Wenezuela na krawędzi wojny domowej. Kraj pogrąża się w odmętach chaosu
• Wenezuela pogrąża się w chaosie politycznym i kryzysie gospodarczym
• Obóz prezydencki Nicolasa Marudo kurczowo trzyma się władzy, zwalczając zdominowany przez opozycję parlament
• Z powodu klinczu ma szczytach władzy, przeciwnikom Maduro nie pozostaje nic innego jak wyjść na ulice
• W ostatniej chwili odwołano jednak planowany wielki marsz na pałac prezydencki
• Dyplomacji Watykanu udało się skłonić obie strony do dialogu, choć perspektywy na jego pozytywne zakończenie są marne
• Komentarzy przestrzegają, że Wenezuela znajduje się na krawędzi wojny domowej
Wielki marsz na pałac prezydencki w Caracas miał być demonstracją siły opozycji, ale niemal w ostatniej chwili został zawieszony. Wszystko dzięki staraniom dyplomacji Watykanu, która skłoniła obóz rządowy do rozmów na temat dróg wyjścia z kryzysu i przyszłości Wenezueli. Ta jednak wciąż rysuje się w ciemnych barwach.
Kraj od miesięcy pogrąża się w chaosie politycznym i dotkliwym kryzysie gospodarczym. Niektórzy mówią wręcz, że w przypadku Wenezueli mamy już do czynienia niemal z państwem upadłym. Inflacja sięga kilkuset procent (według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego), półki w sklepach świecą pustkami, a na ulicach szaleje przestępczość. Brakuje podstawowych artykułów, nawet wody i prądu, nie mówiąc już o lekach. I to wszystko w kraju, który nominalnie ma jedne z największych złóż ropy naftowej na świecie.
"Czarne złoto" stało się zarazem błogosławieństwem i przekleństwem Wenezueli. Dzięki boomowi naftowemu na początku stulecia, rządzący krajem trybun ludowy i populista Hugo Chavez budował "socjalizm XXI wieku". Rzeczywiście, dzięki ogromnym transferom socjalnym, finansowanym z szerokiego strumienia petrodolarów, udało mu się wyciągnąć z biedy rzesze Wenezuelczyków. Ale nie potrafił zdywersyfikować gospodarki, wręcz przeciwnie - importując wszystko za zyski z ropy, zniszczył rodzimy przemysł i wytwórczość. Dziś Wenezuela jest śmiertelnie uzależniona od dochodów naftowych, stanowiących ponad 90 proc. wpływów budżetowych.
Jednak prawdziwe kłopoty zaczęły się po śmierci Chaveza. Zmarłego na raka w 2013 r. przywódcę zastąpił namaszczony przez niego jego bliski pretorianin - Nicolas Maduro, były kierowca autobusu. Gdy po roku rządów nowego prezydenta ceny ropy naftowej poleciały na łeb na szyję, Wenezuela okazała się bankrutem. Zadłużony po uszy kraj znalazł się na skraju przepaści, a władzy zabrakło środków na kupowanie przychylności ludu, który w rezultacie gwałtownie się od niej odwrócił.
Klincz na szczytach władzy
Kiedy sklepowe półki opustoszały, społeczeństwu zaczęły coraz bardziej doskwierać inne skazy obozu władzy, dotychczas maskowane przez hojną politykę rozdawnictwa. Dyktatorskie zapędy Maduro i tłumienie wolności słowa. Rozbuchana korupcja i kleptokracja "socjalistycznych" elit, żerujących na państwowym sektorze naftowym. Bezwład służb, które kompletnie nie radzą sobie z koszmarną skalą przestępczości (Wenezuela jest w światowej czołówce w niechlubnym rankingu liczby zabójstw na 100 tys. obywateli).
W rezultacie w grudniu 2015 roku, po 17 latach niepodzielnych rządów socjalistów, miażdżące zwycięstwo w wyborach parlamentarnych odniosła opozycyjna Koalicja na rzecz Jedności Demokratycznej, zdobywając konstytucyjną większość dwóch trzecich. Jednak poza wenezuelskim Zgromadzeniem Narodowym, wszystkie ośrodki władzy nadal pozostają w rękach Maduro i jego popleczników - administracja rządowa, wymiar sprawiedliwości, służby, armia. Wierny prezydentowi sąd najwyższy unieważnia parlamentarne ustawy, a on sam próbuje rządzić za pomocą dekretów.
