Polska"7-latka wołała o pomoc; kiedy się dokopaliśmy już nie żyła"

"7‑latka wołała o pomoc; kiedy się dokopaliśmy już nie żyła"

Ogrom tragedii na Haiti po trzęsieniu ziemi jest nie do opisania: brak wody, brak jedzenia, wszędzie wyciągnięte ręce z prośbą o pomoc. Dzieci wywożone do USA czy Kanady do adopcji, bieda, brud, obojętność tych, którzy przeżyli, na śmierć czy cierpienie innych - tak polscy ratownicy opisują sytuację w stolicy kraju, Port-au-Prince.

"7-latka wołała o pomoc; kiedy się dokopaliśmy już nie żyła"
Źródło zdjęć: © PAP

26.01.2010 | aktual.: 26.01.2010 18:59

54 polskich ratowników z różnych miast Polski wróciło do Polski w niedzielę wieczorem. Na Haiti spędzili tydzień. - Szokiem było to, w jakich warunkach żyją ci ludzie, wyglądało to jak wysypisko śmieci. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. Czas zatrzymał się tam 200 lat temu. I do tego jeszcze trzęsienie ziemi, która dopełniło ten obraz rozpaczy - opowiadał aspirant Dariusz Szaryński, jeden z pięciu pomorskich strażaków, którzy brali udział w akcji ratunkowej na Haiti.

- Setki, tysiące ludzi żywi się odpadkami i żyje w domach skleconych z tego, co znajdą" - mówił z kolei dowódca łódzkiej grupy poszukiwawczo-ratowniczej mł. bryg. Makary Szulc. Dowodził on grupą sześciu ratowników z trzema psami. Jak przyznał, od początku akcji wszystko nie szło po myśli ratowników.

- Opóźniony wyjazd ze względu na brak środka transportu lotniczego. Kłopoty na miejscu związane z przedostaniem się z Dominikany na Haiti wynajętymi samochodami. Konieczność spania na granicy w samochodach, bo po zapadnięciu zmroku była ona zamknięta ze względu na niebezpieczeństwo napaści przez miejscową ludność i więźniów, którzy uciekli z więzienia - mówił Szulc.

Po dojechaniu na miejsce część polskiej grupy rozbiła obóz - stawiała namioty, zajmowała się organizacją wody i jedzenia, a druga część ratowników od razu przystąpiła do działań.

Ratownicy przyznają, że na miejscu wszystko musieli załatwiać we własnym zakresie, bo struktury państwowe na Haiti praktycznie nie istnieją. - Jeśli chcieliśmy mieć samochód, trzeba było za niego zapłacić, żeby wejść do działań - tłumaczył Szulc.

Z kolei kpt. Tomasz Czyż z grupy pomorskiej podkreślił, że wbrew niektórym relacjom medialnym, nie było wśród miejscowych żadnych aktów agresji czy niechęci wobec ratowników. - Faktycznie słychać było czasami strzały, ale to ludzie bronili swojego mienia przed grabieżami. Wiele osób dziękowało nam za pomoc, mówiąc po prostu "God Bless You" - dodał.

O tym, jak wyglądał dzień pracy, opowiadał starszy strażak Marcin Ratajczak z Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej z Poznania, który w akcji ratowniczej wziął udział z psem Bilasem. - Wstawaliśmy rano, pod eskortą wojska jechaliśmy na miejsce pracy, prowadziliśmy działania ratownicze i byliśmy odwożeni do obozu. Czasem zdarzało się, że byliśmy wycofywani z sektora poszukiwań z powodu zamieszek: ludzie walczyli o wodę i żywność. Byliśmy dobrze wyposażeni, więc wspomagaliśmy też inne ekipy ratownicze - mówił Ratajczak.

- Uczestniczyliśmy w działaniach prowadzonych w nocy: było zgłoszenie, że są dwie żywe osoby w zawalonej szkole przykatedralnej. Okazało się to nieprawdą, ale praca trwałą całą noc. Pracowałem też przy poszukiwaniach siedmioletniej dziewczynki, która dzień wcześniej wołała o pomoc. Okazało się jednak, że nie przeżyła nocy - dodał strażak.

Dla ratowników szokująca była obojętność ludzi na nieszczęście własne i innych. Ratownik medyczny kpt. Artur Baszczyński mówił, że ludzie chodzą i nie zwracają uwagi na cierpiących, rannych czy na leżące zwłoki. - Jakby to leżał jakiś przedmiot - powiedział.

Ratownicy musieli pracować z trudną świadomością, że nawet jeśli komuś pomogą - wydobędą spod gruzów, taka osoba może nie przetrwać.

