"Aborcyjne instrukcje" - szokująca kampania internetowa z Chile
"Przypadkowo" spadnij ze schodów, rzuć się pod jadący samochód albo podpiłuj obcasy i upadnij na ulicy - radzą młode dziewczyny na szokujących nagraniach, które można znaleźć na YouTube. Seria trzech wideo to część prowokacyjnej (i dość przerażającej) kampanii chilijskiej organizacji Miles Chile, o której w ostatnich dniach rozpisywały się media. Domaga się ona złagodzenia surowego prawa antyaborcyjnego w tym kraju. Od zakazu usuwania ciąży nie ma wyjątków, nawet jeśli zagrożone jest życie matki. Chilijska prezydent chce to zmienić, ale jej propozycja ma też przeciwników.
Nagranie zaczyna się bardzo zwyczajnie i wygląda jak jeden z wielu amatorskie wideo-poradników, których pełno w internecie. Młoda kobieta stojąca przy ulicy zwraca się do kamery: "Cześć, powiem wam, jak TO zrobić". Ale już po chwili niewinny film zaczyna coraz bardziej niepokoić. Dziewczyna wyjaśnia, że trzeba zbliżyć się do jezdni i poczekać, aż światła dla samochodów zaczną zmieniać się na żółte. Wtedy wielu kierowców przyspiesza. A potem można rzucić pod jedno z pędzących aut. Ważna uwaga: brzuchem do zderzaka. Bo owe "to" oznacza "przypadkową aborcję, jedyną rodzaj aborcji, który nie uznaje się za przestępstwo" - jak głosi wideo. W ostatnich sekundach nagrania widać, jak dziewczyna wchodzi na jezdnię, a kamera, którą trzymała wcześniej w ręce, koziołkuje.
Za tym nagraniem stoi organizacja Miles Chile, która stworzyła trzy podobne szokujące "instruktaże". Na innych filmach dziewczyny opowiadają, że można też "przypadkowo" spaść ze schodów albo podpiłować obcasy, tak by upaść podczas spaceru - najlepiej brzuchem na hydrant. Filmy mogłyby wstrząsnąć nie tylko stanowczymi przeciwnikami aborcji, ale nawet osobami, które opowiadają się za wolnością wyboru w tej kwestii. Ale choć wyglądają przerażająco autentycznie, nie są takimi - wszystkie są wyreżyserowane. A Miles Chile wcale nie chodzi o to, by młode kobiety robiły sobie krzywdę. W ten dosadny sposób aktywiści chcieli pokazać swój sprzeciw wobec obowiązującego w Chile całkowitego zakazu aborcji. Surowe prawo ma bowiem prowadzić do tego, że niektóre kobiety ostatecznie i tak podejmują ryzykowne kroki, by usunąć ciążę.
"To tortura"
Jak opisuje Human Rights Watch, obecne restrykcyjne ustawodawstwo w Chile to pokłosie wprowadzonego pod koniec XIX wieku prawa kryminalizującego aborcję. W 1931 r. zostało ono jednak złagodzone i lekarze mogli interweniować, jeśli zdrowie lub życie ciężarnej było zagrożone. W 1989 r. prezydent Augusto Pinochet, który przez wiele lat trzymał kraj w twardym uścisku, anulował te "wyjątki" od przeprowadzania aborcji. Za jej dokonanie grozi obecnie kara do pięciu lat więzienia.
Ale to wcale nie znaczy, że w Chile aborcji nie ma. Na stronie internetowej międzynarodowej organizacji Center for Reproductive Rights, popierającej - jak sama opisuje - wolność ws. reprodukcji, można znaleźć dane mówiące o 400 tys. kobiet, które w latach 2001-2012 zgłosiły się do chilijskich szpitali z powodu poaborcyjnych komplikacji. Z pewnością nie są to pełne dane, bo o większości nielegalnych zabiegów nikt nigdy się nie dowiaduje. Szacunki Miles Chile mówią o ok. 120 tys. rocznie, ale są i wyższe.
Co więcej, według Leslie Nicholls z Miles Chile, z którą rozmawiał serwis "The Daily Beast", części aborcji dokonuje się tak naprawdę w szpitalach, a wszystko zależy od tego jak lekarz opisze zabieg i… jak pojemna jest jego kieszeń. Jest to więc opcja dla bogatych Chilijek, podobnie jak aborcja zagranicą. Te biedniejsze, jeśli są zdesperowane, wybierają nawet ryzykowne metody usunięcia ciąży, jak kupno środków poronnych na czarnym rynku. To właśnie dlatego organizacja miała się zdecydować na tak ostrą kampanię.
