"Opis ostatnich chwil lotu Tu‑154 jest fałszywy"
Autorzy książki "Ostatni lot. Raport o przyczynach katastrofy" twierdzą, że komisja Millera nie wyjaśniła przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu. Jeden z nich - Jan Osiecki - wyjaśnia w wywiadzie dla Wirtualnej Polski, dlaczego, ich zdaniem, tak się stało. - Kpt. Arkadiusz Protasiuk, wbrew temu co twierdzi komisja, usiłował lądować. Ostatnie dramatyczne chwile lotu wyglądały inaczej - podkreśla Osiecki. - Komisja Millera nie wpisała do stenogramu słów drugiego pilota "I tak za (niezr.), k..., to paragrafy są", bo musiałaby przyznać, że piloci wiedzieli, iż łamią przepisy - ujawnia m.in. Osiecki.
12.10.2011 | aktual.: 25.10.2011 12:29
WP: Po co pisać książkę o przyczynach katastrofy smoleńskiej, skoro opublikowano już raport z prac komisji Millera?
- Bo komisji nie udało się wyjaśnić prawidłowo przyczyn katastrofy. Raport Millera dobrze opisuje to, co działo się przez ostatnie kilka lat w 36. SPLT i to jest jego jedyna wartość. Natomiast opis ostatnich chwil lotu jest fałszywy.
WP: Gdzie komisja się myli?
- Jesteśmy pewni, że Arkadiusz Protasiuk, wbrew temu co twierdzi komisja, usiłował lądować.
WP: Nie zrezygnował z tego pomysłu na wysokości 100 metrów?
- Nie. Dramatyczna walka o życie zaczęła się dopiero, gdy nawigator powiedział "trzydzieści" i stało się jasne, że wysokość nadal maleje. Chwilę potem samolot ściął wierzchołek brzozy rosnącej w pobliżu bliższej prowadzącej radiolatarni. I dopiero wtedy dowódca zaczął uciekać w górę. Wcześniej Arkadiusz Protasiuk wyrównywał lot. Gdyby tego nie zrobił, samolot musiałby rozbić się w okolicy bliższej prowadzącej radiolatarni, a więc sporo przed brzozą, na której stracił skrzydło. Co więcej, jesteśmy pewni, że wbrew temu co twierdzi komisja, piloci wystartowali z Warszawy, wiedząc o bardzo złej pogodzie w Smoleńsku. Są na to dowody w stenogramach z kabiny, trzeba je tylko chcieć znaleźć.
WP: Dlaczego, waszym zdaniem, komisja tego nie zrobiła?
- Bo nie chciała. Zapewne członkowie komisji brali za pewnik zeznania świadków, którzy byli żywotnie zainteresowani właśnie takim wynikami prac komisji. Oczywiste dla nas jest jedno - że komisja nie wykonała żadnej pracy śledczej.
WP: W książce pokazujecie, że osoba odpowiedzialna za przekazanie załodze aktualnych danych o pogodzie dysponowała dwiema wersjami prognozy. Zdecydowała się przekazać tę bardziej optymistyczną. Dlaczego?
- To, że istniały dwie wersje prognozy, nie jest żadną tajemnicą. Natomiast komisja przyjęła bezkrytycznie zeznania dyżurnego meteorologa 36. SPLT, który powiedział, że dał załodze swoją prognozę, a nie tę mniej optymistyczną przesłaną pół godziny wcześniej przez Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych RP.
WP: A nie było tak?
- Faktycznie to było tak, że piloci pokwitowali odbiór "lepszej" prognozy. Takiej, która pozwalała im wystartować. Pilot, mając w ręku te dane, nie mógł odmówić lotu ze względu na pogodę. Jednak załoga prezydenckiego Tu-154M na pewno nieoficjalnie dostała również gorszą prognozę pogody. Późniejsza rozmowa Arkadiusza Protasiuka z generałem Andrzejem Błasikiem, do której doszło na płycie lotniska, prawdopodobnie dotyczyła właśnie fatalnych warunków meteo. Według oficera BOR, który ją widział, dyskusja nie wyglądała na przyjazną.
