PolskaPrzetrwać Belize - operatorzy GROM-u na ekstremalnym szkoleniu w dżungli

Przetrwać Belize - operatorzy GROM-u na ekstremalnym szkoleniu w dżungli

Gdy pierwszy raz stanie się twarzą w twarz z dżunglą, to ma się wrażenie, że jest się w dużym, pięknym ogrodzie botanicznym. Zachłyśnięcie się tym i niepamiętanie o ogromnej liczbie żyjących tam węży, pająków czy skorpionów, jest niebezpieczne - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską Naval, były operator GROM-u, który wraz z kolegami wziął udział w ekstremalnym szkoleniu wojskowym w południowoamerykańskich lasach równikowych. Swoje przeżycia opisał w książce "Przetrwać Belize", która wkrótce ukaże się w księgarniach nakładem Wydawnictwa Znak.

Przetrwać Belize - operatorzy GROM-u na ekstremalnym szkoleniu w dżungli
Źródło zdjęć: © Naval

05.10.2013 | aktual.: 15.04.2014 19:49

WP: Tomasz Bednarzak: Jak smakuje iguana?

Naval: - Delikatny posmak kurczaka, ale bardzo twarde mięso.

WP: A inne egzotyczne zwierzęta, których próbowaliście w dżungli? Czy smak któregoś zapadł Panu szczególnie w pamięci?

- Mięso jest mięso, a gdy jest się głodnym, to tym bardziej organizm potrzebuje tego białka, które jest tam zawarte. Nie jadłem tego jako degustator, ale jako ktoś głodny, kto potrzebuje jedzenia.

WP: Czym Belize zasłużyło sobie na miano "zielonego piekła"?

- To by trzeba było powiedzieć, że raczej "brązowego ", bo najbardziej kojarzy mi się ta dżungla z tym brudnym błotem, będącego tam w ilościach przewyższających to piękno, które widziało się gdzieś tam po bokach.

WP: Jak się Pan tam znalazł?

- Był organizowany kurs basic jungle training dla żołnierzy, którzy rozpoczynają swoją przygodę z poznawaniem środowiska dżungli. Organizatorzy wysłali do GROM-u propozycję naszego uczestnictwa w tym kursie, a jednostka się zgodziła i nas wysłała.

WP: Czemu mają służyć takie kursy? Szansa, że Polska będzie uczestniczyć w konflikcie toczącym się w strefie klimatów równikowych jest przecież bliska zeru.

- Zdajemy sobie sprawę z tego, że jest to dość nikła możliwość. Ale jeżeli Polska chce być graczem światowym i uczestniczyć w międzynarodowych koalicjach, warto by miała w swoich szeregach specjalistów, którzy mają w ogóle pojęcie jak jest walczyć w dżungli, jakie jest to środowisko. Choćby po to, by odradzić politykom albo być ekspertami w tych sprawach, bo polityk może czasami tego nie wiedzieć. Będziemy jechali do któregoś kraju równikowego, będą chcieli poradzić się jakiegoś żołnierza, a wojsko powie, że nie ma specjalistów. A tak mamy kogoś, kto był, uczestniczył, wie i może powiedzieć otwarcie: nie mamy do tego sprzętu, a klimat jest tak wyniszczający, że nasi ludzie sobie tam nie poradzą.

WP: Ale czy nie jest trochę tak, że takie szkolenie niesie ze sobą doświadczenia, które przydadzą się nie tylko w strefie równikowej, ale również w ekstremalnych środowiskach w innych częściach świata?

- Tak, raz, że umiejętności, a dwa, że człowiek hartuje się, zaczyna być, jak ja to mówię, "obywatelem świata", bo poznaje nowe kontynenty i środowiska. Więc można powiedzieć, że kompetencje każdego z nas jak najbardziej wzrastają.

WP: Jakie niebezpieczeństwa czyhają na tych, którzy zapuszczą się w głąb belizeńskiej dżungli?

