25 lat wspina się po górach. "Najlepszy przewodnik to żywy przewodnik"
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Trzej Polacy, którzy zginęli w słowackich Tatrach, wybrali trasę omijaną w zimie przez doświadczonych przewodników - mówi dla Magazynu WP międzynarodowy przewodnik wysokogórski Maciej Ciesielski. Chwali polskich turystów uczących się na kursach bezpiecznego poruszania się po górach i zwraca uwagę na "czarnych przewodników."
Sylwia Bagińska: Zima w górach jest w tym roku zdradliwa, nastąpiła seria wypadków. Najszerzej komentowana była tragedia pod Gerlachem, gdzie zginęła trójka Polaków.
Maciej Ciesielski, międzynarodowy przewodnik wysokogórski IVBV/UIAGM/IFMGA, Instruktor alpinizmu PZA: Na początku stycznia mieliśmy do czynienia z tzw. szklanymi górami. Najpierw pojawiła się odwilż, potem przyszedł mróz, całe góry pokryły się cienką warstwą lodu.
Słowacka Horská Záchranná Služba opublikowała zdjęcia części sprzętu, który mieli przy sobie wspinacze. Cytuję: "przewodnik miał na nogach raki, które nie nadawały się do bezpiecznego poruszania się w tym terenie i tych warunkach".
W takich warunkach ostre raki są istotnym elementem wyposażenia. Ale też ważne jest to, aby odpowiednio używać tego sprzętu. Warunki na początku stycznia były naprawdę bardzo złe. Nawet doświadczeni ludzie mogli popełnić błąd, który mógł spowodować upadek. Koniec stycznia i początek lutego to z kolei potężne opady śniegu, po których wzrosło zagrożenie lawinowe.
W przypadku tragedii na Gerlachu trzeba też zwrócić uwagę na to, że ci turyści z jakichś przyczyn wybrali drogę, którą chodzi się latem. Jest to wtedy najpopularniejsza trasa. Natomiast zimą się jej unika ze względu na długie trawersy, czyli fragmenty, gdy wspinamy się po skosie przez skalną ścianę lub śnieżny stok. Wtedy trudno się dobrze asekurować.
Wszystko wskazuje na to, że świadomie wybrali tę trasę. To nie są dwie ścieżki sto metrów od siebie. Albo idzie się ze schroniska na tzw. Wielicką Próbę, albo idzie się dookoła i wybiera drugą dolinę po przeciwnej stronie góry, tzw. Batyżowiecką próbę.
Dlaczego tamtędy poszli? To zostaje w kwestii domysłów. Może nie wiedzieli, że tą trasą nie chodzi się zimą? Albo chcieli jednak spróbować?
Zaznaczę, że nie ma oficjalnego zakazu chodzenia tamtędy zimą. Zawsze się wchodzi na daną górę tak, jak się chce. To jest wybór tych, którzy chcą zdobyć szczyt. Jednak licencjonowani przewodnicy tamtędy nie chodzą, bo tamta trasa zimą jest o wiele bardziej niebezpieczna.
Wspomniał pan już o asekuracji. Ta trójka ludzi była związana liną. Czy jedna osoba pociągnęła za sobą resztę?
Tak. Nie ma możliwości, żeby stało się inaczej.
Horská Záchranná Služba donosi, że ci trzej wspinacze byli połączeni 7-metrowymi odcinkami liny. To nie jest tzw. metoda krótkiej liny, którą stosują nasi przewodnicy. Przewodnik wtedy bardzo krótko trzyma swoich klientów – między nimi są niecałe dwa metry liny, a on sam trzyma ją tuż przed pierwszą z osób – i tak idzie.
Przewodnik, gdy wejdzie z klientami w rejon trawersów asekurując się metodą krótkiej liny i zauważy, że są złe warunki, powinien rozwinąć się na całą długość liny i zacząć stosować normalną asekurację "wspinaczkową". Czyli po prostu zrobić tak, żeby między przewodnikiem a klientami była dłuższa lina, na której zakłada przeloty, które utrzymają ewentualne odpadniecie któregoś z członków zespołu. Albo po prostu powinien się wycofać, jeśli uzna, że to zbyt niebezpieczne dla jego zespołu. Jak wspomniałem, to właśnie przez te długie trawersy - bardzo trudny teren do asekuracji - przewodnicy omijają tę trasę.