WP: Proszę o dowód, że Arkadiusz Protasiuk wiedział przed startem o fatalnych warunkach w Smoleńsku.
- Dowód jest w stenogramie, który przedstawiła komisja Millera. O godzinie 8:18:52,9 (10:18:52,9 wg czasu rosyjskiego) Robert Grzywna powiedział: "A nasze (meteo?) się martwiło bardziej o jaka niż o nas, bo mówili, że ma być lepiej. Im później, tym lepiej".
WP: I co z tego zdania wynika?
- Słowa Grzywny są dowodem, że mamy rację. Ta "lepsza" prognoza meteo, przygotowana i przekazana załodze przez dyżurnego meteorologa 36. SPLT, dotyczyła warunków lądowania w Smoleńsku dla obu samolotów jednocześnie. Natomiast prognoza Centrum Hydrometeorologii była podzielona na dwie części: dla Jaka-40 przewidywano gorszą pogodę, dla Tu-154M lepszą. Tylko z tej drugiej prognozy można było wywnioskować, że "im później, tym lepiej". Skoro Robert Grzywna powiedział to, co powiedział, to znaczy że załoga doskonale znała pesymistyczną prognozę, przygotowaną przez Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych RP.
WP: Zatem, waszym zdaniem, załoga wystartowała, mimo że wiedziała o złej pogodzie w Smoleńsku. Czemu?
- Pewnie nie miała innego wyjścia. Zakładamy, że właśnie tej sprawy dotyczyła burzliwa rozmowa Arkadiusza Protasiuka z generałem Andrzejem Błasikiem. Ponieważ piloci oficjalnie tej prognozy nie dostali, więc mogli wystartować. Piloci jednak doskonale zdawali sobie sprawę, że jest to fałszowanie rzeczywistości, żeby oficjalnie zmieścić się w obowiązujących procedurach, bo komuś bardzo na tym zależy. Wiedzieli, że łamią Regulamin lotniczy 2006, czyli zbiór zasad obowiązujący w Polsce wszystkich pilotów wojskowych.
WP: Dlaczego?
- Regulamin mówi wyraźnie, że mgła należy do tzw. zjawisk niebezpiecznych. Tymczasem pilotom wojskowym wedle przepisów nie wolno latać w rejon takich zjawisk. Być może o tym właśnie Arkadiusz Protasiuk dyskutował z generałem Błasikiem. A jak wystartowali, to zamiast lecieć na lotnisko zapasowe, skierowali się do Smoleńska i próbowali lądować.
WP: Czyli zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa i świadomie złamali regulamin. Co, Waszym zdaniem, mogło ich do tego skłonić?
- Pewnie musieli lecieć. Nie wykluczam, że dlatego otrzymali optymistyczną prognozę pogody, a nie dostali oficjalnie prognozy pesymistycznej. Po 36. SPLT krążą informacje, że dyżurny meteorolog nie z własnej woli przygotował i przekazał tę optymistyczną prognozę, że ktoś mu to kazał zrobić. On sam - co przyznaje komisja Millera w swoim raporcie - nie potrafi wytłumaczyć dlaczego dał pilotom prognozę pozwalającą na start, zamiast tej realnej, z Centrum Hydrometeorologii.
Potem, kiedy piloci dostali potwierdzenie od kontrolera lotów z Mińska białoruskiego, że warunki w Smoleńsku są fatalne, Arkadiusz Protasiuk poprosił dyrektora protokołu, żeby spytał prezydenta, co robić dalej. Mariusz Kazana najwyraźniej konsultował sprawę z Lechem Kaczyńskim lub kimś z jego otoczenia, bo przyniósł do kokpitu odpowiedź: "Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej." Za to kilka minut później w kabinie pilotów pojawił się generał Andrzej Błasik, który zapewne nie przyszedł tam pochwalić się nowym zegarkiem, czy popatrzeć, co widać przez przednią szybę samolotu.
WP: Twierdzicie, że generał wywierał nacisk na załogę, by podeszła do lądowania. Przeciwnicy tej teorii mówią, że w stenogramach nie ma śladów nacisków.
