Polska9 służb kontroluje i śledzi Polaków

9 służb kontroluje i śledzi Polaków

Kwiecień 2007 r. Siemianowice Śląskie. Godzina szósta rano. ABW wchodzi do domu Barbary Blidy. Pada strzał. Blida ginie we własnym domu. Dlaczego akurat byłą posłankę przed oblicze prokuratora miała doprowadzić ABW, a nie policja?

9 służb kontroluje i śledzi Polaków
Źródło zdjęć: © PAP

Czy nie po to, by powiało w mediach grozą? Co robiła przed domem Blidy ekipa z kamerą? Czy nie było tak (w zasadzie na sto procent tak było), że funkcjonariusze ABW kręcili film z aresztowania posłanki po to, by władza mogła go pokazać w wieczornych "Wiadomościach", by służył propagandzie? Godzinę po śmierci Blidy na miejscu tragicznego zdarzenia pojawił się Grzegorz Ocieczek, wiceszef ABW. Co robił na Śląsku? Czy nie było tak, że przyjechał specjalnie nadzorować akcję? I że miał brać udział w konferencji prasowej, na którą wybierał się również Zbigniew Ziobro? I czy nie było tak, że prokuratorzy prowadzący śledztwo ostrzegali zwierzchników, iż całe oskarżenie opiera się na zeznaniach jednej, niewiarygodnej osoby, ale zostali do wszystkiego przymuszeni? Więc po co w Polsce prokuratura i ABW? Do kręcenia propagandowych filmików?

Lipiec 2007 r. Warszawa. Do CBA trafia opinia z biura legislacyjno-prawnego Prokuratury Krajowej dotycząca akcji CBA w Ministerstwie Rolnictwa. Opinia jest dla CBA miażdżąca. Mówi, że jeżeli CBA nie dysponuje "skonkretyzowaną wiedzą dotyczącą skonkretyzowanych przestępstw", nie ma prawa wdrażać procedur operacyjnych. Innymi słowy najpierw musi być przestępca i przestępstwo, a dopiero wtedy można zastawiać na niego pułapki. Tymczasem co się okazuje? Że CBA wszczynało operację przeciwko politykom i urzędnikom na podstawie własnych domysłów, a być może i donosów, które samo fabrykowało. Że de facto podżegało do popełnienia przestępstwa. Więc po co Polsce taka służba, która zamiast zwalczać łapówkarstwo, sama łapówki wciska?

Październik 2007 r. Bagdad. W powietrze wylatuje opancerzony samochód, którym jedzie gen. Edward Pietrzyk, polski ambasador w Iraku. Ginie kierowca samochodu. Ambasador, ciężko poparzony, z oparzeniami dróg oddechowych, cudem uratował życie. Zamach trwał tylko trzy minuty, natomiast był bardzo precyzyjnie przygotowany. W pierwszej kolejności zginął mój kierowca, mój przyjaciel - mówił na konferencji prasowej gen. Pietrzyk. Zamachowcy wiedzieli wszystko. Z bramy ambasady wyjechały trzy identyczne samochody, z zaciemnionymi szybami. Zamachowcy wiedzieli, w którym jedzie ambasador, zdetonowali minę dokładnie pod jego autem. Znali przybliżony czas wyjazdu. Czy tak musiało być?

Jeszcze dwa lata temu w Bagdadzie działała grupa specjalna, złożona z oficerów wywiadu wojskowego, WSI. Grupa, według naszych informacji licząca kilkunastu żołnierzy, zabezpieczała ambasadę. Oficerowie zbudowali wokół ambasady znakomitą sieć informatorów, byli wtopieni w miejscową społeczność. Wiedzieli, czy w dzielnicy pojawiają się obcy i co planują, znakomicie orientowali się w nastrojach ulicy, mieli rozpracowane zbrojne grupy działające w Bagdadzie. Gdy w czasach Marka Belki terroryści porwali mieszkającą w Iraku Polkę, to oni odzyskali ją z rąk porywaczy. Skutecznie i bez rozgłosu. Gdy Antoni Macierewicz rozwiązał WSI, zakończyła się działalność grupy specjalnej. Oficerowie otrzymali rozkaz powrotu do kraju. Dziś większość z nich jest poza służbą. Albo czeka, w rezerwie kadrowej, na przydział.

