Polska"10 kwietnia cudem uniknąłem śmierci"

"10 kwietnia cudem uniknąłem śmierci"

Mieli lecieć do Smoleńska, a nie polecieli; mieli nie lecieć, a polecieli - 10 kwietnia o czyimś życiu lub śmierci zadecydował przypadek.

"10 kwietnia cudem uniknąłem śmierci"
Źródło zdjęć: © PAP / Radek Pietruszka

10.04.2011 | aktual.: 15.04.2011 11:20

W piątek, 9 kwietnia, do gabinetu Szefa Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego przychodzi doświadczony oficer ppłk. Jarosław Florczak i szef prezydenckiej ochrony Paweł Janeczek. Ustalają, że po powrocie z uroczystości w Katyniu omówią nowe zadania. Nic nie wskazuje na to, że następnego dnia gen. Janicki zadzwoni do żony ppłk. Florczaka z tragiczną wiadomością.

O tym, że z Parą Prezydencką do Katynia będą lecieli szefowie służb mundurowych, gen. Janicki dowiaduje się podczas jednego z pierwszych spotkań organizacyjnych z ministrem Andrzejem Przewoźnikiem. Od razu decyduje się polecieć, przekonany, że każdy Polak powinien odwiedzić miejsce kaźni swojego narodu. Długo psychicznie przygotowuje się na ten wyjazd. W końcu jednak – nie leci.
- Niespodziewanie pod koniec marca zostaliśmy zaproszeni do Stanów Zjednoczonych na rozmowy z amerykańskimi służbami specjalnymi. Ponieważ podczas ważnych uroczystości zawsze zastępował mnie ppłk. Florczak, poprosiłem go, żeby poleciał do Smoleńska zamiast mnie.

Obraz
© Do dziś Adam Kowalski jest przekonany, że 10 kwietnia cudem uniknął śmierci (fot. WP / Marcin Bartnicki)

Ppłk. Florczak do Smoleńska jedzie samochodem już 4 kwietnia, przygotować wizytę premiera. Planowo ma tam zostać do 10 kwietnia. Na własną prośbę i za zgodą przełożonego wraca jednak do kraju.

W sobotę rozdzwaniają się telefony. Gen. Janicki właśnie robi zakupy na osiedlowym bazarku, kiedy słyszy w słuchawce głos oficera operacyjnego, informujący go, że prezydencki samolot miał kłopot z lądowaniem na lotnisku Siewiernyj. Wykręca numer do ppłk. Florczaka, ten nie odbiera. Próbuje do por. Pawła Janeczka. Znów to samo. Tego dnia otrzymuje 147 sms-ów, wszystkie podobnej treści: „Odezwij się, że żyjesz”. Dziesiątki głuchych telefonów odbiera żona gen. Janickiego. Wstrząśnięci znajomi boją się odezwać do aparatu; są przekonani, że jej mąż nie żyje.

Do wakacji gabinet ppłk. Florczaka stoi pusty. Gen. Janickim targają w tym czasie wyrzuty sumienia. To on namówił swojego przyjaciela Jarka, by ten zrezygnował z prowadzenia firmy ochroniarskiej i wrócił do służby. Miał odpowiadać za zabezpieczenia najważniejszych imprez państwowych.
- Jego żonie, podobnie jak innym wdowom, ze ściśniętym sercem i łzami w oczach wręczałem złożoną w trójkąt flagę narodową, którą funkcjonariusze po mszy na cmentarzu zdejmowali z trumny. Mnie w tym mundurze generalskim łzy ciekły jak z kranu.

Do dziś gen. Janicki nie wykasował numerów do swoich tragicznie zmarłych przyjaciół i podwładnych z telefonu komórkowego.