- Po pierwsze, już sama obecność wszechwładnego dowódcy sił powietrznych, człowieka bezpośrednio nadzorującego szkolenia w 36. SPLT, jest formą nacisku. Po drugie, generał Błasik przyjął rolę trzeciego pilota - czytał wskazania wysokościomierza barometrycznego. Doskonale wiedział, że załoga schodzi poniżej 100 metrów, czyli poniżej wysokości decyzji i poniżej tego, na co zezwolił kontroler z wieży. I nie protestował. To jest cholernie ważny punkt w naszym rozumowaniu.
WP: Waszym zdaniem, rozmowa z Arkadiuszem Protasiukiem odbyła się przed startem. Jej treści nigdy nie poznamy, ale wy chcecie dowieść, że wtedy doszło do bezpośredniego nacisku na załogę.
- Tak. Nie wiemy, co panowie sobie powiedzieli. Ale potem to generał Błasik witał prezydenta przed trapem i meldował gotowość załogi. Komisja Millera w swoim raporcie twierdzi, że Arkadiusz Protasiuk witał prezydenta razem z nim, stojąc obok. Wcześniej słyszeliśmy, że generał witał sam. Na pewno jest nagranie z co najmniej jednej kamery przemysłowej. Świadkiem musieli być też kierowcy z BOR-u, którzy przywieźli prezydenta. Chętnie byśmy to wyjaśnili. Komisja Millera na swojej konferencji w styczniu br. pokazała na filmie, jak kolumna samochodów prezydenta wjeżdża na płytę i hamuje przy trapie. Oglądaliśmy ten film wiele razy. Nie widać tam zbyt wiele, ale i tak to, co można zobaczyć, zupełnie nie zgadza się z tym, co jest w późniejszym o pół roku raporcie komisji.
WP: W komisji Millera zasiadło kilkunastu ekspertów. Mieli zapewnione środki na ekspertyzy, czas oraz dostęp do najnowszych technologii pomocnych w prowadzeniu badań. Trudno sobie wyobrazić, by byli to ludzie, którym brakuje wiedzy. Jak to zatem możliwe, by wasza grupa odkryła coś, co im umknęło?
- Są tutaj możliwe dwa wyjaśnienia. Komisja składała się z ekspertów cywilnych i wojskowych. Pierwsza grupa to ludzie znający się na nowoczesnych samolotach pasażerskich, z mniejszymi załogami. A to wiąże się z innym obiegiem informacji w kabinie. Oni po prostu nie rozumieli filozofii latania tupolewem i nie mieli szans zrozumieć, co działo się w ostatnich chwilach lotu do Smoleńska. Dowodem jest choćby wypowiedź Wiesława Jedynaka, członka komisji, który jest pilotem i instruktorem, i lata jako kapitan w PLL LOT. Na konferencji przekonywał wszystkich, że piloci mogli nie słyszeć słów generała Błasika, bo mieli słuchawki na uszach. Rzeczywiście, załogi nowoczesnych samolotów składające się tylko z dwóch osób, pilota i pierwszego oficera, mają słuchawki na uszach i porozumiewają się między sobą za pomocą interkomu. I mimo że interkom w nowoczesnych samolotach jest urządzeniem łatwym w obsłudze, nawet im zdarza się, że mają słuchawkę założoną tylko na jedno ucho i mówią do siebie bezpośrednio. Interkom w
Tu-154M jest wyjątkowo niewygodny w użyciu i nie słyszeliśmy od żadnego wojskowego pilota tego samolotu, by załogi używały go do porozumiewania się w kokpicie. Dowodem na to jest fakt, że ich rozmowy tak słabo nagrały się na magnetofonie czarnej skrzynki. A nagrały się źle, bo rejestrowały je nie mikrofony od słuchawek, lecz te, które zbierają zapis tła dźwiękowego w kabinie.
WP: A co z drugą częścią komisji? Co miałoby stanąć wojskowym na drodze do zrozumienia prawdy?
- Nic. Niektórzy z nich zapewne świetnie zrozumieli, co się działo 10 kwietnia na pokładzie prezydenckiego tupolewa, ale zależało im na ukryciu tego. I dlatego ukryli lub przemilczeli wszystko to, co wskazywało na prawdziwe przyczyny katastrofy. Zrobili to wyjątkowo bezczelnie!