Nikt nie pojechał do Bagdadu na ich miejsce. Ambasada RP, która nawet w okresie absolutnego bezkrólewia w Bagdadzie pozostawała miejscem bezpiecznym, stała się z dnia na dzień bezbronna, niczym tarcza strzelnicza. Kwestią czasu było, kiedy stanie się obiektem zamachu.

Cóż więc zyskaliśmy, rozwiązując WSI, rozpędzając służby wojskowe? Z raportu o WSI, który opublikował Macierewicz, nic kompletnie nie wynika, poza tym, że obce służby dostały za darmo coś, za co były gotowe zapłacić miliony. Co mamy w zamian? Polskich żołnierzy wystawionych na strzał?

W normalnym kraju każdy z przypomnianych powyżej przykładów byłby powodem do niesamowitego skandalu, do dymisji ministrów, a może i rządu. U nas wszystko uchodziło na sucho. Aż w końcu Jarosław Kaczyński tak się zagrał, że oddał władzę.

Tylko że ta władza pozostawiła po sobie w spadku zdewastowane służby specjalne, zatopione po uszy w polityce. I albo niezdolne do wielu działań, albo koncentrujące się na działalności usługowej. Usługowej wobec politycznego zapotrzebowania.

Żaden rząd nie mógłby pozostawić tego takim, jakim jest. Nowa ekipa będzie więc musiała odbudować służby specjalne, wypchnąć je ze świata służby PiS. Tylko jak?

I jeszcze jeden przykład, niemalże z ostatniej chwili - listopad 2007 r., premierem jest już Donald Tusk, za kilka godzin prezydent powoła nowych ministrów. Tymczasem nieoznakowane furgonetki, pod osłoną funkcjonariuszy Służby Kontrwywiadu Wojskowego, nowej służby utworzonej przez Antoniego Macierewicza, przewożą tajne dokumenty Komisji Weryfikacyjnej WSI z siedziby WSI do siedziby Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Faktycznie to wygląda tak, jakby w obawie, że zajrzy do nich nowy minister obrony, przenoszono je do Kancelarii Prezydenta. Żeby nie dać ich nowej władzy, żeby władza odchodząca to "cudo" miała. Dla siebie. Czy trzeba bardziej czytelnego przykładu na potwierdzenie tezy, że PiS traktowało państwo i służby specjalne jako partyjny łup?

Kraków na lodzie?

Tradycyjnie każda zmiana premiera wiąże się ze zmianą na stanowisku szefa cywilnych służb specjalnych. Dziś, po rozdzieleniu UOP na część krajową i zagraniczną, mamy dwie służby - Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencję Wywiadu.

Z punktu widzenia bieżącej polityki dla polityków ważniejsza jest ABW. I wokół niej manewry trwały już od wielu miesięcy. Tu ważną postacią był Paweł Graś, który w poprzedniej kadencji zasiadał w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Zluzował na tej pozycji Konstantego Miodowicza, którego po kompromitującej PO aferze z Anną Jarucką Tusk postanowił głęboko ukryć.

