Powstaje wspólna arabska armia. Gwarant stabilności czy wojny?
Ma liczyć dwukrotnie więcej żołnierzy niż siły szybkiego reagowania NATO, a w jej skład mają wejść siły morskie, lądowe i powietrzne z co najmniej sześciu krajów. Tak ma wyglądać wspólna arabska armia, kreowana na nową siłę strzegącą porządku na Bliskim Wschodzie. Eksperci są jednak sceptyczni co do długofalowych możliwości sojuszu ochrzczonego "arabskim NATO". Nawet jednak jeśli pomysł się powiedzie, zamiast większej stabilności w regionie, może on przynieść jeszcze więcej konfliktów.
Na papierze ogłoszone przez Ligę Arabską siły prezentują się imponująco: mają liczyć 40 tysięcy osób z wszystkich rodzajów sił zbrojnych i składać się z żołnierzy z co najmniej sześciu państw: Arabii Saudyjskiej, Egiptu, Maroka, Jordanii, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Kataru. Wojska te mają stacjonować w Egipcie, a ich dowódcą miałby zostać generał z Arabii Saudyjskiej. O pomoc ze strony arabskiej armii mógłby wystąpić każdy członek Ligi Arabskiej postawiony w obliczu zagrożenia bezpieczeństwa - tak ze strony innych państw, jak i organizacji terrorystycznych. Wstępne porozumienie w tej kwestii zostało obwieszczone historycznym krokiem ku współpracy między państwami arabskimi, a niektórzy komentatorzy już przewidują, że "arabskie NATO" przejmie rolę "regionalnego policjanta" od coraz bardziej wycofanych Stanów Zjednoczonych.
Wiele przeszkód
Nie wszyscy jednak są przekonani co do długoterminowych perspektyw stojących przed formowanymi siłami Ligi Arabskiej. Podobne inicjatywy były podejmowane w przeszłości i za każdym razem rozbijały się o rozbieżne ambicje i interesy głównych graczy, przede wszystkim Egiptu i Arabii Saudyjskiej, rywalizujących o miano lidera regionu.
- Raczej należy zakładać, że niewiele się w tym względzie zmieniło i wciąż polityka oraz osobiste animozje mogą storpedować te ambitne plany - mówi WP Tomasz Otłowski, analityk Fundacji Kazimierza Pułaskiego. - Ciężko wyobrazić sobie prezydenta Egiptu al-Sisiego oddającego swe jednostki pod komendę Saudów - dodaje.
Podobnego zdania jest Jean-Marc Rickli, profesor londyńskiego King's College.
- W tej chwili trzy czynniki: rosnące wpływy i agresywna polityka Iranu, zagrożenie ze strony Państwa Islamskiego i mniejsze zaangażowanie Stanów Zjednoczonych - sprawiły, że doszło do połączenia interesów wszystkich tych państw. Kiedy jednak zagrożenie terroryzmem osłabnie, spodziewam się, że dojdzie do wznowienia wewnętrznych walk i rywalizacji - mówi w rozmowie z WP Rickli. - Może jednak być tak, że obecna sytuacja stanie się szansą do zacieśnienia współpracy i powstania szerszego sojuszu - szczególnie jeśli Stany Zjednoczone na dłużej osłabią swoją obecność w regionie - dodaje.
Od Maroka po Pakistan
Oprócz problemów politycznych, znaczącą przeszkodą w utworzeniu sprawnej i efektywnej siły są też kwestie militarne. Chodzi przede wszystkim o integrację sił z krajów o niekiedy drastycznie różnym poziomie wyszkolenia, uzbrojenia i doktryny. Wyjątkiem są tu państwa skupione w Radzie Współpracy Zatoki Perskiej (Arabia Saudyjska, ZEA, Katar, Bahrajn, Oman i Kuwejt), które od lat prowadzą współpracę na szczeblu wojskowym, a w 2011 roku w Bahrajnie dokonały nawet wspólnej zbrojnej interwencji, tłumiąc powstanie przeciw rządzącej tam rodzinie królewskiej.
