10 wschodzących reżyserów

Nie potrafią poprawnie poprowadzić intrygi dłużej niż kwadrans. Nie umieją wychynąć poza kalki myślowe „kina moralnego niepokoju”. Jak nie pokażą na ekranie pięciu bezrobotnych w rozpaczy, to nie usną. Jak aktor nie mówi o tym, co akurat robi, to już duży bonus dla widza. Jak nakręcą jeden udany film, to drugi już poniżej szkolnej etiudy. W sumie – ani gwiazd solowych, ani nowej „szkoły polskiej”. Ale warto uporządkować sobie te młode kadry. Ostatecznie koniec pięciolatki blisko. A lepszych okazji – na lekarstwo.

23.11.2005 | aktual.: 23.11.2005 11:00

Wojcieszkowi Polska klaruje się. Powoli, ale zauważalnie. Przed pięciu laty wystąpił z wiązanką motywów obyczajowych z życia źle opłacanej młodzieży robotniczej („Zabij ich wszystkich”), czym jeszcze nie wyróżniał się w środowiskach reżyserii blokowiskowej. W „Głośniej od bomb” (2001 r.) było już lepiej. Niewiele lepiej, ale lepiej. Chłopak z miasteczka w Polsce B ma aspiracje, ale życie uwiązało go w warsztacie samochodowym. I kiedy już wydaje się, że rozpocznie prawdziwe życie w wielkim mieście – a Polska poza dużymi miastami w ogóle nie istnieje – dostaje cios pod lewą łopatkę. Ukochana rzuca go dla lepszego życia w Chicago. On zostanie w grajdole. Otóż to! Odczucia tych paru milionów młodych rodaków, którzy właśnie zostają w grajdole, pokazał Wojcieszek z rzadkim wyczuciem. Owszem, ma jeszcze nawroty młodzieńczego trądziku (ostatecznie rocznik zaledwie ‘74), jak w zeszłorocznym „W dół kolorowym wzgórzem”, gdzie nastolatki nicują problemy w stylistyce „Szaleństwa Majki Skowron”. Ale już tegoroczna wizja
Polski postsolidarnościowej w „Doskonałym popołudniu” to może nawet z pół godziny poważnego filmu. A takie pół godziny ostatnio naszemu kinu niemal się nie trafia. Jeszcze dialog szeleści papierem, ale tylko co drugi. Jeszcze wpływowe wydawnictwo pokazane jest w konwencji: „Jak mały Kazio wyobraża sobie...”. Ale – przyjdzie walec i wyrówna.

2. Piotr Trzaskalski

Człowiek, który zmierza ku katastrofie. W „Edim” (2002 r.) wszystkiego było dużo, ale wszystko było na swoim miejscu. Krzepiące przesłanie? Odnotowane – w normie. Aktorstwo? Henryk Gołębiewski w delikatnej równowadze między knajpą a teatrem ogródkowym. Zdjęcia? Pastel i bezbłędna kompozycja. Montaż? Siedziałem na brzeżku kinowego fotela, gryzłem paznokcie i podpowiadałem: teraz! I dokładnie w tym momencie kończyło się ujęcie. Żadnego gadulstwa, pustych przebiegów, powtarzania informacji, bo widz chowany na telenowelach. Tak, „Edi” nie miał prawa polskiemu kinu się przydarzyć. Niestety, tegoroczny „Mistrz” miał prawo przydarzyć się polskiemu kinu jak najbardziej. Bo to średnia krajowa: wzniosła deklamacja o podstawowych dylematach bytu w pejzażach z Chełmońskiego. Wydmuszka i kaligrafia. Panie Piotrze, na litość boską, jak się pyta paryżankę, jaki jest Paryż, to ona odpowiada, że kontroler w metrze to kawał sukinsyna, Turcy sprzedają niedoważony kebab, a takiego chlewa jak w Dzielnicy Łacińskiej to nie ma
chyba nigdzie na świecie. A nie, że Paryż jest piękny, zwiedzać go zaś trzeba w deszczu. No i kto w tym kraju ma czytać Baudelaire’a, jeśli nie Pan? * 3. Anna Jadowska*