Po październikowych wyborach Graś mógł wybierać - typowano go na ministra obrony narodowej bądź na ministra-koordynatora ds. służb specjalnych. Ostatecznie wybrał służby specjalne. Ale nie stanowisko ministra-koordynatora, które zlikwidowano. W nowej strukturze władzy Graś został sekretarzem stanu w Kancelarii Premiera, odpowiedzialnym za służby specjalne. Intencja tej zmiany wydaje się jasna - Platforma zdecydowała się zrezygnować z dekoracyjnego stanowiska ministra-koordynatora, bo faktycznie minister Wassermann był przez szefów służb lekceważony i pomijany. Szef ABW, Bogdan Święczkowski, współpracował ze Zbigniewem Ziobrą (jemu przecież zawdzięczał stanowisko) i z premierem; szef AW, Zbigniew Nowek, budował swoje wpływy, opierając je na kontaktach z prezydentem. Zdecydowanie wyżej od Wassermanna w hierarchii PiS-owskiej władzy stali też szefowie służb wojskowych, Antoni Macierewicz i Witold Marczuk. Żeby nie powtarzać tej sytuacji, zdecydowano, że stanowiska ministra-koordynatora nie będzie, natomiast
premier, nominalny nadzorca wszystkich służb, swoje uprawnienia w tej materii sceduje na sekretarza stanu w Kancelarii Premiera, którym będzie Paweł Graś. Jak ten układ będzie funkcjonował? Można przypuszczać, że gorzej, niż zakładano. Bo Graś jeszcze nie zaczął funkcjonować, a już zaczęły zawalać się jego koncepcje personalne. A o tym, czy rzeczywiście się zawaliły - przekonamy się lada moment. Otóż głównym jego protegowanym na stanowisko szefa ABW był gen. Maciej Hunia, były szef kontrwywiadu UOP, mający opinię - co potwierdzają nawet jego przeciwnicy - fachowca od łapania szpiegów, a nie polityka. Hunię postrzegano jako lidera tzw. grupy krakowskiej, czyli wywodzących się z Krakowa oficerów UOP, którzy na początku lat 90. przeszli przeszkolenie w szkole wywiadu OKKW w Kiejkutach i prawdziwą karierę zaczęli robić po 1997 r., za czasów rządów Jerzego Buzka.

Co ciekawe, dobrze przeszli czasy rządów SLD, zaufaniem darzył ich SLD-owski szef ABW, Andrzej Barcikowski. Zwłaszcza w okresie rządu Marka Belki. Barcikowski (zresztą tak jak cała ówczesna ekipa) ustawiał się wówczas już pod nową władzę, a powszechnie sądzono, że będzie nią Platforma i "premier z Krakowa". W tym czasie Hunia należał do jego faworytów, w tym też czasie szefem biura kadr ABW został inny człowiek grupy krakowskiej, Andrzej Szczur-Sadowski. Który zresztą dokonał natychmiastowej dezesbekizacji ABW, wyrzucając wywodzących się z tamtej służby funkcjonariuszy. Barcikowski przeciwko temu nie protestował. Nawet gdy Szczur-Sadowski zwolnił żonę Andrzeja Anklewicza, jego przyjaciela jeszcze z czasów studenckich.

Po przejęciu władzy przez PiS grupa krakowska znalazła się na celowniku - i została rozgromiona. Pozwalniano ich ze służby, a Maciej Hunia został wysłany do Pragi, na stanowisko łącznika ze służbami czeskimi.

Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że powróci do gry. Ale walkę o ABW i Agencję Wywiadu rozpoczęły też inne koterie.

Toruń walczy o życie

Pierwsza, nazywana grupą toruńską, skupiona jest wokół Zbigniewa Nowka, szefa UOP w czasach Jerzego Buzka, szefa Agencji Wywiadu w czasach PiS. Jego prawą ręką jest płk Marek Wachnik, obecnie zastępca szefa ABW. Nowek i Wachnik to koledzy jeszcze ze studiów, obaj studiowali prawo na Uniwersytecie Toruńskim, działali w NZS i zaczynali pracę w delegaturze UOP w Bydgoszczy.

Gdy w 2005 r. PiS doszło do władzy, wiadomo było, że będzie chciało obsadzić kierownictwo służb specjalnych swoimi ludźmi, więc szefem ABW został totumfacki Kaczyńskich, Witold Marczuk. Ale wiadomo było również, że nowa władza na kimś będzie musiała się oprzeć. Dlatego zawarto układ z grupą Nowka - on sam skierowany został do mniej ważnej w oczach Kaczyńskich Agencji Wywiadu, a w ABW do pomocy Marczukowi dano Wachnika.

Teraz, po zwycięstwie Platformy, wydawało się, że torunian nic już nie wybroni, zwłaszcza że odstają intelektualnie od swoich konkurentów. I to wręcz groteskowo. Jednak podjęli oni desperacką akcję.