- Gdy pierwszy raz stanie się twarzą w twarz z dżunglą, to ma się wrażenie, że jest się w dużym, pięknym ogrodzie botanicznym. Zachłyśnięcie się tym i niepamiętanie o ogromnej liczbie żyjących tam, wokół nas, węży, pająków czy skorpionów, jest niebezpieczne. Poza tym sama roślinność też stanowi nie lada wyzwanie dla piechura, który będzie chciał przemierzać ten obszar.

WP: Wbrew pozorom, mimo tego niezwykłego bogactwa fauny i flory, w dżungli nie jest wcale tak łatwo o pożywienie.

- Dla nas to kwestia przeżycia. To nie jest tak, że ta roślinność oddaje nam swoje bogactwa bez walki. Jeżeli są to owoce, to wysoko w koronach drzew, jeżeli są to jakieś bulwy, to trzeba wiedzieć, pod którymi krzakami je znaleźć. A znajdując je, jeszcze należy wiedzieć, czy można ten owoc czy warzywo zjeść, czy nie jest trujące.

WP: Paradoksalnie, pomimo ogromnej wilgotności tamtego klimatu i ciągłych deszczów, zapotrzebowanie organizmu na wodę w tamtych rejonach jest niewiele mniejsze od tego na pustyni.

- W dżungli panuje takie złudne uczucie, że się nie chce pić, bo jest bardzo wilgotno i jest się cały czas mokrym. Wręcz trzeba się pilnować i upominać nawzajem, że trzeba pić i pić, bo "przeciekamy" - organizm wypaca z siebie wszystko. W takich warunkach każdy potrzebuje gdzieś 4-5 litrów wody dziennie. Dlatego będąc profesjonalnymi operatorami czy żołnierzami w tamtym rejonie, trzeba tak sobie planować trasy, by ten dostęp do źródeł wody był.

WP: Ale samo dotarcie do pozornie niedaleko położonej rzeki czy jeziora, może być kilkugodzinną wyprawą przez mękę.

- Jak pokazywali nam instruktorzy, w skrajnych przypadkach, tam gdzie rosną lasy namorzynowe, jeden kilometr to jest nawet osiem godzin przedzierania się. W Polsce taki odcinek potrafimy pokonać w pięć minut.

(fot. Naval) WP: Co najbardziej dało Panu w kość w Belize?

- Błoto, tutaj nie ma nawet dwóch zdań. Brodzenie w tym błocie, gdzie każdy krok to jest takie człapanie, z zasysanymi wręcz butami, jest ogromnym wysiłkiem, który trzeba po prostu przezwyciężyć i iść dalej.

WP: A z dzikich mieszkańców dżungli?

- Komary i wszelkie insekty. Czym mniejsze paskudztwo, to tym bardziej uciążliwe. Nie mieliśmy możliwości spotkania oko w oko dużych drapieżników. Tak jak wspominam w książce, gdzieś tam jaguar albo puma podjadła nam w nocy czekoladę. A tak to komary, pijawki i wszystko co pełza i lata. Poza tym mieliśmy do czynienia z małpami, które są bardzo terytorialnym zwierzęciem i jeżeli się wchodzi w ich rejon, to zaczyna być nad głową piskliwie, zaczynają trząść gałęziami, po prostu starają się przestraszyć intruzów, jakimi dla nich byliśmy.

WP: Pan jeszcze wspomina w swej książce, że instruktorzy mówili o oddawaniu moczu przez małpy na nieproszonych gości...

- Zdarzały się sytuacje, że niebo było bezchmurne, a coś tam kapało - nie wnikaliśmy co (śmiech). Dżungla w dzień raczej śpi, budzi się dopiero w nocy. Po zapadnięciu zmroku poluje ok. 70 proc. drapieżników.

WP: Noce w dżungli muszą być wyjątkowo ciemne.

- Zdarzały się takie noce, że ciemność była nieprzebyta. Nie widać było dłoni wyciągniętej ręki.

WP: Gdyby poza prowiantem i odzieżą mógł Pan zabrać na wyprawę do dżungli tylko jedną, jedyną rzecz, to co by to było?