Jakim przewodnikiem był pan Michał?
Zaznaczę, że nie znałem pana Michała. Bardzo mi jest przykro, że doszło do tej tragedii. Zginęły trzy osoby, które kochały góry. Natomiast: czy tam doszło do zawarcia umowy między przewodnikiem a klientami, czy poszli w te góry jako znajomi – to wiedzieli tylko oni.
Słowacka strona, na podstawie zebranych dowodów - mowa m.in. o profilu w mediach społecznościowych pana Michała i licznych spotkaniach z nim na różnych szczytach na Słowacji - uważa że on na pewno wcześniej prowadził ludzi na szczyty w układzie klient-przewodnik.
Chyba, że bawimy się w "ciuciubabkę" i zakładamy, że chodził wielokrotnie na te same szczyty z różnymi znajomymi. Tego też nie mogę wykluczyć. Ale wydaje się, że mieliśmy do czynienia z procederem tak zwanego "czarnego przewodnictwa".
Co to jest czarne przewodnictwo?
Na całym świecie istnieje podział na przewodników wysokogórskich (IVBV) i przewodników, a raczej liderów, którzy mogą wchodzić z klientami na góry, ale bez użycia sprzętu wspinaczkowego (UIMLA). Pan Michał był właśnie tym drugim. Miał także uprawnienia przewodnika beskidzkiego. Z tymi uprawnieniami nie można chodzić jako przewodnik w polskie Tatry, trzeba mieć uprawnienia tatrzańskie. Natomiast po słowackiej stronie trzeba mieć uprawnienia: IVBV/UIAGM/IFMGA. Jednak tam jako przewodnicy "działa" wielu Polaków. Nie mają tych uprawnień, dlatego Słowacy się tak denerwują.
Po słowackiej stronie Tatr przewodnikami mogą być tylko ci zrzeszeni w Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Przewodników Górskich (IVBV). Nagłośnienie tego wypadku ze strony Słowaków wynika właśnie z tego, że oni już od dłuższego czasu sygnalizowali, iż po ich stronie Tatr chodzi dużo osób bez uprawnień, których oni wymagają. Wyłapali już kilku "czarnych przewodników" i obawiali się, że prędzej czy później wydarzy się tragedia.
Kilka miesięcy temu aktualny szef Horskiej Záchrannej Služby zwrócił się do przedstawiciela UE z informacją, że ich zdaniem prędzej czy później dojdzie do wypadku na terenie Słowacji. Wtedy zadał pytanie, kto za to będzie odpowiadał: moralnie, etycznie i prawnie – bo na pewno nie Słowacy. Trochę wykrakał to, co się wydarzyło.
W niektórych krajach, np. alpejskich, kiedy w góry idzie osoba bardziej doświadczona z osobami mniej doświadczonymi, to niezależnie od tego, czy jest ich przewodnikiem, czy nie, ponosi za te mniej doświadczone osoby odpowiedzialność.
Jako przewodnik przeżywam bardzo tragedie specjalistów – kolegów przewodników, którzy popełnili błąd lub jakieś inne czynniki zaważyły o ich wypadku. Uprawiamy tę samą profesję, więc to może przydarzyć się także i mi. Po kilku dniach ciężkiej pracy przewodnickiej, zwłaszcza przy trudnych celach wspinaczkowych, człowiek czuje obciążenie nie tylko fizyczne, ale i psychiczne. Po takim dniu czuję, że byłem "napięty jak struna" – bo stresowałem się przecież nie tylko tym, że sam robiłem coś trudnego, ale i tym, że byłem odpowiedzialny za kogoś obok mnie.
I jak spojrzę na wszystkich swoich przyjaciół, przewodników międzynarodowych, to większość z nich prywatnie wspina się w towarzystwie innego przewodnika lub np. instruktora wspinania czy też ratownika. W tyle głowy jest przekonanie, że jak wspinasz się z kimś, kto jest na twoim poziomie wiedzy wspinaczkowej i górskiej, to jesteś za niego odpowiedzialny jak za partnera, a nie jak za klienta. Ponieważ tamten, równy tobie wiedzą i doświadczeniem, umie zadbać sam o siebie. Ostatnio wszystkie moje większe wspinaczki odbywają się w takim gronie.