WP: Dość odważna teza. Możecie ją udowodnić?
- Przede wszystkim wiceprzewodniczącym komisji został pułkownik Mirosław Grochowski, stając się w ten sposób sędzią we własnej sprawie. To on jako szef Inspektoratu Ministerstwa Obrony Narodowej ds. Bezpieczeństwa Lotów odpowiadał za bezpieczeństwo lotów. Kontrolował wcześniej 36. SPLT i nigdy nie znalazł żadnych błędów, zaniedbań ani patologii. Odkryto je dopiero po katastrofie, choć miały miejsce od lat.
WP: Twierdzicie, że był też znajomym generała Błasika.
- Znajomy to za mało powiedziane. Byli kolegami jeszcze z czasów służby w jednostce w Świdwinie. Komisja przede wszystkim zaczęła rozpaczliwie szukać sposobu, żeby zmniejszyć winę pilotów i uwolnić generała Andrzeja Błasika od jakichkolwiek podejrzeń o to, że wywierał nacisk na pilotów. Elementem tej manipulacji jest interpretacja wypowiedzi Arkadiusza Protasiuka: "Odchodzimy na drugie (zajście?)".
WP: A nie powiedział tego?
- Moim zdaniem komisja nie jest tego pewna. Jeśli zajrzymy do dokumentu wysłanego Rosjanom w odpowiedzi na przysłany nam jesienią 2010 roku projekt raportu MAK, czyli tzw. Uwagi strony polskiej do Raportu MAK , to na stronie 143 znajdziemy zdania wpisane tam przez polską stronę, czyli de facto komisję Millera: "zgodnie z zapisem CVR (czarnej skrzynki rejestrującej rozmowy), odczytanym przez stronę polską, dowódca zgłosił , po minięciu wysokości 100 metrów, że odchodzi na drugi krąg. Drugi pilot to potwierdził. Brak jest jednak zdecydowanej komendy dowódcy (pilota lecącego), zgodnej z IUL inicjującą ten proces". I ten opis, naszym zdaniem, przedstawia uczciwie to, co wtedy eksperci komisji Millera myśleli na ten temat. A teraz zajrzyjmy do raportu komisji Millera: "O godz. 6:40:52, gdy samolot był na wysokości 394 m nad poziomem lotniska (91 m nad terenem), około 1,7 km od progu DS 26, dowódca statku powietrznego wydał komendę: 'Odchodzimy na drugie zajście'. Drugi pilot o 6:40:53 potwierdził komendę dowódcy:
'Odchodzimy'". WP: Czego to dowodzi?
- Że nagle - między grudniem 2010 a lipcem 2011 roku - komisja Millera pozbyła się wszelkich wątpliwości co do tego, czy piloci wykonali serię czynności mających rozpocząć proces odchodzenia na drugi krąg, czy tych czynności nie wykonali. W grudniu pisali, czego dowódca nie zrobił. A nieco ponad pół roku później, jakby nigdy nic, przekonywali na konferencji prasowej, że dowódca oczywiście usiłował odejść na drugi krąg. Nagle zapomnieli, że zabrakło jakiejkolwiek czynności, która wskazywałaby na to, że rzeczywiście przerwali podejście do lądowania. W zamian pojawiła się bajeczka o tym, że piloci naciskali przycisk odejścia na drugi krąg, ale ten nie zadziałał. I zaczęto snuć hipotezy wokół tej teorii.
WP: Czy rzeczywiście była próba odejścia na drugi krąg w momencie, gdy taką komendę wydał Arkadiusz Protasiuk?