- To jest to ten pięknie srebrno-błyszczący przedmiot, który nazywa się maczetą. Idąc przez dżunglę zaczynasz jej używać i wychodząc po trzech tygodniach zauważasz, że czegoś ci brakuje i zaczynasz się zastanawiać czego. Ja to porównuje do używania zegarka - patrzysz cały czas, która godzina, a później, gdy go nie masz, i tak z przyzwyczajenia sprawdzasz godzinę. Takie same uczucie miałem z maczetą, po wyjściu z dżungli czułem się nieswojo, że jej przy sobie nie mam. Tam służy ona wręcz do wszystkiego - od torowania sobie przejścia, po robienie pułapek, podparcie się czy walkę.

WP: W książce pisze Pan, że zgubione przedmioty dżungla pochłania równie skutecznie co głębiny oceanu.

- Jeżeli zgubisz coś w dżungli, są znikome szanse by to odzyskać. Ja na szczęście głowę i plecak ze sobą z powrotem przywiozłem, ale miałem w Belize taki dzień, że i krokomierz zgubiłem, i moskitiera mi z głowy spadła, i zapalniczkę, i latarkę. W dżungli trzeba sobie wyrobić przyzwyczajenie, że jeśli coś wyciągam, otwieram i używam, to potem muszę to schować i zapiąć. Wystarczy przejść dwa-trzy kroki, patrzysz na podłoże i wszystko wygląda tak samo. Jeżeli przedmiot nie ma czerwonego odcienia albo charakterystycznego, jaskrawego koloru, to przepada bezpowrotnie.

WP: Czy były jakieś rzeczy, które Pan ze sobą zabrał, myśląc, że będą niezbędne, a nie przydały się w ogóle i były przysłowiową kulą u nogi?

- Kulą u nogi była ta nieszczęsna drewniana atrapa miny Claymore, którą musiałem ciągle ze sobą nosić w ramach kursu. A po pierwszych trzech dniach pobytu, gdy zrobiono nam wstępne wejście do dżungli, miałem takie szybko nabyte doświadczenie, że później nie miałem ze sobą nic, co by mi przeszkadzało. Ale zawsze można mieć trochę sznurka mniej, nie dwie latarki, ale jedną, zawsze można mieć jeden nóż, a nie drugi zapasowy. Mnie się akurat rzeczy nie trzymają, często zdarza mi się je gubić, więc mam sporo gadżetów, które biorę na takie wyprawy podwójnie.

WP: Na kursie nie byliście sami - towarzyszyli wam żołnierze z wielu innych krajów, m.in. Austrii, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Kenii czy Bangladeszu. Którzy zrobili na Panu najlepsze, a którzy najgorsze wrażenie?

- To nie jest tak, że ktoś był najlepszy czy najgorszy. Zawsze będę podziwiał towarzyszących nam brytyjskich instruktorów, z których część była nepalskimi gurkhami. To są świetni żołnierze, naprawdę wytrzymali ludzie z dużą wiedzą, od których chciało się tę wiedzę czerpać.

(fot. Naval) WP: Podkreśla Pan, że na takie kursy inne państwa zazwyczaj wysyłają żołnierzy mniej doświadczonych niż weterani GROM-u.

- Tak, bo to był kurs basic. Ale nie mówię, że to szkolenie nie było dla nas, bo jak ktoś chce się uczyć jakiegoś środowiska, to trzeba zacząć od podstaw, od zera. Więc jeżeli brytyjska czy irlandzka armia wysyła tam swoich chłopaków, którzy byli od nas młodsi i mniej doświadczeni w pewnych kwestiach, to na poziomie tego szkolenia w dżungli byliśmy na tym samym etapie.

WP: Któraś grupa była najbardziej towarzyska?

- Ta sama kultura zawsze łączy, wszyscy świetnie się dogadywaliśmy. A jakieś przyjaźnie do dzisiaj pozostawały.

WP: Lody z zagranicznymi kompanami przełamywał Pan za pomocą żubrówki. Słynny snajper Navy SEALs Chris Kyle też wspominał, że w Iraku polscy GROM-owcy częstowali go żubrówką. Czy nasi komandosi mają jakiś szczególny sentyment do tego trunku?