Jest pan również ratownikiem TOPR. Czy brał pan udział w akcjach ratowniczych, o których ciężko zapomnieć?
Ja jestem ratownikiem-ochotnikiem. To nie jest mój zawód. Nie biorę udziału w zbyt wielu akcjach. Nie chcę opowiadać o tych kilku, w których brałem udział, bo w obliczu tego, co robią moi koledzy zawodowcy, to kropla w morzu. Nie chcę się nawet do nich porównywać.
W 2019 roku doszło do dwóch tragedii w Jaskimi Wielkiej Śnieżnej oraz na Giewoncie, gdy piorun poraził bardzo wiele osób. To były niewątpliwie jedne z najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych akcji TOPR. Ja akurat byłem poza Polską. W akcjach, w których brałem udział, na szczęście nie było aż tak tragicznych sytuacji. Było na przykład wiadomo, że do tragedii nie dojdzie, był czas na pomoc. Nie ocieraliśmy się o walkę o życie. Brałem za to niestety udział w akcji, kiedy było już po wszystkim. Czyli szło się po ciało. Ale zaznaczam: w moim przypadku to jest epizodyczne zdarzenie. To ludzie, którzy zajmują się tym na co dzień, są bohaterami pierwszego frontu. Mnie nawet nie wypada mówić za nich, bo za mało pracuję jako ratownik.
Zwłaszcza w zimie nie ma chyba tygodnia bez doniesień o kolejnych akcjach ratowniczych.
Mamy bardzo małe góry, a duże społeczeństwo, które chce po nich chodzić. Ludzie dosyć mocno góry lekceważą. Bardzo wiele wypadków wynika z przekonania - mylnego - o własnych umiejętnościach, nieposiadania odpowiedniego sprzętu i niedostosowania się do warunków pogodowych. I tak - jest coś w powiedzeniu o "ułańskiej fantazji" Polaków.
Natomiast podkreślę to, co powtarzam już od pewnego czasu: że jesteśmy też narodem, który lubi się uczyć i rozwijać. Wielu turystów robi specjalistyczne kursy chodzenia po górach zimą, kursy narciarstwa skiturowego, wspinaczki czy też kursy lawinowe. Jednak nawet takie szkolenia odbywają się w różnych warunkach atmosferycznych. Nie zawsze więc można się nauczyć w praktyce np. chodzić w rakach.
I potem zostaje w głowie: "byłem na kursie, więc potrafię to zrobić". Taki turysta dobiera sprzęt, widzi dobrą pogodę i wybiera się w góry. A potem się okazuje, że to akurat te kilka dni ze specyficznymi warunkami, które określamy jako "szklane góry" I często dochodzi do wypadków, jak tam na Gerlachu. Tam - powtórzę - warunki były naprawdę trudne. Jak rozmawiałem z przewodnikami, którzy wracali wtedy ze Świnicy na Kasprowy Wierch, to niektórzy mówili, że do samej stacji kolejki asekurowali swoich podopiecznych na linie, bo wystarczyło się poślizgnąć na stoku o nachyleniu 10 stopni i leciało się w dół, na dno Doliny Cichej.
W tych trudnych warunkach spadła też kobieta z Przełęczy Liliowe do samego Zielonego Stawu. Dobrze, że ludzie zaczęli chodzić po Tatrach w raczkach, bo wcześniej w ogóle tego nie było. Ale część osób nie widzi różnicy między rakami, a raczkami.
To jaka jest różnica między rakami a raczkami?
Raczki są idealne na dojście do schroniska, na spacery pod reglami. W teren wysokogórski są potrzebne stalowe raki, czekan i wiedza, jak z tego sprzętu korzystać.
Czyli mit Polaka - turysty chodzącego zimą w trampkach ma w sobie trochę prawdy?
Ja w ogóle jestem zwolennikiem teorii, że przy tym, co turyści robią w Tatrach i ile mają szczęścia, to powinni grać w Lotto. Na ogrom ludzi, którzy robią głupoty, chodząc po Tatrach, to my i tak mamy bardzo mało wypadków.
