąć znaki żałoby. Pogrzeb Dulcissimy był zupełnie niepogrzebowy. Trumnę poprzedzały dzieci ubrane na biało, bo to był czas Pierwszej Komunii. Wokół soczysta, majowa zieleń, kwiaty, wianki na głowach dziewcząt. Deszcz róż. Życie.
Umarł król…
Podobną oprawę miał niezwykle uroczysty pogrzeb belgijskiego króla Baudouina. Zmarł 18 lutego 1993 r. – Obrzędy stały się ważnym elementem ewangelizacji na skalę światową – wspominał kard. Suenens. – Przed zwłokami króla palił się paschał. Oprawa muzyczna i chór głosiły zgodnie z liturgią zwycięstwo życia i radości nad śmiercią. Wszystko to sprawiało, że tego pogrzebu nie dało się zapomnieć.
Pogrzeb transmitowany przez telewizję oglądały miliony widzów. Królowa Fabiola była tego dnia ubrana na biało, a na jej prośbę dzień żałoby narodowej zmienił się w dzień nadziei i chwały. Francuska prasa pisała później, że królowa zanurzyła miliony telewidzów w samym sercu tajemnicy wiary. Nic dziwnego, żegnała męża, który przed swą śmiercią pisał o Maryi: „Moja słodka Matko, lubię ciebie nazywać Mamusią, bo nią jesteś i nie mam innej. Karm mnie, twórz mnie, ucz mnie, naucz mnie wszystkiego! Błagam cię o to i dziękuję”.
Pożegnanie Bożego gwałtownika
„Niech Pan cię poprowadzi naszą pieśnią w kwiaty niebieskich łąk” – śpiewały tysiące osób, idąc ulicą Wolności w Chorzowie. Wokół mnóstwo sklepów, knajpek. Z niektórych wyglądały ciekawe głowy: – Co to za uroczystość? – Pogrzeb. – Pogrzeb?
Rzeczywiście, pożegnanie ks. Henryka Markwicy, diecezjalnego moderatora Ruchu Światło–Życie i proboszcza chorzowskiej parafii św. Jadwigi, wyglądało raczej jak wielkie świętowanie, forma ulicznej ewangelizacji niż łzawa uroczystość. – To był prawdziwy Boży gwałtownik, charyzmatyk i wielki przyjaciel młodzieży – wołał nad trumną abp Damian Zimoń. Ks. Markwica, jadąc na leczenie do Krynicy, uległ wypadkowi samochodowemu i po kilku dniach, 18 lutego 1999 r., zmarł. W czasie pogrzebu zdumieni ludzie wysłuchali jego testamentu: „Oświadczam, że nic nie posiadam, a to, co niby posiadam, jest własnością Kościoła katolickiego. Niech będzie Bóg uwielbiony!”. – Nigdy nie czytałem tak pięknego testamentu – opowiadał wzruszony metropolita katowicki. Ksiądz Henryk był w Chorzowie niesamowicie popularny. W dniu pogrzebu flagę miasta spuszczono do połowy.
Jego pasją był śpiew. Żartował, że nie będzie mógł spokojnie umrzeć, dopóki nie nauczy swoich parafian chorału gregoriańskiego. Części stałe Mszy pogrzebowej zaczerpnięto z jego ukochanej „Missa de Angelis”. Śpiewał cały kościół: może niezbyt czysto, ale na pewno szczerze.
Jak otworzyć niebo?
W opisanych, niosących nadzieję, pogrzebach nie było miejsca na tanią sekciarską wesołkowatość. Nie. Śmierć osoby najbliższej to cios dla rodziny. Sam Jezus płakał nad grobem Łazarza, choć proroczo widział go już w pełni życia. Ale każda z uroczystości pokazywała wyraźnie, że „życie ludzkie zmienia się, ale się nie kończy”. A z ukazywaniem tej pełnej paschalnego światła perspektywy bywa różnie. Kilka lat temu byłem świadkiem pogrzebu mężczyzny, który zginął w wypadku samochodowym. Pogrzebowy kaznodzieja uderzył w tak łzawy, nostalgiczny i smutny ton („To dla nas niepowetowana strata, pamiętamy, jaki byłeś” itd.), że siedząca dotąd spokojnie żona zmarłego zatrzęsła się od głośnego płaczu i musiano ją, łkającą w spazmach, wyprowadzić z kościoła.
Znajomemu zakonnikowi zmarł ojciec. Nad świeżutkim grobem ustawiła się do mnicha kolejka z kondolencjami. Znajomi kapłani szeptali: przyjmij nasze wyrazy bólu… A wtedy on podniósł głowę i wypalił: Co wy panowie, kurka, w życie pozagrobowe nie wierzycie?
Żart, na który pozwolił sobie kapłan, może wydać się wielu nie na miejscu. Ale pokazuje sedno. Umierający pod gradem kamieni Szczepan wołał: „Widzę niebo otwarte”. Czy wracając z pogrzebów, możemy zawołać to samo?
Można tak śmiało powiedzieć o najbardziej spektakularnym pogrzebie ostatnich lat. Gdy arcybiskup Leonardo Sandri powiedział 2 kwietnia 2005 roku: „Nasz ukochany Ojciec Święty Jan Paweł II odszedł do domu Ojca”, na Placu św. Piotra zapadła cisza jak makiem zasiał, ale później zgromadzony tłum zaczął głośno klaskać. Wkrótce odezwały się dzwony całego Rzymu. Sama ceremonia pogrzebowa przebiegała w ogromnym pokoju, bez cienia histerii, z transparentami: „Santo subito” (Święty natychmiast). Piękno i eschatologiczny wymiar tej chwili znakomicie uchwycił w swym wierszu Szymon Babuchowski: Znów jesteś młody powracasz do domu / Matka Cię wita na przeciwnym brzegu / nie widzę – wierzę i tęsknię za Tobą / wiatr zamknął Księgę i otworzył Niebo.
Tego dnia otwarte niebo zobaczyły miliony ludzi na całym świecie.
Marcin Jakimowicz