Uciekający premier
Donald Tusk przypomina filmowego Indianę Jonesa, uchodzącego przed toczącą się za nim kamienną kulą. Ale nawet jego cudowne ocalenie nie uchroni nas przed katastrofą.
02.01.2012 | aktual.: 02.01.2012 11:15
Po powtórnym sejmowym exposé premiera Tuska inaugurującym jego drugą kadencję dziennikarzom III RP przypomniał ktoś sławne słowa Winstona Churchilla: „Mogę wam obiecać tylko pot, krew i łzy”. Trudno o głupszą i bardziej wysiloną analogię między twardym przywódcą czasów wojny a politykiem „teflonowym”, słynącym z lawiranctwa.
Mimo to fraza o Tusku obiecującym Polakom „pot i łzy” ozdobiła natychmiast czołówki prorządowych gazet i czasopism, a dyżurni eksperci z radiowo-telewizyjnych dyskusji powtórzyli ją niezliczoną ilość razy. Okazało się, że mając w wiodących mediach oddanych sobie specjalistów od wykręcania kota ogonem, władza może czynić sobie powód do chwały nawet z nieuchronnie zbliżającego się załamania gospodarczego i drastycznego spadku poziomu życia obywateli, do którego sama doprowadziła. I potrzeba refleksu Kisiela oraz siły głosu Kiepury, by przebić się przez chór pochlebców z oczywistym spostrzeżeniem, że partia znowu, jak w „prylu”, domaga się hołdów za bohaterską walkę z bałaganem, który sama narobiła.
Dziura w dachu
W tym medialnym, jak to nazwał niezrównany Szpot, duraczeniu, któremu poddała Platforma Polaków, wszystko jest fałszem. Nie tylko kreowanie Tuska na męża stanu, który niczym Churchill mobilizuje naród w chwili zagrożenia do walki i wyrzeczeń. Także cała wizja Polski jako zielonej wyspy sukcesu, na której wszystko w zasadzie było i jest dobrze, a zagrożenia przychodzą z zewnątrz i„konieczne, ale bolesne reformy” przedstawiane są jako recepta na obronienie się przed nadciągającą burzą. Wreszcie wmawianie obywatelom, że zgoda na wymagane przez władzę wyrzeczenia umożliwi uzdrowienie sytuacji. Mówiąc krótko, kryzys, którym straszy się nas w nadchodzącym roku, to nie ten kryzys, reformy, które obiecuje rząd, to wcale nie reformy, a wyrzeczenia, których się od nas oczekuje, nie będą wcale wyrzeczeniami.
Metaforą znacznie bliższą prawdy niż „wyspa sukcesu” jest obraz z komentarza brytyjskiego tygodnika „The Economist” z roku 2009. Tuska porównano w nim do gospodarza, który ma w dachu wielką dziurę, ale nawet nie myśli o jej załataniu, bo po co, skoro jest ładna pogoda. Przez ostatnie lata zmieniło się tylko tyle, że zaczyna padać deszcz. I lekkomyślny gospodarz, który nie naprawił dachu wtedy, gdy była na to pora i kiedy posiadał na ten cel pieniądze (bo pierwsza kadencja Tuska przypadła na czas gospodarczej koniunktury), przygotowuje lokatorów na nieuchronne zmoknięcie, krzycząc: no jak można mnie winić o to, że pada deszcz?! W komentarzu brytyjskiego tygodnika ową niezałataną dziurą w dachu były przede wszystkim finanse publiczne. Oczywiście fakt, że w ciągu czterech lat swych rządów Tusk zwiększył zadłużenie Polski z 550 do prawie 850 mld zł, mówi sam za siebie. Ale dług nie jest jeszcze największym problemem. Pozwalając mediom i dyżurnym ekspertom kierować całą naszą uwagę na dyskusję o rentowności
polskich obligacji, perspektywach ich wykupu i ratingach, popełniamy błąd. Finanse nie są istotą problemu, są tylko objawem i zapalnikiem kryzysu.
Naprawdę ważne jest to, co dzieje się w realnej gospodarce. Nie to, na jaką kwotę się wzięło weksle i jak oprocentowane, ale to, ile się wytwarza, po jakich kosztach, jak się jest wydajnym, jak bardzo konkurencyjnym. Częścią wielkiego kłamstwa o zielonej wyspie, której zagraża nadchodzący z zewnątrz finansowy huragan, jest sugestia, że sfera realna polskiej gospodarki ma się co najmniej nieźle (wszak rejestrujemy czteroprocentowy wzrost PKB) i tylko długi są pewnym problemem.