Wspinam się zimą w górach od 17. roku życia. To już 25 lat. Zimą, gdy kończę się wspinać np. w rejonie Czarnego Stawu i schodzę, to zdarza mi się używać raków do samego Morskiego Oka. Jednak widzę często, jak ludzie podchodzą do góry w adidasach. Mówią wtedy: "jakoś to będzie" i idą dalej, ślizgając się na każdym kroku. To świadczy o tym, że nie mamy instynktu zachowawczego. Przecież wystarczy się poślizgnąć i po prostu uderzyć głową w wystające drzewo lub kamień.
My nie jesteśmy krajem alpejskim. Jesteśmy krajem płaskim. Nie ma u nas wychowania w duchu turystyki górskiej. Dzieci w szkole nie mają zajęć np. o lawinach, czy o tym, jak przetrwać w górach.
Często czytam relacje z wejść na Mont Blanc, która jest bardzo niebezpieczną górą. Nie bez przyczyny co roku ginie tam tyle osób. A turystami, których bardzo często ratują francuscy ratownicy, są Polacy.
Nasi rodacy często wchodzą w złych warunkach i jakoś się im udaje. Potem w relacji w sieci piszą, że to było łatwe, nic specjalnego. Potem idą kolejni i się nie udaje.
O czym powinien pamiętać turysta, który chce wyruszyć na poważną wyprawę w góry?
Najważniejsze jest to, aby na początku zastanowić się nad drogą samokształcenia. Pierwsza to poszerzanie swojej wiedzy na różnych kursach turystyki górskiej. Jak już wybieramy kurs, to zwróćmy uwagę, kto go prowadzi i gdzie. Oferty wyjątkowo tanie, albo takie, w których opisie nie ma podanych danych przewodników lub instruktorów i ich kwalifikacji, powinniśmy uznać za podejrzane.
Druga opcja to chodzenie z przewodnikiem. Tę opcję zazwyczaj wybierają ci, którzy mają mniej czasu, nie dadzą rady zrobić kursów, albo chcą zrobić coś ponad poziom, który by byli w stanie bezpiecznie zrealizować sami.
Trzecia droga to grupa mieszana, czyli dużo wyjść turystycznych, wspinaczkowych, narciarskich robi się samemu, często bierze się udział w różnych kursach doszkalających, a czasami decyduje się jednak na wyjście w góry w towarzystwie specjalisty.
Mówi pan: "zrobić ponad poziom". Czasami okazuje się, że jednak te 200 metrów w górę to było o te 200 metrów za dużo. Przewodnicy nie mają problemu w powiedzeniu sobie "stop, nie idę dalej"?
Najlepszy przewodnik to żywy przewodnik. Do nas ludzie przychodzą, aby przeżyć jakąś przygodę w górach. Ale najważniejsze jest to, żeby ci ludzie wrócili do swoich rodzin. Bezpieczeństwo w górach jest najważniejsze - a potem dopiero dobra zabawa. Na trzecim miejscu stawiam zrealizowanie celu.
Bardzo często trzeba założyć pewne ramy wyprawy. Na szczycie Matterhorn w szwajcarskich Alpach obowiązuje niepisana zasada: jeśli w ciągu dwóch godzin przewodnik z klientami nie dojdzie do schronu Solvay, który jest w połowie drogi, to powinien zawrócić – bo to oznacza, że ten zespół będzie miał problem z wejściem na szczyt i zejściem z niego w odpowiednim czasie. Gdybym też miał taką sytuację, to też pewnie bym zawrócił. Te zasady nie biorą się znikąd.
Zdarzyło się panu tak, że klient miał odmienne zdanie co do odwrotu z wyprawy?
Ja się bardzo boję burzy w górach. Kiedyś uciekałem przed nią ze szczytu Mnicha. Osoba, z którą uciekałem, była na mnie bardzo zła. Według niej powinniśmy iść dalej. Ten klient już do mnie nigdy nie wrócił. Może chodzi z innymi przewodnikami - nie wiem. Wiem za to, że z góry zawsze wraca się dłużej, niż się na nią wchodzi. Przewodnicy są właśnie po to, aby zminimalizować ryzyko do minimum. Do zera nie da się nigdy tego zrobić, bo zdarza się, że giną też przewodnicy. Najczęściej niebezpieczne sytuacje związane są z czymś nieprzewidywalnym, np. zmianą pogody.