Prowadzona jest dwutorowo. Po pierwsze, torunianie próbują docierać do znanych im polityków, licząc na protekcję, a także próbują uruchamiać "zaprzyjaźnione" media. Z informacji krążących na dziennikarskiej giełdzie wynika, iż grupa toruńska pokłada nadzieję w Marku Biernackim (Nowek z Wachnikiem znają się z nim jeszcze z czasów działalności w NZS) oraz w Bogdanie Borusewiczu (on też zna ich z Gdańska, plotka głosi, że to on załatwił Nowkowi u Kaczyńskich stanowisko szefa Agencji Wywiadu). Obaj swą pozycję próbują wzmocnić opowieściami o tym, jak byli przez ludzi Kaczyńskiego spychani na drugi plan. Wachnik fatalnie zresztą przeżył fakt, że po dymisji i odejściu do Prokuratury Krajowej szefa ABW, Bogdana Święczkowskiego, i jego zastępcy Grzegorza Ocieczka pełniącym obowiązki szefa agencji został nie on, lecz młodszy od niego i niższy stopniem ppłk Jerzy Kiciński.

Niektórzy z naszych rozmówców tym właśnie tłumaczą serię niedawnych przecieków z ABW, bardzo niewygodną i dla Kicińskiego, i dla Jarosława Kaczyńskiego.

A o tym, że Nowek z Wachnikiem potrafią grać mediami, wiadomo przynajmniej od czasów sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu. Wtedy pisaliśmy w "Przeglądzie", że Nowek, wówczas ekspert komisji, jest źródłem przecieków do dziennikarzy. Nowek założył nam sprawę w sądzie i przegrał w dwóch instancjach. Podczas rozprawy świadkowie potwierdzili, że w Sejmie panowała opinia, iż jest on efektywnym informatorem. Padła też informacja, że własne "biuro prasowe" miał pracujący wówczas w NBP Marek Wachnik. Tylko czy te resztki wpływów im wystarczą?

Według naszych informacji, politycy PO bardzo ostrożnie reagują na umizgi torunian. Wiedzą, że Nowek swą pozycję w ostatnich dwóch latach budował na kontaktach z prezydentem Lechem Kaczyńskim, omijając w ten sposób Zbigniewa Wassermanna. Prezydent odwiedzał siedzibę wywiadu na ul. Miłobędzkiej. Był tam w ubiegłym roku, podczas święta 11 listopada, był na 3 maja, wręczał odznaczenia. Co charakterystyczne, nie było przy tym Wassermanna.

Nowek miał wówczas zapewniać prezydenta, że przygotował wierną służbę. Coś w tym musiało być - gdyż w Agencji Wywiadu w ostatnich dwóch latach nastąpiły ogromne zmiany kadrowe. Usunięci zostali wszyscy ci, którzy zaczynali przed rokiem 1989, łącznie z oddanym prawicy byłym esbekiem gen. Liberą (uczestniczył w sprawie Oleksego, był ekspertem komisji orlenowskiej). Dziś w Agencji Wywiadu dyrektorami są 30-latkowie. Którzy zarabiają więcej niż dwa lata temu nie tylko za sprawą awansu, ale również tego, że nowa władza dała służbom specjalnym dodatkowe pieniądze.

Politycy Platformy stoją więc przed dylematem - wiedzą, że grupa toruńska toczy swoją grę i że postawiła na kontakty z prezydentem Lechem Kaczyńskim, więc choćby z tych dwóch powodów ufać jej nie można. I w zasadzie interes państwa nakazuje takich funkcjonariuszy wydalić ze służby. Z drugiej strony wyrzucenie Nowka z Wachnikiem może zaowocować serią przecieków, włoskim strajkiem, nie będzie to zatem taka zupełnie bezbolesna operacja.

- W czasie wielu lat pracy w służbach zebrali oni olbrzymią wiedzę - tłumaczył nam jeden z ekspertów PO - więc owszem, możemy ich wyrzucić. A oni pójdą do PiS, zostaną ekspertami komisji, zaczną się organizować. Mogą jeszcze więcej szkodzić.

To nie są obawy bezzasadne. W czasach rządów SLD powyrzucani z UOP oficerowie założyli stowarzyszenie Magnum, które stało się forum organizującym byłych funkcjonariuszy, oficjalnie współpracowali z politykami opozycji, namawiali kolegów, którzy zostali w UOP, do przekazywania informacji, współpracowali z mediami. Tego PO chce uniknąć.