Jak mówił dowódca łódzkich ratowników, jeśli nawet wydobywa się ludzi spod gruzów, zostają oni opatrzeni, to nikt później nie chce się nimi zająć. Makary Szulc opowiadał, że jest tam bardzo dużo ludzi poszkodowanych - raz opatrzonych. Widać, że noszą opatrunki od kilku dni, po prostu - nie mają żadnego zabezpieczenia medycznego.

- Pojawia się problem, że większość takich osób zostawia się na ulicy, bo albo nie ma czym ich przewieźć do szpitala, albo nie ma gdzie, bo wszystkie szpitale polowe są przepełnione. Nie można było z tymi ludźmi nic zrobić. Robimy wszystko, co możemy z pełną świadomością, że jeśli ktoś tą osobą się dalej nie zajmie, to nic z tego nie będzie - przyznał ratownik.

Mimo to były też chwile nadziei. Polskim ratownikom udało się przetransportować śmigłowcem do amerykańskiego szpitala kilkumiesięczne dziecko z poważnym zapaleniem płuc. Z kolei siedmioletnią dziewczynkę, która miała poparzone 60% powierzchni ciała, udało się przewieźć dzięki rosyjskim pilotom śmigłowca. Dziewczyna trafiła do szpitala ratowników z Izraela. Kpt. Tomasz Czyż mówił o tym, że strażacy przeżyli chwile grozy. - Ziemia tam drżała kilka razy każdego dnia. Co ciekawe, Haitańczycy bardzo byli na to wyczuleni. Krzyczeli do nas "uciekajcie!", kiedy jeszcze nic się nie działo - dopiero po paru chwilach czuć było wstrząs - relacjonował.

Przewodnicy psów przyznają, że ta akcja nauczyła ich, iż do działań w bardzo niekomfortowych warunkach trzeba przygotowywać zwierzęta. - W autobusie było do 50 st. C. Nie było klimatyzacji. Pies był ściśnięty, gdzieś między nogami. Duszno, gorąco - tłumaczył ratownik Mirosław Jakubowski. Jak dodał, w Polsce psy są ćwiczone w komfortowych warunkach, są wożone w klatkach, wypoczęte. - Tam jednak pies przeżył dużo - podkreślił. Zaznaczył, że teraz zwierzęta będą właśnie pod tym kątem szkolone, tak by stały się bardziej odporne psychicznie na brak komfortu podróży, tłok.

Marcin Ratajczak mówił, że już w trakcie samych działań ratowniczych przyjęto odpowiedni system pracy zwierząt ze względu na wysoką temperaturę i fetor rozkładających się zwłok. - Musieliśmy eksploatować je krótko i dać im chwilę odpocząć - powiedział.

W tych dramatycznych warunkach psy przez moment weszły w rolę "terapeutów" dla dzieci, bo pozwoliły małym Haitańczykom chwilę zapomnieć o tragedii. Zwierzęta zrobiły wśród nich prawdziwą furorę. - Dzieci ustawiały się w wianuszku i głaskały psy. Karmiły je też smakołykami, które dostawały od nas - mówił st. strażak Michał Szalc. Jak wyjaśnił, na Haiti nie ma dużych psów jak w Europie. - Ludzie trzymają w domach małe pieski, aby nie sprawiały dużo kłopotów w utrzymaniu - tłumaczył.

Ratownicy mówią, że wcześniej nie przeżyli takiej tragedii. - Z poziomu rzeczy, którymi my się zajmujemy, można powiedzieć, że nie mogliśmy zrobić nic więcej. Myślę, że zrobiliśmy wszystko jak najlepiej - powiedział Marcin Ratajczak.

- To na pewno zostaje w naszej pamięci. Łza się kręci w oku, zarówno jak się tam jest, jak i na samo wspomnienie - powiedział Makary Szulc.

Ratownicy przyznają, że starają się rozmowami odreagować to, co przeżyli. - Cały czas rozmawiamy, staramy się wyrzucać z siebie te wszystkie obrazy, żeby przekazać to na innych ludzi. Jest to forma odreagowania, żeby nie dusić tego w sobie, bo w końcu są granice ludzkiej psychiki. Wydaje nam się, że jesteśmy twardzi, że jesteśmy przygotowani na wszystko, a jednak w psychice to zostaje i może w pewnym momencie się odezwać - powiedział Makary Szulc.

12 stycznia Haiti nawiedziło najsilniejsze od ponad 200 lat trzęsienie ziemi - o sile 7-7,3 st. Jak dotąd w tym regionie nastąpiło kilkadziesiąt wstrząsów wtórnych o sile 4,5 st. lub większej. Według ostatniego oficjalnego bilansu, po trzęsieniu ziemi spod gruzów wydobyto ciała co najmniej 150 tys. ludzi. Ocenia się jednak, że liczba ofiar kataklizmu na Haiti może wzrosnąć do 200 tys. osób.

Źródło artykułu:PAP
polacypsypomoc
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)