Pociągiem by nie zdążył

Ma wielkie marzenie: zobaczyć Katyń. Przemysław Gosiewski jeszcze nigdy tam nie był, choć od dawna interesuje się historią mordu na polskich oficerach. Traktuje to jak misję. Wspólnie z IPN szuka ofiar Katynia wywodzących się z ziemi świętokrzyskiej, z Rodzinami Katyńskimi inicjuje sadzenie dębów katyńskich. Boi się latać samolotami, gdyż ma lęk wysokości, jednak wie, że jeśli pojedzie pociągiem, nie zdąży już na uroczystości. Pokonuje więc strach i 10 kwietnia wsiada na pokład prezydenckiego tupolewa. Trumna z jego ciałem wraca do kraju sześć dni później.

Dwa dni przed śmiercią męża pani Barbara ma złe przeczucia. Podróż Janusza Zakrzeńskiego do Katynia pociągiem nie wchodzi jednak w grę – aktor ma poważne problemy z kręgosłupem.

Początkowo na uroczystości 10 kwietnia zostaje zaproszony inny aktor i reżyser, Jan Englert. W filmie Andrzeja Wajdy „Katyń” gra przywódcę uwięzionych żołnierzy, ma więc odczytać w Katyniu pamiętniki i listy pomordowanych. Jako dyrektor Teatru Narodowego nie chce jednak opuścić prestiżowego spektaklu „Tango”, ostatecznie więc – odmawia.

W piątek Zakrzeński gra na deskach Teatru Polskiego swoją ostatnią rolę: staruszka plującego na koty.

Jego żona zwierzy się potem „Naszemu Dziennikowi”: - Gdy po katastrofie musiałam odwiedzić wiele urzędów i stowarzyszeń, by pozałatwiać w nich formalności po śmierci Janusza, dowiedziałam się, że we wszystkich, tzn. w ZUS, SPATiF, ZASP etc., był tuż przed wylotem do Smoleńska. Był nawet u znajomej lekarki i powiedział jej: „Wandziu, nie zapominaj o mojej Basi”.

Wspólna lekcja z Putinem

5 marca, w 57. rocznicę śmierci Józefa Stalina, prezes Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich w Lublinie Danuta Malonowa jedzie do Warszawy, by odebrać w imieniu federacji rodzin katyńskich z rąk rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego odznaczenie za zasługi dla ochrony praw człowieka. Stamtąd udaje się do Rady Ochrony Pamięci, by wpisać się na wstępne listy do Katynia. Do wyboru ma dwa terminy – 7 i 10 kwietnia. Wybiera 10 kwietnia. - Tamtego dnia miały być bardziej okazałe uroczystości. Ponieważ mam kłopoty z kręgosłupem, poprosiłam Prezesa Federacji Rodzin Katyńskich Andrzeja Skąpskiego, który układał listy, żeby zapisał mnie na przelot samolotem z prezydentem Lechem Kaczyńskim.

Skąpski przychyla się do jej prośby.

Po powrocie do domu Malonowa dzieli się swoimi planami z rodziną. Syn dziwi się, że wybrała 10 kwietnia, skoro to 7 będzie dniem historycznym - tego dnia katyńską ziemię odwiedzi po raz pierwszy rosyjski premier Władimir Putin. Pod wpływem rozmowy z synem Malonowa dzwoni do Skąpskiego, prosząc go o przeniesienie wizyty na 7 kwietnia. Początkowo słyszy, że listy są już zamknięte i nie ma możliwości zamiany. Ostatecznie jednak leci z delegacją premiera Donalda Tuska.

10 kwietnia wśród zgromadzonych na katyńskim cmentarzu Malonowa widzi syna, który wraz z innymi czeka na przylot Prezydenckiej Pary. Niespodziewanie u dołu ekranu telewizora pojawia się komunikat: „Samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie rozbił się. Wszyscy pasażerowie zginęli”.

Obraz
© Danuta Malonowa miała lecieć z prezydentem L. Kaczyńskim. Ostatecznie poleciała z premierem D. Tuskiem (fot. PAP / Mirosław Trembecki)

Rozdzwaniają się telefony, wśród nich od najlepszej koleżanki: „Danusiu, jesteś, żyjesz? Kocham Cię”. Malonowa płacze.