W czasie, gdy na szczytach władzy trwa klincz, opozycja chciała się odwołać do woli narodu, domagając się referendum w sprawie odwołania prezydenta. Bez większych problemów zebrała wymagane 2,5 mln podpisów, ale zdominowana przez ludzi Maduro Krajowa Rada Wyborcza blokuje zorganizowanie plebiscytu twierdząc, zresztą bez żadnych dowodów, że podpisy są sfałszowane.
W tej sytuacji siłom opozycji nie pozostało nic innego, jak wezwać społeczeństwo do wyjścia na ulice. Przed tygodniem przez Wenezuelę przetoczyły się masowe antyrządowe protesty, które w wielu miejscach zakończyły się przepychankami i starciami z policją. Zatrzymano ok. 140 osób, a w niewyjaśnionych okolicznościach zginął funkcjonariusz. Dzień wcześniej parlament rozpoczął procedurę impeachmentu prezydenta, ale był to tylko i wyłącznie symboliczny akt, bo ostateczny rezultat postępowania, mającego na celu usunięcie prezydenta z urzędu, leży w gestii władz sądowych.
Kolejną odsłoną konfrontacji z obozem prezydenckim był ostatni 12-godzinny strajk generalny, który jednak zakończył się porażką opozycji. Reakcja obywateli była dość umiarkowana - prawdopodobnie przede wszystkim ze strachu przed represjami ze strony władz, bowiem Maduro ostrzegał, że upaństwowi przedsiębiorstwa, które wezmą udział w strajku.
Wenezuela na skraju wojny
Zwieńczeniem działań zmierzających do wywierania presji na obóz Maduro był zaplanowany na czwartek wielki marsz na pałac prezydencki w Caracas. Przedstawiciele opozycji odwołali go jednak niemal w ostatniej chwili, bowiem dyplomacji Watykanu udało się skłonić stronę rządową, by zasiadła do stołu rozmów. Jako gest dobrej woli reżim wypuścił trzech więźniów politycznych, choć według opozycji za kratkami znajduje się ich jeszcze ponad 100.
Jest jednak mało prawdopodobne, by dialog zakończył się pozytywnym rezultatem. Dotychczas Maduro i jego poplecznicy nie robili sobie nic z prób mediacji ze strony Unii Europejskiej, USA i sąsiadów. Prezydent na pewno nie zgodzi się ani na oddanie władzy, ani na przyspieszone wybory, czego domaga się opozycja. Być może zasiadając do rozmów chce grać na czas, by referendum nie odbyło się przed 10 stycznia 2017 roku. Gdyby do tego czasu został usunięty z urzędu, musiałyby odbyć się przedterminowe wybory. Ale w przypadku późniejszego plebiscytu, zostałby zastąpiony przez wiceprezydenta, a kolejne głosowanie odbyłoby się dopiero pod koniec 2018 roku.
Wielu komentatorów wskazuje, że Wenezuela znajduje się na krawędzi wojny domowej. Zasypaniu podziałów nie służy nienawistna propaganda sącząca się z obozu prezydenckiego i sprzyjających mu mediów. Maduro o wszystkie kłopoty gospodarcze oskarża "amerykańskich imperialistów", "faszystów", "spekulantów". Twierdzi, że jest to spisek sił międzynarodowych i "zdrajców ojczyzny", którzy chcą zaprzepaścić owoce "socjalistycznej rewolucji".
Jednak według niezależnych badań przeciwko niemu opowiada się już 75-80 proc. społeczeństwa. Pozostała przy nim jedynie garstka najwierniejszych. Jak ostrzega prestiżowy magazyn "Foreign Affairs", zmagający się z chaosem i katastrofą humanitarną Wenezuelczycy nie będą mieli innego wyjścia jak dać upust swych frustracji na ulicy. Może być tylko kwestią czasu, kiedy protesty osiągną temperaturę wrzenia i dojdzie do wybuchu. Destabilizacja Wenezueli odbije się wtedy na całym regionie.