Kiedy zepsuje się pogoda, zaczyna się walka.
O co?
Na przykład o utrzymanie ciepła, gdy się idzie zimą. Albo o zakończenie drogi, czyli dokończenie trudnego wejścia, aby zejść bezpiecznie drugą stroną góry.
A pan znalazł się kiedyś w niebezpieczeństwie?
Tak. Takie sytuacje oczywiście się zdarzają. Z zasady wtedy, kiedy człowiek wspina się sam dla siebie, wtedy robi się trudniejsze wspinaczki. I świadomie przesuwa się ten margines bezpieczeństwa.
Pewnego razu na Słowacji, gdy w planach była łatwa i szybka droga, wspinaczka skończyła się całonocną akcją, aby zejść na drugą stronę góry, bo nie było już możliwości odwrotu. Rozpętała się burza śnieżna z wyładowaniami – w zimie bardzo rzadki przypadek. Nie było nic widać. Było zimno. Ale jednak udało się dojść na szczyt i bezpiecznie zejść na drugą stronę. Burzę zostawiliśmy za sobą. Podczas tej wspinaczki moimi partnerami było dwóch innych przewodników.
Czy uważa pan, że powinien być wprowadzony zakaz chodzenia po górach w ciężkich warunkach pogodowych dla amatorów?
Góry się kojarzą z wolnością. Jakiekolwiek zakazy nie mają sensu. Apele też nie zdają egzaminów. TOPR jednego dnia apeluje, a nazajutrz już wypadek w Rysach. Uważam, że trudne warunki w górach umożliwiają uprawianie profesjonalnej turystyki czy wspinania, ale przy zachowaniu odpowiednich zasad. Ci, którzy potrafią, powinni z tego korzystać. Zawsze trzeba stawiać na edukację i uświadamiać ludzi, z czym wiąże się chodzenie po górach, a nie wprowadzać zakazy lub dzielić na tych, którzy mogą i tych, którym zabronimy. Według mnie super opcją byłoby wprowadzenie od 4 klasy podstawówki jednorazowych zajęć poświęconych wiedzy o górach. Wystarczy godzina lub dwie. Zwłaszcza że jesteśmy krajem z piękną kartą zdobywania Himalajów. Lepiej, żebyśmy posiadali więcej niż "kanapową wiedzę".
Ale bez zakazów?
Wypadek może mieć każdy. Nawet profesjonalista. Od tego też są służby ratownicze.
Na mnie osobiście wrażenie zrobiła akcja ratowania uczestniczki kursu jaskiniowego, która w 2015 roku znalazła się pod lawiną. Praktycznie można ją było uznać za martwą. Nie miała odczuwalnego tętna. Widziałem zdjęcie, które przedstawiało transportujących sanki z poszkodowaną ratowników, a na sankach, na poszkodowanej, cały czas siedzieli zmieniający się ratownicy medyczni, którzy, nie poddając się, przez kilka godzin transportu prowadzili resuscytację. Panowała wtedy śnieżyca.
I ta dziewczyna została uratowana! To jest sens istnienia służb ratunkowych. Ktoś, kto był już po drugiej stronie, dzięki heroicznemu wysiłkowi, wrócił do pełnej sprawności fizycznej.
Nie potępiajmy wszystkich, ale zwracajmy uwagę na te wypadki, które były spowodowane głupotą, brawurą albo brakiem podstawowej wiedzy - i których można było uniknąć.
Nie wszyscy, którzy ulegają wypadkom, to od razu "oszołomy". Czasami można zrobić wszystko zgodnie ze sztuką, a do wypadku i tak dojdzie. Mamy piękny świat, więc zdobywajmy go i korzystajmy.
Maciej Ciesielski. Międzynarodowy Przewodnik Wysokogórski IVBV/UIAGM/ IFMGA, instruktor alpinizmu Polskiego Związku Alpinizmu, instruktor wspinaczki wysokogórskiej, ratownik ochotnik TOPR.