Ma babka wyczucie detalu. I tego powinna się trzymać. Choć zaczęła od „zestawu obowiązkowego”, czyli od biadania nad dolą bezrobotnego. Ale przez to każdy polski twórca musi przejść jak przez świnkę. Im wcześniej, tym lepiej. Świnka nazywała się „Dotknij mnie” (2003 r.) i jak najsłuszniej została zapomniana. Film tegoroczny „Teraz ja” uczepi się pamięci na dłużej, bo autorka nie powiadamia nas już rozdzierająco, że w Polsce jest bieda i nieszczęście. Pewna Hanka bez dania racji ucieka zza sklepowej lady w nieznane, co staje się pretekstem do pokazania kilku obrazków z Polski potocznej. A tu nie jest ani biednie, ani bogato. Ani wzniośle, ani rynsztokowo. Jest z lekka absurdalnie, z lekka kiczowato i ogólnie nie wiadomo, o co chodzi. Widz czuje się dokładnie tak jak po wysłuchaniu porannych wiadomości. Ale jak Jadowska poprowadzi przed kamerą starą lampucerę, która na „wieczorku dla samotnych” wyrywa ostatniego faceta, który jej się w życiu trafił, to można się zapatrzeć. Reżyser nie powinien słuchać
podpowiedzi krytyków, bo to najkrótsza droga do klęski. Więc podpowiadamy: tylko tak dalej, Pani Reżyser.

4. Andrzej Jakimowski

Puste miejsce, jakie na polskiej wsi pozostawili Witold Leszczyński czy Jan Jakub Kolski, kusi i przyzywa. Prawem przyciągania zajął je więc Andrzej Jakimowski obrazem „Zmruż oczy”. Oczywiście, tak dobrze nie jest, byśmy nie dostali suity na motywach nędzy w parcelowanym pegeerze, ale cała reszta to już mitologia i baśń wyrobu własnego. Koncertowo wystylizowane przez nieletnią Olę Prószyńską (brawo za prowadzenie dziecka) i dojrzałe towarzystwo aktorskie z Zamachowskim, Foremniak i Chyrą. Ogląda się jak miłą fototapetę i w trakcie seansu można nawet zapomnieć, iż rzecz propagandowo sprowadza się do pouczenia zaharowanych dorobkiewiczów, by porzucili kariery, a zajęli się dzieckiem. Czyli do morału, którego w Ameryce niechętnie używają nawet w filmach klasy „C”. Więc, jeśli wolno się wtrącić, mniej poradnictwa rodzinnego, a więcej wiochy. Zwłaszcza że świat przed Panem.

5. Dariusz Gajewski

Panuje nad tematem, co nie jest przesadnym komplementem dla reżysera, który kręci się koło filmu od lat 15. W filmie „Warszawa” umiejętnie splótł w jeden węzeł złudzenia kilkorga rodaków, którym się wydaje, że kariera to znaczy znaleźć się w stolicy, a potem to już samo się potoczy. Pięknie, tylko nie odpowiedział na dręczące widza pytanie, skąd się tacy idioci w takiej ilości biorą. Nie dał ich duchowego rodowodu. Nie mówiąc o tym, że udało mu się również nie pokazać samej Warszawy. Choć to może komplement. A nagrody, którymi film obsypano? No cóż, jeżeli w Polsce jest pięć razy więcej konkursów i festiwali filmowych niż samych filmów... * 6. Magdalena Piekorz*

Trudno. Stało się. Kieślowski nie żyje i trzeba się z tym pogodzić. Nie warto dołączać do tłumu żałobników, co to bez ojca duchowego życia sobie nie wyobrażają. Magdalena Piekorz ma zmysł ciętej, ironicznej obserwacji obyczajowej, a wzięła się do poezji. I nakręciła „Pręgi” według Kuczoka, bo pogoniła za nośną lekturą, jak kiedyś Wajda za „Panną Nikt”. Bo tę akurat książeczkę w księgarni zobaczył wówczas Miłosz i się incydentalnie zachwycił. To wystarczyło. Oczywiście, na opowieść do presskitu, a nie na film. W wypadku „Pręg” podobnie. Po pierwsze, film nijak się nie ma do tego, co o dzieciństwie napisał Kuczok w „Gnoju”. W prozie są dojmujące zmagania z ojcem, tępym sadystą, w filmie dramat bezgranicznie oddanego rodzica, który bata używa tylko jako jednej z form ekspresji wychowawczej. Fundamentalna różnica. Ale film zgarnął część legendy, należnej powieści. Po drugie, wypadł z niego środek, czyli oczekiwana opowieść, jak z szykanowanego dziecka wyrasta świr. Mamy input i output – brakuje komputera. I po
trzecie. Można próbować nauczyć Michała Żebrowskiego, że zdania typu: „Moje życie znalazło się na krawędzi” i zdania typu: „Proszę, podaj mi cukier”, mówi się jednak z trochę inną intonacją. Ale to może być zadanie ponad siły wątłej kobiety.