Prawdziwy stan polskiej gospodarki wyznacza proste obliczenie, które już wielokrotnie przedstawiałem. W ciągu czterech lat w Polskę wpompowano 300 mld zł unijnych dotacji, nasz kraj zaciągnął prawie 300 mld pożyczek, a ok. 100–150 mld przysłał rodzinom ponad milion Polaków zarabiających w tym czasie w krajach zachodnich. Ten napływ gotówki w połączeniu z koniunkturą i nadmiarem pieniądza w systemie bankowym znacznie zwiększył skłonność Polaków do brania kredytów, głównie konsumpcyjnych, których w tym czasie udzielono na ok. 400 mld. Sumując, trzeba to zewnętrzne zasilanie w czasie pierwszej kadencji Tuska oszacować pomiędzy 1,2 a 1,4 bln zł. Dla porównania, roczny budżet naszego państwa to ponad 300 mld zł, a cały produkt krajowy brutto – ok. 1,4 bln zł.
Zmarnowana szansa
Skutkiem ogromnego napływu pieniędzy był wzrost dochodów i nieproporcjonalnie odeń większy wzrost sprzedaży detalicznej. Ogromnie wzrosło zadowolenie społeczeństwa i poczucie bezpieczeństwa, co zadecydowało o wyniku wyborów. Ale zasadnicze dla rozwoju parametry gospodarcze się nie zmieniły.
Wydajność polskiej gospodarki, jej materiało- i energochłonność nie uległy poprawie. Struktura zatrudnienia wręcz się pogorszyła – liczba urzędników państwowych i samorządowych wzrosła o jedną czwartą, z 300 do 400 tys., rozrosła się tzw. sfera publiczna, a nie produkcyjna. Pomimo że ponad milion Polaków pracuje poza krajem, bezrobocie nie spada poniżej 10 proc. Dotyczy ono szczególnie dwóch grup wiekowych: najmłodszej i najstarszej. A więc ludzi wchodzących dopiero na rynek pracy oraz zbliżających się do wieku emerytalnego. Tu szanse zdobycia pracy są najmniejsze.
Trzeba więc dziś jasno powiedzieć, że ten bezprecedensowy napływ pieniądza został przez Tuska zmarnowany. Gigantyczne środki przejedzono i przetrwoniono. Owszem, trochę inwestycji jest w trakcie realizacji – powstaje ponad 60 stadionów, wiele małych boisk i placów zabaw przy szkołach, kilka autostrad. Na naprawę torów kolejowych już nie wystarczyło pie-niędzy. Autostrady też zbudowano tylko te, których potrzebują nasi sąsiedzi – tranzytowe, łączące zachód ze wschodem. Z północy na zachód już przejechać nie można, co eliminuje Polskę z konkurencji o rolę państwa tranzytowego. Z miasta do miasta, jeśli nie leżą one na osi wschód–zachód również, co dławi rozwój cywilizacyjny prowincji.
Skoro sypiących się na Polskę Tuska miliardów nie wykorzystano, by zmodernizować gospodarkę, może przynajmniej użyto ich do naprawy państwa? To oczywiście pytanie retoryczne. Trudno znaleźć resort – poza tymi z zasady zajmującymi się tylko dystrybuowaniem zewnętrznych pieniędzy – w którym nastąpiłaby poprawa. Polski wymiar sprawiedliwości wciąż jest niesprawny i stanowi obok rozbudowanej biurokracji jedną z głównych barier wzrostu gospodarczego. Służba zdrowia i edukacja poddane zostały pseudoreformom – komercjalizacji szpitali i obniżeniu wieku szkolnego. Komercjalizacja, czego dowiódł szczegółowy raport NIK, nie dała niczego. Reforma edukacji, jeszcze gorzej, skończyła się kompletnym bałaganem i zdemolowaniem systemu, który nie działał dobrze, ale w ogóle jakoś funkcjonował. Z wojska, ze straży pożarnej i z policji masowo już uciekają specjaliści. Tragicznie wygląda sytuacja prowincji, do której nie tylko nie buduje się dróg, ale wręcz państwo wycofuje się z niej w podobny sposób jak w krajach Trzeciego
Świata, zwijających się do stolicy.
Z małych miejscowości najpierw zniknęły połączenia kolejowe i autobusowe, potem posterunki policji i poczty, ostatnio zaś ogłoszono likwidację 300 sądów rejonowych. A w ślad za państwem wynoszą się z prowincji pracodawcy.