Do dziś nie wie, kto zajął jej miejsce na pokładzie prezydenckiego tupolewa.

Kilka dni przed wylotem dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego Jana Ołdakowskiego zaczepia minister Maciej Łopiński. Pyta go, czy ktoś z ich trójki, czyli Ołdakowskiego, jego zastępcy Dariusza Gawina i byłej podsekretarz stanu ds. kultury, dziedzictwa narodowego i nauki w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego Leny Dąbkowskiej-Cichockiej, mógłby odstąpić miejsca. Zainteresowanych jest tyle, że listy pękają w szwach.

- Lena już wcześniej mówiła, że może się wycofać, więc w imieniu całej naszej trójki zrezygnowałem. Zresztą przepraszałem ich później za to, ale uznałem, że skoro byliśmy już w Katyniu trzy lata wcześniej, nie będą mieli nic przeciwko.

Po katastrofie Lenie towarzyszy jedna myśl: co by się stało z moimi dziećmi, gdybym to ja była na pokładzie?
Jan Ołdakowski usuwa z komórki 30 numerów telefonów.

Na wózku wozić nie będą

Wszystko jest już załatwione: hotel, paszport, samochód, który ma przewieźć kierownika Urzędu ds. Kombatantów i Ofiar Represji Jerzego Woźniaka z Wrocławia, gdzie mieszka, do Warszawy. Na kilka dni przed wylotem dzwoni jeszcze z życzeniami imieninowymi do prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Ponieważ dawno się nie widzieli, ustalają, że „pogadają sobie w Smoleńsku”. Spotka się tam również z dwójką innych przyjaciół: Janem Kurtyką i Andrzejem Przewoźnikiem.

Na trzy dni przed wylotem Woźniak dostaje ataku rwy kulszowej.
- Żona stwierdziła, że nikt mnie w Katyniu nie będzie na wózku woził. W czwartek zadzwoniłem więc do ministra Jacka Sasina z kancelarii prezydenta. Przeprosiłem go, że jednak nie polecę.

W 1948 roku Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego skazało Woźniaka na karę śmierci za walkę w Armii Krajowej. Rok później zamieniło karę na dożywocie, a po dziesięciu latach wypuściło na mocy amnestii. Woźniak jest przekonany, że 10 kwietnia palec Boży czuwał nad nim po raz drugi.

Adam Kowalski do Katynia udaje się po raz ósmy. Tradycją już jest, że jako członek Rodziny Katyńskiej Ziemi Mogileńskiej co drugi rok bierze czynny udział w uroczystościach. Jego nazwisko widnieje na wstępnej liście pasażerów 10 kwietnia. Już kilka lat z rzędu Adam namawia mamę na wyjazd do Katynia, gdzie zginął jej ojciec, jednak ta z powodu złego stanu zdrowia zwykle odmawia. W 70. rocznicę zbrodni po raz pierwszy chce jechać; jest tylko jeden warunek: pociągiem.
- Ma chorobę lokomocyjną, więc nie chciała lecieć samolotem. Postanowiłem jej towarzyszyć.

W Smoleńsku są o 6 rano czasu rosyjskiego. W pewnym momencie wśród zgromadzonych na katyńskim cmentarzu robi się gwar. Kiedy na miejsce przyjeżdża polski ambasador ze Smoleńska, dostają krótki komunikat: prezydencki samolot rozbił się.
Do dziś Adam jest przekonany, że 10 kwietnia cudem uniknął śmierci.

Niektórzy, jak Adam Kowalski, planują jechać w tym roku na uroczystości 10 kwietnia do Katynia. Inni spędzą ten dzień na Krakowskim Przedmieściu lub Wawelu, część pójdzie do kościoła czy obejrzy transmisję w telewizji. Wszystkim będzie towarzyszyć myśl, że o ich życiu zdecydował przypadek.

Paulina Piekarska, Anna Kalocińska, Joanna Stanisławska, Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska
Informacje wykorzystane w tekście o Januszu Zakrzeńskim pochodzą z materiałów prasowych

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (126)