- Nie, żadnej takiej próby nie było! Popatrzmy, co się działo wówczas w kabinie pilotów. O 8:40:48 (10:40:48 wg czasu rosyjskiego) generał Błasik powiedział: "Nic nie widać". Załóżmy, że Arkadiusz Protasiuk rzeczywiście odpowiedział wówczas, jak twierdzi komisja: "Odchodzimy na drugie (zajście?)". Gdyby to była komenda, to czemu nagrała się tak słabo? Przecież powinna ją usłyszeć cała załoga. Można zatem przypuszczać, że Arkadiusz Protasiuk miał głowę odwróconą do tyłu. I że nie wydawał takiej komendy, tylko pytał generała Błasika, czy odchodzą na drugie zajście, czy mają zniżać się dalej. Robert Grzywa swoim "Odchodzimy" popędzał, ale jego wszyscy zignorowali. W tym czasie zresztą Arkadiusz Protasiuk dalej wyrównywał lot do poziomu, co dobrze widać z wykresów uzyskanych z danych, które zostały odczytane z czarnej skrzynki, rejestrującej parametrów lotu. Protasiuk robił to za pomocą pokrętła pochylenia z panelu PU-46, czyli za pomocą urządzenia powiązanego z autopilotem. Tak się nie odchodzi na drugi krąg.
WP: Co się robi w ten sposób?
- Steruje się zniżaniem w kierunku pasa. Dowódca od startu wiedział, że jeśli będzie musiał zniżać się w chmurach a potem mgle w kierunku pasa, to zrobi to z pomocą komputera nawigacyjnego, w podobny sposób, w jaki korzysta się z GPS-u w samochodzie.
WP: To normalny sposób sterowania?
- Nie. Tego komputera używa się tylko do ustawienia trasy podczas lotów na większej wysokości, gdy ewentualne niedokładności położenia samolotu w przestrzeni nie mają znaczenia. W tym wypadku Protasiuk postanowił wykorzystać go po to, aby precyzyjnie naprowadzić samolot na pas lotniska w Smoleńsku. Załoga przed tzw. trzecim zakrętem na kręgu nadlotniskowym znowu podpięła komputer do autopilota, żeby sterował samolotem.
WP: Da się tak zaprogramować żeby samolot "sam" wylądował?
- Nie, ten komputer może sterować samolotem tylko w płaszczyźnie poziomej czyli w prawo lub lewo. Natomiast tempo zniżania trzeba ustawiać samemu. A nawet nie samo tempo zniżania, tylko parametr, który nazywa się pochyleniem i który mówi, czy dziób samolotu jest ustawiony bardziej w dół, czy mniej. Od tego bowiem zależy, jak szybko będzie samolot się zniżał, z jaką prędkością pionową. To ustawienie dziobu można regulować pokrętłem, przypominającym na przykład na myszce komputerowej, tylko jest trochę większe. I Arkadiusz Protasiuk manipulował tym właśnie pokrętłem, gdy - jak twierdzi komisja Millera - powiedział "Odchodzimy na drugie..."
WP: Wątpicie w to, czy Arkadiusz Protasiuk powiedział rzeczywiście "odchodzimy". Na jakiej podstawie?
- W nagraniach z czarnej skrzynki, które analizowaliśmy wielokrotnie, nie słyszeliśmy takiej wypowiedzi. Protasiuk, według komisji Millera, powiedział swoje "Odchodzimy na drugie..." mniej więcej w tym samym momencie, gdy Robert Grzywna powiedział: "W normie". Tych słów Grzywny nie ma w stenogramie komisji Millera, są tylko w pierwszej wersji stenogramu, tej odsłuchanej przez MAK wkrótce po katastrofie i ogłoszonej w Polsce 1 czerwca 2010 roku. Również my, badając na własną rękę nagranie z czarnej skrzynki, słyszymy w tym momencie tylko: "Wszystko jest w normie".
WP: To dlaczego pojawia się w raporcie Millera?
- Być może ktoś w komisji Millera bardzo chciał znaleźć dowód, że piloci nie próbowali lądować! Pod stenogramem odczytanym w Polsce nie ma podpisów specjalistów z żadnego laboratorium. Są tylko podpisy dwóch osób z komisji, które potwierdzają w ten sposób, że sporządziły odpis - ale nie wiadomo, z jakiego dokumentu i przez kogo przygotowanego, bo nagrania z czarnej skrzynki analizowano w dwóch laboratoriach.