Jakiejkolwiek dziedziny byśmy nie tknęli, trafiamy na bałagan, niefrasobliwość i nieudolność władzy. Zmiany wprowadzane są po linii najmniejszego oporu, w sposób szkodliwy. Dobrym przykładem są próby udrożnienia wymiaru sprawiedliwości poprzez takie reformy jak przyznanie sędziom prawa do arbitralnego „upraszczania” protokołów przez usuwanie z nich materiału dowodowego, a obecnie zastępowanie pisemnych stenogramów nagraniami audio (niech oceni skutki tego „uproszczenia procedury” ten, kto kiedykolwiek próbował znaleźć określony fragment w niechby tylko godzinnym nagraniu).
Elementarna wiedza o tym, co dzieje się z polskim państwem, każe stwierdzić, że potrzebuje ono daleko idących reform. Ale reform prawdziwych, zmieniających struktury i procedury, wpływających na funkcjonowanie państwa. A nie takich, o jakich wciąż słyszymy w dyrygowanych przez władzę mediach.
Cięcia zamiast reform
W języku władzy i kontrolowanych przez nią mediów „reformami” nazwano bowiem „cięcie wydatków”. Jest to kolejne wielkie kłamstwo propagandystów III RP. Cięcia i reformy to zupełnie co innego. Cięcia to sposób na bieżące złapanie równowagi, na chwilę, na parę lat czy nawet miesięcy. Oczywiście, gdy równowaga jest w oczywisty sposób zachwiana, redukcja wydatków jest konieczna. Ale żadne cięcia same z siebie nie przywrócą państwu utraconej efektywności. Są jedynie zyskaniem na czasie. I mają sens tylko wtedy, gdy ten czas zostanie wykorzystany na prawdziwe zmiany.
By ograniczyć się tylko do jednego przykładu: w sytuacji, kiedy nawet 50-latkowie, w pełni sił, ze znakomitymi kwalifikacjami, nie mogą znaleźć pracy, gadanina o podniesieniu wieku emerytalnego jako recepcie na „dłuższą aktywność zawodową” i tym samym przyspieszenie gospodarcze jest tylko zwykłym zawracaniem głowy i kreatywną księgowością. Rzeczywiste działania wymagałyby przede wszystkim znacznego zmniejszenia opodatkowania pracy. A o tym nie ma w ogóle mowy.
Oczekiwane od obywateli „pot, krew i łzy” nie są więc w tej sytuacji wyrzeczeniami w imię przyszłości. Są tylko sposobem pacyfikowania spodziewanego buntu, postawienia zawczasu pod pręgierzem tych, którzy zaczną protestować przeciwko cięciom, za którymi nie idą realne reformy.
Realne reformy zaś za cięciami nie idą i nie pójdą, ponieważ uniemożliwia je społeczne zaplecze tej władzy, którą stanowi tzw. biurowa klasa średnia. Owe kilka milionów „lemingów”, popierających Tuska bezwarunkowo pomimo wszelkich jego blagierstw i kolejnych kompromitacji, rekrutuje się głównie spośród ludzi żyjących na różne sposoby z budżetu państwa. Jakakolwiek realna reforma mająca na celu zwiększenie konkurencyjności polskiej gospodarki, zmniejszenie ciężaru dławiącego tych, którzy naprawdę ją napędzają – rodzimych małych i średnich przedsiębiorców – czy też próba usprawnienia działań państwa polskiego uderzyć musiałaby właśnie w nich. Nie tylko w „biurową klasę średnią” jako całość, ale też w konkretne wyrosłe z niej grupy interesów, lobby i sitwy. W lobby urzędnicze, w lobby prawnicze, w – jak nazywają to lekarze – „mafię ordynatorsko-profesorską”, w sitwę rektorską, która wprawdzie nie jest w stanie wprowadzić żadnej polskiej uczelni wyżej niż pod koniec trzeciej setki światowego rankingu, ale jest
bardzo ważna dla odzierania z szacunku opozycji i kadzenia partii oraz kontrolowanym przez nią salonom… i tak dalej.
Byłoby to z punktu widzenia Tuska piłowaniem gałęzi, na której siedzi. Reformy w grę nie wchodzą. Nadal pozostaje tylko socjotechnika.
