"5 osób utonęło w Sanie, bo brakowało kół i kamizelek"
Dwie kobiety, uczestniczące w spływie Sanem,
podczas którego utonęło pięć osób, zeznały w Sądzie
Okręgowym w Kielcach, że na łodziach nie było kamizelek ani kół
ratunkowych, a nurt rzeki był bardzo silny.
Do wypadku doszło 30 kwietniu 2005 roku na Podkarpaciu. W spływie Sanem uczestniczyło 27 nauczycieli i pracowników Zespołu Szkół Zawodowych nr 1 w Kielcach, którzy czterema łodziami płynęli z Sanoka do Międzybrodzia. W Trepczy prawdopodobnie jedna z łodzi uderzyła w kłodę, a w nią kolejna łódź. Doszło do wywrócenia się łodzi, w wyniku czego utonęły cztery nauczycielki i flisak.
Na ławie oskarżonych zasiada dyspozytor spływu oraz inspektor nadzoru nad żeglugą z Urzędu Żeglugi Śródlądowej w Krakowie. Inspektor jest oskarżony o niedopełnienie obowiązków i przekroczenie uprawnień, a dyspozytor spływu - o nieumyślne spowodowanie katastrofy w ruchu wodnym zagrażającej życiu i zdrowiu wielu osób.
Na rozprawie zeznawała nauczycielka, która płynęła w trzeciej łodzi - w tej, która się wywróciła. Razem z nią płynęli dwaj flisacy, jeden mężczyzna i pięć kobiet. Przeżyły cztery osoby.
Kobieta zeznała, że w łodzi nie było kamizelek ani koła ratunkowego. Przed wypłynięciem nikt nie proponował uczestnikom spływu, że mogą dostać kamizelki i nie pytał, czy umieją pływać. Nie poinstruowano ich także, jakie są zasady bezpieczeństwa podczas spływu i obowiązki uczestników. Według niej, po pewnym czasie od wypłynięcia uczestnicy zauważyli, że nurt był silny i rwący.
Z relacji nauczycielki wynika, że łódź, która płynęła jako druga zaklinowała się w konarach leżącego w wodzie drzewa i jej łódź uderzyła w nią lub w to drzewo. Na skutek uderzenia łódź przechyliła się, a kobieta wpadła do wody. Nie dotknęła dna, czuła, że woda silnie ciągnie ją w dół. Uchwyciła się burty zaklinowanej łodzi i dzięki pomocy flisaka weszła do niej. Widziała, że tamta łódź odpływa, a wokół niej płyną ludzie.
Według świadka, oprócz niej na zaklinowanej łodzi był mężczyzna, który wcześniej płynął trzecią łodzią. Najprawdopodobniej podczas kolizji przeskoczył. Bardzo długo, prawdopodobnie półtorej godziny, osoby siedzące w tej łodzi czekały na pomoc. Strażacy przyciągnęli łódź do brzegu.
Kolejna uczestniczka spływu zeznała, że płynęła w pierwszej łodzi. Według niej, nurt był bardzo silny, a flisak prawdopodobnie nie panował nad łodzią, która płynęła szybko i uderzała w konary drzew. Łódź nabierała wody, a nie było czym jej wylewać.
Świadek zeznała, że na łodzi nie było kapoków i nikt nie poinstruował uczestników spływu, jak mają się zachowywać w sytuacji zagrożenia.
Na rozprawie zeznawał również mąż jednej z ofiar. Powiedział, że trudno mu zrozumieć, jak można było w pogoni za pieniędzmi w ten sposób zorganizować spływ.
Następna rozprawa odbędzie się w czwartek.
Według Prokuratury Rejonowej w Sanoku (Podkarpacie), inspektor nadzoru Urzędu Żeglugi Śródlądowej Marian K. zezwolił na eksploatację łodzi, które były niekompletnie wyposażone, nie było w nich m.in. wystarczającej liczby kamizelek i kół ratunkowych. Ponadto, prowadził szkolenia dla flisaków, nie mając do tego uprawnień.
Natomiast dyspozytor spływu - zdaniem prokuratury - zezwolił na wypłynięcie niekompletnie wyposażonych łodzi w trudnych warunkach do żeglowania, jakie panowały feralnego dnia, oraz zezwolił na kierowanie łodziami osobom, nie mającym do tego odpowiednich kwalifikacji.
Obaj oskarżeni nie przyznają się do winy.
W śledztwie ustalono m.in., że na łodziach nie było kamizelek ratunkowych, zaś liczba kół ratunkowych i rzutek nie była wystarczająca. Łodzie zarejestrowano w UŻŚ, ale nie sprawdzono, czy zapewniają odpowiedni poziom bezpieczeństwa w trudnych warunkach lub sytuacjach awaryjnych. Firma organizująca spływy nie miała koniecznego do tego pozwolenia wodno-prawnego. Biegły stwierdził, że nieefektywnie przeprowadzono akcję ratunkową, na co wpływ mógł mieć fakt, że załoga nie przećwiczyła postępowania w sytuacjach ekstremalnych.