75 lat AK. Tego nie wiedzieliście o Armii Krajowej
Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo będzie Twoją nagrodą, zdrada karana jest śmiercią! – mówili, zgodnie z obowiązującą formułą zaprzysiężenia, dowódcy nowym żołnierzom AK. Ale równie duże zasługi mają, i równie bohatersko walczyli ci, którzy broni w ręku nie mieli. Zarażali Niemców tyfusem lub chorobami wenerycznymi, prowadzili działania wywiadowcze udając nazistowskich generałów i wysyłali folksdojczów na Front Wschodni. AK miała też nieoczywistych współpracowników.
13.02.2017 | aktual.: 13.02.2017 22:04
75 lat temu, 14 lutego 1942 roku., rozkazem Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego, przekształcono, powstały trzy lata wcześniej, Związek Walki Zbrojnej w Armię Krajową. Do dziś uznawana jest ona za fenomen na skalę światową. W okupowanym państwie istniała podziemna armia licząca prawie 400 tys. żołnierzy! Znacznie gorzej prezentował się stan uzbrojenia AK. Z kampanii wrześniowej ocalono ledwie kilkadziesiąt tysięcy sztuk broni, z czego spora część uległa zniszczeniu. Jednak jednostki AK bardzo często stosowały mniej konwencjonalne formy walki z okupantem.
Wszy w służbie AK
W książce „Tajne Państwo” Jan Karski opisuje przypadki akowca Jana, który nosił przy sobie ozdobne pudełeczko w którym przechowywał „zdumiewającą ilość rozmaitych zabójczych zarazków”. Udając Niemca, co przychodziło mu bez trudu, gdyż pochodził z Wielkopolski, chodził do lokali Nur für Deutsche, upijał żołnierzy lub gestapowców i, wykorzystując ich nieuwagę, wrzucał im za koszulę zarażone tyfusem wszy. Istniało spore prawdopodobieństwo, że nie przeżyją infekcji. Dzięki celowemu zarażeniu tyfusem ocalał też żołnierz AK Stanisław Miedza-Tomaszewski „Malarz”. Po wykryciu choroby Niemcy przenieśli go z Pawiaka do szpitala zakaźnego (sami bali się zarazy). Stamtąd ewakuowano go do chirurgicznego i zaaranżowano jego fikcyjną śmierć podczas operacji. Niemcy dali się nabrać na podmienione ciało. Takich i podobnych akcji w historii Armii Krajowej przygotowano co najmniej kilkanaście. Państwo Podziemne potrafiło odbić swoich bez jednego wystrzału!
Było to o tyle ważne, że każda akcja zbrojna powodowała srogie represje okupanta na ludności cywilnej. Tak więc każdy podstęp pozwalał ocalić życie dziesiątków, jeśli nie setek niewinnych ludzi. Cenni byli tacy ludzie jak Kazimierz Leski, żołnierz AK, który udając niemieckiego generała zdobywał arcyważne informacje wywiadowcze, m.in. plany umocnień Wału Atlantyckiego.
Sprytny sposób podziemie wymyśliło na folksdojczów – polskich obywateli, którzy zadeklarowali narodowość niemiecką i współpracowali z hitlerowcami. W ich imieniu pisano listy do Fuhrera. „Nie potrafię już dłużej biernie czekać, gdy moi niemieccy bracia bohatersko giną. Pragnąłbym podjąć służbę w zwycięskiej armii niemieckiej, a tym samym skorzystać z przywileju niezwłocznego wcielenia w skład Wehrmachtu”. Jak łatwo się domyśleć folksdojcze tak naprawdę nie marzyli o Froncie Wschodnim. A dla Niemców ludzie znający polskie realia byli cenniejsi na terenie GG niż w walce.
Konspiracja pod latarnią
Zdolność bojową niemieckiej armii obniżały też choroby weneryczne. AK miała wyselekcjonowane prostytutki zarażone wstydliwymi chorobami, które podstawiała niemieckim żołnierzom.
Książka „Okupowanej Warszawy dzień powszedni’ opisuje scenę kłótni między prostytutką a granatowym policjantem, który chciał ją zatrzymać: „Panie władza, co pan przez te lata okupacji zrobił dla Polski? Bo ja to przynajmniej zaraziłam ponad 20 szwabów. A ile pistoletów skradłam, oddałam je tam, gdzie trzeba!”.
W domu publicznym przy Chmielnej, na ostatnim piętrze, tam gdzie świadczono najtańsze usługi mieściła się skrzynka kontaktowa Komendy głównej AK. Obsługiwały ją młodziutkie łączniczki z Szarych Szeregów, przebrane tylko za panienki lekkich obyczajów. Ale te autentyczne prostytutki wyświadczyły strukturom AK wiele przysług – stojąc na ulicy mogły obserwować otoczenie bez zwracania niepotrzebnej uwagi. Zachowało się wiele świadectw akowców, których ostrzegły przed kotłem czy łapanką, często ratując im życie.
W swojej książce Karski wspomina, że Armia Krajowa współpracowała też z pospolitymi przestępcami. Zostali oni celowo wypuszczeni z więzień w 1939 roku. „Nasze władze przechowywały spisy nazwisk tych kryminalistów, ich ewidencję wraz z aktami, ażeby odzyskać nad nimi nadzór już po wojnie. Oczywiście, przyobiecano im skrócenie wyroków odpowiednio do ich sukcesów w działaniach wymierzonych przeciwko Niemcom.” Wiadomo, że z pomocy kryminalistów Armia Krajowa skorzystała przynajmniej kilkakrotnie. Nie zostało to jednak do dziś dobrze udokumentowane przez historyków.
Trzy miesiące i cyjanek
Wracając zaś do młodziutkich łączniczek, jak obliczono, miały one najbardziej niebezpieczne zadanie w całej strukturze AK. I najmniejsze szanse, by dożyć końca wojny. Musiały też ściśle dostosować się do rozkazów dotyczących m.in. miejsca pobytu, dostępności w określonych godzinach. W Armii Krajowej istniał specjalny wydział, który monitorował, jak by można to ująć, dyscyplinę ich pracy. Średnio służba łączniczki trwała trzy miesiące. W razie wpadki, ponieważ zwykle miały przy sobie obciążające materiały, przenoszone ulotki, rozkazy czy broń nie miały najmniejszych szans. Na co dzień nosiły ze sobą kapsułki z cyjankiem i w przypadku aresztowania starały się jak najszybciej je rozgryźć, by nikogo nie wydać. Aresztowanie łączniczki groziło o wiele większymi stratami dla AK niż w przypadku najlepiej nawet wyszkolonego żołnierza. Te, które trafiły do hitlerowskich lub sowieckich katowni były poddawane ciężkim torturom. Ze szczególnym upodobaniem znęcano się nad nimi seksualnie – co do dziś jest kolejnym tematem tabu. Jan Karski chwalił kobiety w AK, że miały one naturalny zmysł konspiracji. „Szybciej dostrzegają niebezpieczeństwo, za to rzadziej niż mężczyźni przejawiały skłonność do chowania głowy w piasek” – pisał. I ubolewał, że za swoje poświecenie właściwie nie dostawały ani awansów ani odznaczeń.
Luiza Łuniewska, WP