Który wariant zatem wybierze? Według naszych informacji wciąż w PO popularny jest projekt włączenia Agencji Wywiadu, wzorem brytyjskim, do MSZ. Wówczas Nowek (jeżeli zostałby na stanowisku) miałby status dyrektora departamentu i podlegałby wiceministrowi. Np. Andrzejowi Ananiczowi. Zostałby w strukturach, nie szkodziłby więc państwu, a jednocześnie zostałby bardzo szczelnie "obudowany".

Kto stoi za Białymstokiem?

Wygląda na to, że największą pulę w grze o przejęcie służb specjalnych zgarnie koteria zwana grupą białostocką albo grupą Wolność i Pokój.

Jej namacalnym sukcesem jest to, że szefem ABW został Krzysztof Bondaryk. Wśród naszych rozmówców nie ma wątpliwości, że za jego kandydaturą stali Wojciech Brochwicz, Konstanty Miodowicz i Bartłomiej Sienkiewicz. To oni, jeszcze jako młodzi działacze WiP, byli pierwszym rzutem solidarnościowej młodzieży, która rozpoczęła pracę w służbach specjalnych, jeszcze pod okiem Krzysztofa Kozłowskiego.

Bondaryk to były szef delegatury UOP w Białymstoku, z tego miasta zresztą pochodzi, i były wiceminister spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego Buzka.

W tamtych czasach zasłużył sobie na opinię osoby "idącej po bandzie", ale jego zwolennicy twierdzą, że bardzo się zmienił. W takim razie ta zmiana musiała być rzeczywiście ogromna. Bondaryk, gdy kierował delegaturą UOP w Białymstoku, zaczął zbierać informacje o Polakach mających kontakty za wschodnią granicą. Nie tylko biznesowe, ale i rodzinne. Wybuchła wielka awantura, ówczesny szef UOP, Zbigniew Siemiątkowski, zwolnił go ze służby. Wtedy jednak Konstanty Miodowicz demonstracyjnie zrobił go ekspertem Komisji ds. Służb Specjalnych. Po wygranych przez AWS wyborach Bondaryk został wiceministrem spraw wewnętrznych, z rekomendacji innego wiceministra - Wojciecha Brochwicza, człowieka z Białegostoku. Z tego stanowiska odszedł w atmosferze skandalu. Jak ujawniła "Gazeta Wyborcza" piórem Jarosława Kurskiego, Bondaryk kierował w MSW zespołem ds. lustracji, który wspomagać miał prace rzecznika interesu publicznego. Zespół zaczął sięgać do archiwum policji, do materiałów niezwiązanych z lustracją. Były to informacje
o charakterze obyczajowym, dotyczące takich spraw jak kłótnie rodzinne, pobicie żony, pobyty w izbie wytrzeźwień, ale również materiały zebrane podczas zarządzonej przez gen. Kiszczaka operacji Hiacynt. Ta operacja dotyczyła środowisk homoseksualnych i trwała do 1988 r., a prowadziły ją piony kryminalne MO.

Pod pretekstem lustracji zespół Bondaryka szukał więc obyczajowych haków na polityków i wyższych urzędników. W jakim celu? Dodajmy, że po jego dymisji kierujący wówczas MSWiA Bogdan Borusewicz zespół lustracyjny rozwiązał.

Dziś tę sprawę, zdaje się, Bondarykowi zapomniano. W medialnych spekulacjach to on, razem z Wojciechem Dylewskim (to także były oficer UOP, także z Białegostoku), ma przeprowadzać "audyt" w PiS-owskich służbach specjalnych.

Nikt nie ma wątpliwości - za ich plecami stoją Miodowicz, Brochwicz i Sienkiewicz. Ten ostatni wymieniany jest też jako ewentualny kandydat na stanowisko szefa Agencji Wywiadu. Co byłoby bardzo ciekawe, bo dwa lata temu, gdy do władzy szykował się "premier z Krakowa", czyli Jan Władysław Rokita, Sienkiewicz należał do grupy najbliższych współpracowników Rokity i był niemal pewnym kandydatem na stanowisko szefa jego gabinetu politycznego.