("Jeśli nie respektujesz jej decyzji o aborcji po gwałcie, sam gwałcisz jej prawa")
W Chile dopuszczalne jest tylko przypadkowe poronienie i dlatego należy postawić się na miejscu kobiety, żeby dostrzec jej desperację i cierpienie - stwierdziła w rozmowie z agencją EFE Claudia Dides, szefowa Miles Chile, która całkowity zakaz aborcji nazwała "torturą". - Dokonałam dwóch aborcji w podziemiu, zrobiłam to ze względu na mojego pierwszego syna. Uznałam, że chcę widzieć, jak dorasta, być może zostać babcią, a ponieważ jestem chronicznie chora, mogę umrzeć w każdej chwili - przyznała Dides.
Na pewno aktywistom udało się przykuć uwagę do tematu, o nagraniach Miles Chile pisały w ostatnich dniach media po obu stronach Atlantyku. Ale czy przekonały osoby, które mają decydujący głos w tej sprawie, czyli polityków?
Za i przeciw
Lewicowa prezydent Chile Michelle Bachelet jeszcze w czasie kampanii obiecywała zająć się kwestią aborcji. W styczniu tego roku złożyła projekt złagodzenia obecnego prawa. Jak opisywał serwis BBC News, według tych propozycji ciążę można by usunąć, gdyby była wynikiem gwałtu, zagrażała życiu kobiety lub dziecko miało śmiertelne wady rozwojowe.
Zgodnie z prezydenckim projektem przerwanie ciąży byłoby możliwe do 12 tygodnia, a w przypadku dziewczynek poniżej 14. roku życia - do 18 tygodnia. Zdaniem Bachelet tak młode osoby najczęściej potrzebują więcej czasu na zorientowanie się, że są w ciąży. - Chile miało ważną tradycję dotyczącą zdrowia publicznego, przerwaną arbitralnie w ostatnich dniach dyktatury - oceniła głowa chilijskiego państwa, cytowana przez brytyjski serwis.
Według "The Daily Telegraph" chilijscy senatorowie mają głosować ws. projektu we wrześniu, a gdyby został poparty, wszedłby w życie w przyszłym roku. Nie wiadomo jednak, za czym opowiedzą się politycy. Poprzednie próby złagodzenia prawa kończyły się niepowodzeniami. Przeciwni im byli chilijscy konserwatyście, którzy podnosili argument prawa do życia od momentu poczęcia, a aborcję porównywano do kary śmierci.
Zmian nie popiera też wielu wierzących (Chile to kraj w znakomitej większości katolicki), dla których aborcja to ciężki grzech. Z kolei artykuły ze stron pro-life powołują się m.in. na badania dr. Elarda Kocha - przeciwnika aborcji - według których wskaźnik śmiertelności matek w Chile stopniowo spada od lat 50. ubiegłego wieku i dzisiaj jest jednym z najniższych na obu kontynentach amerykańskich. Tego spadku nie zmieniło wprowadzenie w 1989 r. całkowitego zakazu aborcji. Koch uważa, że surowe prawo antyaborcyjne niekoniecznie musi się przyczyniać do większej śmiertelności matek.
("Zgoda, nielegalna aborcja jest barbarzyństwem. Aborcja legalna... takim samym barbarzyństwem, ale 'oświeconym'")
Ale jednocześnie w konkluzji swoich badań Chilijczyk wysuwa wniosek, iż niska śmiertelność matek "nie ma związku z legalnym statusem aborcji", lecz wpływa na nią szereg synergicznie działających czynników, takich jak lepsza edukacja, zwiększenie dostępności do placówek medycznych, zmiany zachowań reprodukcyjnych kobiet czy poprawa systemu sanitarnego. Dodać do tego należałoby postęp medycyny widoczny nie tylko na przestrzeni dekad, ale i ostatnich lat.
Badania Chilijczyka dotyczą jedynie śmiertelności matek, trudno jednak o rzeczowe analizy ws. ewentualnych ciężkich, ale nie letalnych powikłań po nielegalnych aborcjach. W wielkich statystykach nie widać też pojedynczych dramatycznych przypadków. A to właśnie jeden z nich wywołał dwa lata temu poważną burzę w kraju.
Głośno było wtedy o przypadku 11-letniej dziewczynki gwałconej przez ojczyma, która zaszła w ciążę. Nie było zgody, by dziecko dokonało aborcji. Sama dziewczynka, mimo dużego ryzyka, chciała zresztą urodzić. - To będzie jak trzymanie lalki w moich ramionach. (...) Będę kochać to dziecko - przyznała w telewizyjnym wywiadzie. Za "dojrzałość" pochwalił ją publicznie ówczesny prezydent Sebastian Pinera, za co na jego głowę spadły potem gromy.
Chile jest jednym z kilku krajów, w których obowiązuje całkowity aborcji. Pozostałe to: Dominikana, Honduras, Salwador, Nikaragua, Haiti, Surinam i Watykan.