- W przypadku tych krajów można mówić o czymś na kształt sojuszu wojskowego, ze ścisłą koordynacją i współdziałaniem armii tych państw, wspólnym planowaniem zakupów, ćwiczeniami i wspólnymi strukturami dowodzenia. To niemalże takie “mini-NATO” - mówi Otłowski. - Wokół tego “jądra” można by budować “arabską armię” z tych państw regionu, które jak kraje Zatoki opierają swe systemy obronne o bliską współpracę z USA, i szerzej Zachodem. To m.in. Jordania i w mniejszym stopniu Egipt. Gdyby już jednak do tej “armii” miały dołączyć Sudan czy np. Algieria, z pewnością pojawiłyby się duże problemy - tłumaczy.
Problem jednak w tym, że projekt 40-tysięcznego oddziału połączonych sił arabskich wykracza poza państwa Zatoki. Chęć do udziału w koalicji zgłosiły bowiem nie tylko Maroko i Sudan, ale również tak odległy (i niearabski) kraj jak Pakistan.
- Integracja wszystkich tych sił wymagałaby wielkiego wysiłku i czasu poświęconego na wspólne ćwiczenia i ustalenie wspólnych procedur. To może być ogromne wyzwanie dla tego projektu - uważa Rickli.
Arabowie kontra Iran
Nawet jeśli jednak udałoby się pokonać wszystkie przeszkody na drodze do ustanowienia trwałej arabskiej siły, nie wszyscy są przekonani, że byłaby to dobra wiadomość dla Bliskiego Wschodu. Mimo że plany ściślejszej współpracy na rzecz wspólnego bezpieczeństwa zostały przyjęte pozytywnie w Waszyngtonie, a niektórzy analitycy widzą w tym projekcie szanse na gwarancję stabilności na Bliskim Wschodzie, to są przesłanki by twierdzić, że efektem byłaby większa niestabilność. Zdaniem Tobiasa Borcka, eksperta brytyjskiego think-tanku Royal United Services Institute (RUSI), projekt utworzenia wspólnych arabskich sił może być kolejnym krokiem służącym polityce najpotężniejszego obecnie państwa regionu, czyli Arabii Saudyjskiej. O ile jednak Saudowie i ich sojusznicy dotychczas prowadzili swą ekspansywną politykę głównie poprzez finansowe wsparcie dla sił działających na ich korzyść, o tyle teraz stawiają na bezpośrednie użycie siły, aby i przeciwdziałać rosnącym wpływom Iranu.
- Niebezpieczeństwo tego pomysłu polega na tym, że rządy państw arabskich coraz częściej skupiają się głównie na rozwiązaniach militarnych. Tymczasem nie wszystkie problemy da się w ten sposób rozwiązać. Szczególnie nie te związane z terroryzmem - mówi Borck. Jego zdaniem, pomysł przejmowania odpowiedzialności za region przez samych Arabów jest w teorii dobry, lecz wiążą się z nim pewne ryzyka. Jak podkreśla ekspert, nie wiadomo jeszcze dokładnie, jakim celom mają służyć - jeśli w ogóle powstaną - połączone siły arabskie. Jak pokazała w 2011 roku interwencja w Bahrajnie, mogą one być wykorzystywane jako gwarant przetrwania panujących obecnie monarchii i innych autorytarnych rządów. Jeszcze bardziej niebezpieczny jest inny wariant: użycia wojsk jako siły mającej przeciwdziałać irańskim wpływom.
Zdaniem analityka RUSI, to martwiące tym bardziej, że pierwszym testem wojskowej współpracy arabskiej koalicji jest obecna operacja w Jemenie, prowadzona przeciw wspieranym przez Iran rebeliantom z ruchu Huti. Jeśli państwa regionu reagowałyby podobnie na każdy przejaw irańskiej działalności (a Teheran ma znaczące wpływy już w pięciu stolicach regionu), Bliski Wschód stałby się wielkim polem walki. - Militarne rozwiązanie rywalizacji między Arabami a Iranem oznaczałoby wojnę ogarniającą cały region - mówi Borck.