Jak więc interpretować wzrost wpływów wspomnianej trójki? Czy dzieje się to za przyzwoleniem Rokity, czy też wbrew niemu?

Warto też nadmienić, że sukces Bondaryka nie oznacza, iż grupa krakowska poniosła klęskę. Jedni jej ważni przedstawiciele, Maciej Hunia i Grzegorz Reszka, są w gronie potencjalnych szefów innych służb (o tym za chwilę), drudzy zajmują kluczowe stanowiska w ABW. W dawnym UOP obok wywiadu i kontrwywiadu funkcjonował departament 2A, odpowiedzialny za walkę z przestępczością gospodarczą. Jednym z jego szefów był Janusz Nosek. Za czasów rządów SLD przeniesiono go na stanowisko szefa delegatury w Krakowie. Gdy nastało PiS, Nowek wypchnął go do Wałbrzycha. Teraz Nosek powraca z tarczą - będzie w ABW szefem Inspektoratu Wewnętrznego, czyli policji wewnętrznej. Będzie mógł sprawdzić każdego funkcjonariusza i każdą operację. Gdy Nosek był dyrektorem 2A, jego zastępcą był Paweł Białek. On także w ostatnich dwóch latach był w niełasce. Teraz sytuacja się odwróciła - będzie zastępcą szefa ABW.

CBA: uchylmy tę kurtynę!

O ile, jeśli chodzi o ABW i AW, Platforma może mówić o pewnym bogactwie kandydatur (choć tak naprawdę jest to wciąż mieszanie tymi samymi nazwiskami, znanymi od kilkunastu lat), to zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja w innych służbach - w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym czy też w służbach wojskowych.

Kłopot z CBA polega na tym, że jest to służba zajmująca się najdelikatniejszymi sprawami - nie ściga obcych szpiegów czy terrorystów, ale zajmuje się polskimi politykami i wyższymi urzędnikami. Władzą. Bo łapówki wręcza się tym, którzy coś mogą, inaczej nie ma to sensu.

Kłopot z CBA polega też na tym, że jest to służba zupełnie nieprzezroczysta, zbudowana od nowa, w której bardzo trudno będzie dokonać zmian kadrowych. A jednocześnie służba podejrzewana o prowokacje, inwigilowanie opozycji, łamanie prawa, działania wynikające z pobudek politycznych. Co zresztą widzieliśmy podczas konferencji prasowej poświęconej posłance PO Beacie Sawickiej. Czy można te podejrzenia zweryfikować w obecnym stanie rzeczy? Nie. Jak mówił w czerwcu, w wywiadzie dla "Polityki" ówczesny przewodniczący sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, Janusz Zemke, szef CBA, Mariusz Kamiński, nie chciał przedstawić posłom komisji (wszyscy mają dopuszczenie do tajemnicy państwowej) nawet tak banalnego dokumentu jak instrukcje operacyjne nowej służby. Kamiński dokumentu nie przedstawił i nie sposób go do tego zmusić. Może więc trzeba go odwołać? Nie będzie to łatwe. Ustawa o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym (Platforma głosowała za nią w Sejmie!) zakłada kadencyjność jego szefa. Jest powoływany na czteroletnią
kadencję i w tym czasie nieusuwalny. A kadencja Mariusza Kamińskiego rozpoczęła się w połowie 2006 r. Żeby zatem pozbyć się polityka PiS, Platforma będzie musiała zmienić ustawę o CBA. Co samo w sobie będzie zadaniem trudnym, także politycznie, no i bez współdziałania z LiD niemożliwym, bo prezydent Lech Kaczyński już zapowiedział, że zawetuje taką ustawę. Politycy PO nie mają w tej chwili, takie można odnieść wrażenie, czytelnego pomysłu na rozwiązanie problemu CBA, choć zdają sobie sprawę, że pozostawienie na czele takiej służby Mariusza Kamińskiego to mina, i tylko kwestią czasu będzie, kiedy ona eksploduje. Lub raczej kwestią politycznej potrzeby PiS.