Scenariusze dla Tuska
Socjotechnika tymczasowa była pochodną opisanej wyżej sytuacji – wzrostu poczucia bezpieczeństwa i zadowolenia, które było prostym skutkiem wsiąkania w Polskę gigantycznych pieniędzy, kierowanych w większości na konsumpcję. Władza kupiła sobie poparcie społeczne na skalę, o jakiej nie mógł marzyć prekursor tej metody, Gierek. Ale też zręcznie wykorzystała poprawę nastrojów, przedstawiając opozycję jako zagrożenie dla osiągniętej przez większość Polaków stabilizacji (co zresztą, w sytuacji, gdy lider opozycji od lat intensywnie pracuje na wizerunek człowieka groźnego dla zastanego porządku, trudne nie było).
Czy jednak w roku, w którym zdaniem ekonomistów światowe koniunktury mają sięgnąć dna, co dla kompletnie nieprzygotowanych na trudniejsze czasy polskiej gospodarki i polskiego państwa musi się źle skończyć, straszenie Kaczyńskim wystarczy? Istnieje realne niebezpieczeństwo, że wszystkie dotychczasowe sukcesy na tym polu mogą się obrócić przeciwko władzy. Jeśli społeczeństwo nagle poczuje się okłamane i okradzione, to dotychczasowa miłość do Tuska zmieni się w gorącą nienawiść, a wtedy narzucającym się sposobem ukarania władzy będzie – na złość – udzielenie poparcia temu, kto od lat jest głównym szwarccharakterem III RP i bohaterem regularnie urządzanych medialnych seansów nienawiści.
Ostatnie miesiące minionego roku pokazały już dość wyraźnie, jak sobie zamierza z tym Tusk poradzić. W polityce wykorzystywać będzie fakt, iż ma więcej niż jednego możliwego koalicjanta. Będzie straszył PSL aliansem z Palikotem i SLD, a z kolei Palikota i SLD będzie trzymał w ryzach możliwością odnowienia aliansu z PSL. W propagandzie natomiast będzie grać na symetrię. Kreując siebie samego na „Churchilla” walczącego z kryzysem, opozycję będzie redukować do Palikota: oto ja, jeden jedyny, zajmuję się poważnymi sprawami, gdy tamci, Kaczyński, Palikot i Miller, żrą się o sprawy drugorzędne.
Tusk nie ma innego wyjścia. Musi kreować się na niezastąpionego „wodza”, który jako jedyny może pomniejszyć negatywne skutki kryzysu, ponieważ wie, że jest jeszcze jedna socjotechnika, którą rządząca partia może w ostateczności zastosować. Ta sama, którą stosowała poprzednia partia, rządząca „prylem”, według tych samych wzorców (i z tą tylko różnicą, że ona opierała się na szantażu „sytuacją międzynarodową” i na przemocy, a nie na szantażu „poparciem Europy” i przekupywaniu społeczeństwa kredytami). Jeśli zacznie się robić bardzo źle, to grupy interesu, sitwy i koterie stojące za Tuskiem zamiast czekać na „Budapeszt nad Wisłą”, mogą uprzedzić wybuch, poświęcając go i rzucając Polakom na pożarcie tak, jak rzucało się Gomułkę i Gierka. A potem ogłosić socjalistyczną… to jest, przepraszam, europejską odnowę, w ramach której po pierwsze zwali się całe zło na obalonego genseka, po drugie ogłosi się mobilizację wszystkich sił nowoczesnych i europejskich przeciwko zagrożeniu „powrotem IV RP”, a po trzecie obieca,
że teraz wszystko będzie już „po nowemu”, bez dotychczasowych „błędówi wypaczeń”.
Aby zapobiec temu ostatniemu wariantowi, Tusk zmuszony będzie w nadchodzącym roku niszczyć i dezintegrować swoje własne zaplecze, co zresztą zaczął robić już w ostatnich miesiącach, rozbijając sojusz Komorowskiego ze Schetyną i niszcząc tego ostatniego. Każda spójność w obrębie rządzącej partii oraz stojących za nią układów staje się dla Tuska potencjalnym zagrożeniem. A tylko eliminacja potencjalnych zagrożeń daje mu szansę ucieczki przed problemami.
To ostatnie bowiem wydaje się jedyną jego perspektywą. Ewakuować się do Komisji Europejskiej albo na jakąś inną synekurę. Innego scenariusza nie widać. Tusk przypomina filmowego Indianę Jonesa uciekającego przed toczącą się za nim kamienną kulą albo pędzącego w stronę zamykających się kamiennych drzwi. Zdąży, nie zdąży – można się tym fascynować, nawet stawiać zakłady. Ale dla przebiegu katastrofy następującej za jego plecami nie ma to znaczenia.
Rafał A. Ziemkiewicz