Przy okazji warto sobie zadać pytanie, czy w stenogramie opublikowanym w ostatniej partii dokumentów, 9 września br., znalazło się wszystko, co ekspertom komisji Millera udało się odsłuchać z nagrania. Naszym zdaniem musieli usłyszeć więcej, niż podali do publicznej wiadomości.
WP: To już teza rodem z "Archiwum X". Twierdzicie, że był spisek wojskowych usiłujących ukryć prawdę. Nie wierzę w to.
- Wiem, jak to brzmi, ale są dowody sugerujące, że taka właśnie może być prawda. Wiele godzin poświęciliśmy na analizowanie nagrań z czarnej skrzynki. Wykorzystaliśmy zapisy rozmów w kabinie pilotów, ujawnione podczas konferencji prasowej MAK z 12 stycznia 2011 roku oraz konferencji komisji Millera z 16 stycznia. Na obu konferencjach pokazano komputerowe animacje ze ścieżką dźwiękową, którą było oryginalne nagranie z czarnej skrzynki. I wyraźnie słychać tam kilka nowych słów, nawet bez profesjonalnego sprzętu i oprogramowania. Podejrzewamy, że Rosjanie specjalnie ich "nie usłyszeli", żeby Polacy sami wypili to piwo, które naważyli ich piloci. Natomiast komisja Millera nie chciała tego usłyszeć, bo byłby skandal.
WP: O jakie słowa chodzi?
- O godzinie 8:25:28,5 (10:25:28,5 wg czasu rosyjskiego) Robert Grzywna kończy rozmowę z dowódcą Jaka-40, porucznikiem Arturem Wosztylem. Kolega ostrzega go przed kiepskimi warunkami na lotnisku w Smoleńsku. Drugi pilot przełącza radiostację na kanał wieży i słyszy końcówkę rozmowy Arkadiusza Protasiuka z Pawłem Plusninem, dotyczącą zniżania do wysokości 1500 metrów. I komentuje rozmowę Protasiuka z Plusninem słowami: "I tak za (niezr.), k..., to paragrafy są". Tę kwestię słychać jest bardzo wyraźnie! Owym "niezr." oznaczyliśmy fragment niezrozumiały, może tam być coś w rodzaju: "ten lot". Komisja Millera nie wpisała tego do stenogramu, bo musiałaby przyznać, że piloci wiedzieli, iż łamią przepisy. Musiałaby też przyznać, że skoro wiedzieli, że łamią, a mimo wszystko lecieli dalej, to ewidentnie działali pod presją. Każdy czytający ten wywiad może sam usłyszeć słowa Roberta Grzywny na dołączonym nagraniu.
Słuchaj nagrania
WP: Teza, iż komisja Millera celowo nie odsłuchała ważnego fragmentu zapisu, jest szokująca. Czy twierdzicie, że każdy, kto sam dokładnie odsłucha nagrań z kabiny pilotów udostępnionych przez komisję, będzie w stanie to usłyszeć?
- Każdy będzie w stanie powiedzieć, że na pewno coś zostało powiedziane. Osoby obdarzone dobrym słuchem na pewno usłyszą poszczególne słowa. I nie chodzi nam tylko o tę wypowiedź Roberta Grzywny, ale też o wypowiedź dowódcy 14 minut później. O 8:39:40,8 Paweł Plusnin wydaje komendę: "Posadka dopołnitielno, 120, 3 mietra". Arkadiusz Protasiuk odpowiada trochę bez sensu po rosyjsku: "Zdrastwujtie" (dzień dobry). Zapewne pomylił się, bo chciał powiedzieć "spasiba" (dziękuję). Ale w tym samym ciągu, na jednym oddechu, dodaje po polsku: "Stajemy na kursie i glisadzie do wewnętrznej". Najprawdopodobniej to "zdrastwujtie" zostało odczytane jako "dziękuję" w pierwszym stenogramie, tym zrobionym przez MAK. W stenogramie komisji Millera ta sama wypowiedź pojawia się jako: "Tak, dokładnie", ale jej drugiej części, choć jest doskonale słyszalna, w ogóle nie ma w żadnym stenogramie.
WP: Dlaczego?