Na razie jednak zdecydowanie przeważa wśród nich pogląd, że CBA nie warto rozwiązywać. Zwłaszcza że Kamińskiemu udało się do tej służby ściągnąć rzeczywiście najlepszych specjalistów, zarówno z policji, z CBŚ, jak i z ABW. Wiele np. mówi się o świetnych informatykach tam pracujących. I tych, i innych Kamiński skusił wielokrotnie większymi pieniędzmi, elitarnością i ważnością CBA.

Teraz więc politycy PO przebąkują, że szkoda byłoby czegoś takiego się pozbywać. I że patologie w działaniach CBA to nie reguła, nie wynikają z zasad działania tej instytucji, ale są efektem złego kierownictwa.

Zobaczymy, jak długo Tusk i jego otoczenie żyć będą w takim przeświadczeniu. Czy do pierwszych przesłuchań w komisji śledczej, czy dłużej?

Ile wojska w wojsku?

Natomiast jeśli chodzi o służby wojskowe, szefowie PO już dawno nie mają złudzeń - rozwiązanie WSI, raport na temat WSI, a także nowe służby, Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Służba Wywiadu Wojskowego - to zupełna katastrofa.

Tak na dobrą sprawę zmian personalnych w wojsku już chyba nikt na szczytach nowej władzy nie śledzi, bo, po pierwsze, odbywa się to w wielkiej tajemnicy, a po drugie, w jakimś dziwnym galopie. W ciągu dwóch lat rządów PiS w Ministerstwie Obrony dyrektorzy departamentów zmieniali się już trzykrotnie i w zasadzie nikt nie wie, jakie były powody tych roszad.

Wiadomo za to, że zmiany te wojsku nie służą. W ostatnich dwóch latach nie rozstrzygnięto w polskiej armii żadnego strategicznego przetargu. Nie wybrano samolotu szkolno-bojowego. Nie wybrano śmigłowców transportowych ani bojowych. Nie rozstrzygnięto rodzajów nadwozia dla wozów Rosomak. Padł też przetarg na samolot dla VIP-ów. Co gorsza, w ostatnich dwóch latach nasz przemysł zbrojeniowy nie podpisał żadnego istotnego kontraktu na dostawę uzbrojenia. Kontrakty malezyjski, indyjski i iracki to dzieło ekipy Jerzego Szmajdzińskiego i Janusza Zemkego. Ich następcy zamilkli. Brak działań w tych sferach pociąga za sobą konkretne skutki. Stoi polska zbrojeniówka. Koncern Bumar zanotował po dziewięciu miesiącach 2007 r. aż 70 mln zł strat. Za parę miesięcy przed Kancelarią Premiera zameldują się demonstranci z NSZZ "Solidarność" przemysłu zbrojeniowego.

Podobnie - jak po przejściu cyklonu - wygląda sytuacja w służbach wojskowych. Po rozwiązaniu WSI do nowych służb mało kto się garnie. A jeżeli - to spoza wojska. Efekt jest taki, że w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego, tej prowadzonej przez Antoniego Macierewicza, na 900 pracujących osób tylko około 70 to wojskowi. Reszta przyszła z takich kuźni kadr jak IPN, redakcja pisma "Głos", studium służb specjalnych prowadzone w Toruniu przez prof. Zybertowicza. Żeby nabór był bardziej płynny, wojsko odstąpiło od dotychczasowych wymogów. W związku z tym minister Szczygło zaproponował obniżenie kryteriów przyjmowania do służby. Opracowano więc projekt nowego rozporządzenia. Jak pisała "Polityka", w kontrwywiadzie i wywiadzie wojskowym służyć będą mogli fachowcy m.in. "o wzroście poniżej 155 cm, z otyłością upośledzającą sprawność ustroju, z polipami w nosie i przepuklinami, bez jednej gałki ocznej (przy sprawnym drugim oku), nerki, palucha u nogi, małżowiny usznej i nawet obu jąder. Będzie można mieć czynny wrzód
żołądka lub dwunastnicy, być daltonistą, chorować na jaskrę, sporadyczną astmę oskrzelową, cukrzycę, padaczkę z rzadkimi napadami, kamicę dróg żółciowych i układu moczowego. Do służby przyjmie się funkcjonariusza ze znacznie zniekształconym prąciem. Nie dyskwalifikuje już zniekształcona czaszka z guzami i wgnieceniami, jednostronna głuchota i nieznaczny oczopląs przy patrzeniu na bok".