7. Patryk Vega

Jaskółka uwięziona. Nakręcił twardy film o policjantach „Pitbull” (2005 r.). Gdyby popracować nad szczegółami, wyszedłby kawałek werystycznego kina. Pod warunkiem że publiczność nie zwymiotuje na 154. pokazie patologii społecznych w tym sezonie. Ale Vega miał wyjątkowego pecha. Jego film wchodził na ekrany w weekend, kiedy żegnaliśmy papieża i nie mieliśmy głowy do niczego innego. Ale to – podobnie jak Sybir i nieudane powstania – jest część ojczystego losu. Kiedy już rodak wykona coś ciekawego, nadchodzi święto narodowe i dokonania wędrują pod sukno, którym obijają trybuny. Polskie, arcypolskie.

8. Olaf Lubaszenko

Świetny reżyser. Dla gówniarzy. Jak mu kto ułoży scenariusz ze strzelbą, co to w pierwszym akcie wisi na ścianie, a w trzecim służy do samobójstwa, to nawet nie spaprze roboty. Takie skecze ze studenckiego kabaretu rozłożone na raty ogląda się nawet w poczuciu pewnego relaksu. Ale tylko wtedy, gdy są porządnie poukładane. Jak w „Chłopaki nie płaczą”. Tyle że to było pięć lat temu. Z górką. A potem było już tylko z górki. Na łeb, na szyję. Te wszystkie „Poranki kojota”, „E = mc2”, „Króle przedmieścia” to już sztuka świetlicowa. W dalszej karierze reżyserskiej mniej przyda się wprawa w montowaniu sponsorów, a bardziej godziny nad kartką papieru i układanie fabularnych klocków w zachęcającą całość. Jak się to robi solidnie, to można tak nawet do emerytury. * 9. Artur Więcek „Baron”*

Wentyl. Nie ma co udawać, że Więcek nie istnieje. Że to wszystko się nie wydarzyło. Tuzinkowy wyrobnik telewizyjny skrzyknął kumpli, nakręcił toporzastą historyjkę („Anioł w Krakowie”, 2002 r.) i zgarnął całkiem niezłą widownię, a nawet dostał nagrodę za reżyserię w Gdyni. A tu dziesiątki dyplomowanych twórców piłują dziedzictwo po Kieślowskim i – nic. Bo Więcek to wentyl – w tę atmosferę wymuszonego zatroskania, w której ugrzęzło polskie kino, wpuszcza trochę niefrasobliwości. Oba jego „Anioły” mają tyle samo wdzięku, ile pamiątki ze szkolnej wycieczki do Krakowa, kupione u baby pod Sukiennicami. Ale dzieciaki w każdym wieku biegną na krakowskie stragany, a nie pod jakąś przerdzewiałą bramę, aby usłyszeć od przewodnika, że ta rdza to skarb naszej historii. Więc Więcek – jak najbardziej. Gdyby jeszcze w napisach końcowych dodać: „Pamiątka z Krakowa”...

10. Mariusz Pujszo

Mandaryna polskiego kina. Trzaska kicz za kiczem. I nic sobie z tego nie robi. Branża go uwielbia – na takiej mniej więcej zasadzie jak studenci studium wojskowego za PRL-u uwielbiali swoich wykładowców. Nawet największy matoł mógł na ich tle czuć się dowartościowany. Jak Pujszo kręci horror „Legenda” w mrocznym zamczysku, to tylko jedno jest pewne: będą cycate laski na szpilkach i co najmniej jedna filmowana będzie pod prysznicem. Reszta obojętna. No, może nie cała reszta. Bo jak Pujszo zrobi bankiet po premierze, to panienki z fryzjerskich pisemek piszczą z zachwytu. Materiału mają na miesiąc.

Wiesław Kot

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)