- Pamiętam, że w rewanżu Kyle częstował nas Jackiem Daniel'sem, który jest specjalnością Amerykanów. Z kolei Niemcy częstują nas Jägermeistrem, a Czesi stawiają piwo. To nie jest tak, że żubrówka to jakaś specjalność GROM-u, mogę mówić tylko o sobie.

WP: Przez wiele lat służby w GROM miał Pan styczność z najlepszymi formacjami wojsk specjalnych na świecie. Zakładając czysto hipotetyczną sytuację, kogo najbardziej nie chciałby Pan spotkać na polu walki?

- Nie myślałem nigdy w ten sposób. Raczej wolę się z tymi ludźmi bratać, niż mieć ich jako przeciwników. Mogę odpowiedzieć, że nie chciałbym nigdy spotkać na swojej drodze żołnierzy GROM-u - są bezwzględni i po prostu świetni. A w dżungli nigdy nie chciałbym mierzyć się z miejscowymi potomkami Indian, z nimi byśmy sobie nie poradzili.

WP: Dlaczego?

- Bo byśmy nie walczyli z nimi, tylko przede wszystkim byśmy walczyli o przeżycie z samą dżunglą. Tak samo, gdyby oni znaleźli się u nas, to nie poradziliby sobie z przejściem na drugą stronę Marszałkowskiej.

WP: W książce nie oszczędza Pan swojego dowódcy - Śniadego...

- Nie chciałbym użyć sformułowania, że go nie oszczędzam. Ja po prostu opisuje suche fakty, co się wydarzyło.

WP: Ale te fakty, mówiąc łagodnie, nie są zbyt pochlebne.

- I nie mogły być, bo jeżeli od decyzji dowódcy zależy to, że pojedziesz na kurs zdrowy, silny i wypoczęty, a jedziesz z odstającymi paznokciami od stóp, to jak można to pochlebnie opisać. Śniady był moim instruktorem na kursie podstawowym zielonej taktyki, którego ceniliśmy za wiedzę, ale nigdy wcześniej nie był moim dowódcą. W GROM-ie działamy bez jakichś autorytarnych dowodzeń, zawsze decyzję wypracowujemy razem - wiadomo, że dowódca dowodzi, ale słucha swoich żołnierzy. W dżungli tego partnerstwa zabrakło.

Naval (fot. Kamila Szkolnik photography)

WP: Czy kurs w Belize był Pana najtrudniejszym szkoleniem w wojskowej karierze?

- Z zagranicznych, tak. Ale cały czas będę podkreślać, że był to kurs, który uczył nas przystosowania się do innego środowiska. To nie było szkolenie na etapie trudności pojmowania taktyki, umiejętności strzeleckich czy zachowania się taktycznego, lecz miało nam po prostu pokazać, jak ciężko przeżyć w dżungli.

Kursy, które my robimy w Polsce, bywają o wiele trudniejsze, choć mają zupełnie inny charakter. Często mieliśmy na sobie dużo więcej sprzętu. Tylko że w pewnym momencie żołnierz, o jakim tutaj mówimy, czyli doświadczony operator GROM-u, przestaje jeździć na kursy - bierze raczej udział w ćwiczeniach, które są równie ciężkie, a nawet cięższe. Różnica jest taka, że na kursie masz zawsze instruktora, który dba o twoje bezpieczeństwo i wszystko organizuje. Jeżeli bierzesz udział w jakimś ćwiczeniu, to ty jesteś tą osobą, która kreuje całą rzeczywistość, jak dane ćwiczenie będzie wyglądało. Zaczynasz wchodzić na taki poziom, że ćwiczysz przygotowując się do walki. Masz obciążenie w głowie, że to już nie jest zabawa, ale coś, do czego przygotowujesz się naprawdę.

WP: Gdyby była taka możliwość, to wróciłby Pan do Belize, żeby jeszcze raz się "sprawdzić"?

- Ja wiem, że turystycznie tam wrócę. Jest to przede wszystkim, poza całą dżunglą, piękny kraj, który ma w sobie takie pierwotne życie. Zapominamy czasami, jak można tylko chodzić, a tam wszyscy chodzą, jest mniej samochodów, a kraj jest uśmiechnięty i wesoły.

Rozmawiał Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)