Ludzie związani z wojskiem rwą włosy z głów. - Oto mamy służbę wojskową, a jest ona podporządkowana premierowi, a nie ministrowi obrony - punktuje jeden z naszych rozmówców. - Jaki w tym sens? W służbach wojskowych nie ma wojskowych. Gdzie tu logika? Pamiętajmy, że współczesne wojsko to przede wszystkim technika. To jest dziś najważniejsze. No więc ci nowi w wywiadzie i kontrwywiadzie wojskowym o technice wojskowej w ogóle nie mają pojęcia. Bo większość z nich nie była w ogóle w wojsku. Nie odróżniają Leoparda od T-34. Cóż to za wywiadowcy?

Inni przypominają, że rozwalenie WSI i wypchnięcie wielu świetnych oficerów ze służby przyniosło druzgocące efekty. Ambasada RP w Bagdadzie pozostała bezbronna. W polskiej bazie Amerykanie (sic!) wykryli szpiegów, mimo że jeszcze kilkanaście miesięcy temu to nasze służby imponowały swoją wiedzą. Kłopot mamy w Afganistanie, gdzie korzystać musimy z informacji kontrwywiadu armii USA, bo polscy oficerowie zostali wycofani do kraju. Znów więc jesteśmy bezbronni i skazani na innych.

Politycy Platformy będą zatem chcieli przynajmniej częściowo (oni też głosowali za rozwiązaniem WSI) naprawić swoje błędy i błędy PiS. Mówi się o połączeniu wywiadu i kontrwywiadu wojskowego w jeden organ. Mówi się też o uwojskowieniu służb wojskowych. A kto miałby to robić? Bronisław Komorowski lansował na stanowisko nowego szefa nowych służb wojskowych gen. Tadeusza Rusaka, który kierował WSI za czasów Jerzego Buzka. Ale ten pomysł zarzucono, Rusak ma swoje lata, poza tym od sześciu lat nie ma nic wspólnego z wojskiem, a w armii, gdzie sprzęt zmienia się co parę miesięcy, to epoka.

Ostatecznie, jak wynika z ostatnich doniesień, zdecydowano, że wojskowe służby odbudują ludzie z ABW, ze wspominanej już wcześniej grupy krakowskiej. Po skandalu związanym z nocnym przewożeniem akt WSI do pomieszczeń BBN nowy minister obrony Bogdan Klich zdecydował się na przyspieszenie. I szefem SKW został Grzegorz Reszka. Reszka to socjolog po UJ, ma otwarty przewód doktorski. Pracę w UOP zaczynał w delegaturze w Krakowie, w pionie kontrwywiadu. Gdy szefem UOP był Zbigniew Nowek, Reszka, już z pozycji szefa krakowskiej delegatury, awansował na stanowisko zastępcy szefa UOP. Stracił tę funkcję, gdy szefem służb cywilnych został Andrzej Barcikowski, ale pozostał w Warszawie, przeszedł do Kancelarii Premiera, do pracy we Wspólnocie Informacyjnej Rządu, agendzie opracowującej dane ze wszystkich służb i przekazującej je premierowi.

Gdy władzę przejęło PiS, Reszka jako osoba "niepewna" skierowany został do Emowa, gdzie szkolił adeptów kontrwywiadu. Teraz odbudowywać ma służby wojskowe. Być może zresztą z Maciejem Hunią, który przymierzany jest na stanowisko szefa Służby Wywiadu Wojskowego. Tam zastąpiłby Witolda Marczuka, od zawsze związanego z Kaczyńskimi.

Dwa lata wystarczyły PiS, by zdewastować polskie służby specjalne. Odbyło się to według prostego planu: rozwalamy wszystko, co nie nasze, nie naszej partii, w to miejsce tworzymy służby wierne nam, naszej partii. Między PiS a Rzecząpospolitą postawiono więc znak równości. Teraz za to szaleństwo przyjdzie nam ciężko płacić.

Robert Walenciak

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)