- Bo potwierdza próbę lądowania za wszelka cenę. W naszej książce podajemy kilka innych przykładów na to, że nie każde słowo z kabiny znalazło się w stenogramach komisji. Ścieżki dźwiękowe z czarnej skrzynki, które wyjęliśmy z filmu pokazywanego przez MAK podczas konferencji prasowej, są dostępne w witrynie internetowej: www.ostatnilotraport.pl, która stanowi uzupełnienie naszej książki.
WP: W którym momencie zdaliście sobie sprawę, że oto macie w ręku element układanki, który czyni całość bardziej czytelną?
- To uczucie pojawiało się stopniowo. Nawet mając wspomniane fragmenty nagrań, nie widzieliśmy jeszcze całości, tak jak ją widzimy dzisiaj. Bo sporo zrozumieliśmy podczas prac nad stenogramem z rozmów na wieży, a ten stenogram analizowaliśmy później. W sumie to takich momentów było kilka. Jeden z nich nastąpił znacznie później. Gdy nagle odkryliśmy, że komisja Millera po prostu nami wszystkimi zręcznie manipulowała. Było to tuż przed wysłaniem książki do druku. Przypadkiem odkryliśmy, że komisja wykonała bardzo zręczny trick.
WP: Jaki?
- Składamy wyrazy szacunku temu, kto go wymyślił, bo jest to wysokiej klasy ekspert od public relations, czyli tzw. piaru. Przez kilka miesięcy wspominano, a raczej wręcz trąbiono o słynnym eksperymencie z przyciskiem odejścia. Najpierw, że trzeba go zrobić i że nie można skończyć badania i ogłosić raportu, nim się takiego eksperymentu nie przeprowadzi na bliźniaczym Tu-154M o numerze 102. I że akurat nie można, bo jest jakiś istotny powód, dla którego ten samolot jest uziemiony. Wreszcie eksperyment został przeprowadzony, sam fakt ogłoszono wszem i wobec, ale jego wyniki pozostały ściśle tajne. Oczywiście szybko sprawa wyciekła do mediów. Napisała o tym gazeta, która już wcześniej publikowała wiele ciekawych informacji ze źródeł zbliżonych do komisji. Pewnie zresztą było to jedno źródło. Dowiedzieliśmy się z niej, że guzik zadziałał. Potem, na kilka dni przed upublicznieniem raportu, gdy już termin konferencji prasowej był znany, ekspert od prawa lotniczego, dr hab. Marek Żylicz, jako pierwszy członek
komisji złamał milczenie i w wywiadzie prasowym oznajmił, że jego zdaniem to eksperyment pokazał, że ten guzik jednak nie zadziałał. Dziennikarze rzucili się na temat jak sępy na ścierwo. I o to właśnie chodziło.
WP: A potem na konferencji prasowej, transmitowanej na żywo, podczas ogłoszenia raportu komisji, pilot instruktor Wiesław Jedynak przez 40 minut opowiadał o szczegółach lotu, pomagając sobie filmem z animacją lotu...
- To było naprawdę dobre wystąpienie. Przyznaję to uczciwie i bez żadnego przekąsu. Wyjaśniał, co i kiedy się działo. I w trakcie tego wystąpienia pokazał dwa filmy z Tupolewa o numerze 102, nakręcone podczas eksperymentu z przyciskiem odejścia. Na wyjaśnianie, co jest na tych filmach i co one udowadniają, poświecił pewnie z 10 minut. Na pierwszym filmie pokazywał, co się dzieje po naciśnięciu guzika podczas lądowania z wykorzystaniem systemu ILS, którego w Smoleńsku nie było. Na drugim zaś - co się dzieje, gdy takiego systemu nie ma. Był bardzo przekonywujący. Przyznam, że my też początkowo daliśmy się nabrać. To znaczy wiedzieliśmy, że nie ma racji, ale uznaliśmy to za zwykły błąd we wnioskowaniu.
WP: Dlaczego?
- My wiedzieliśmy, że jest inaczej, bo wcześniej piloci tupolewa powiedzieli nam, że doskonale zdawali sobie sprawę, iż przycisk odejścia nie zawsze działa. Mówili, że zdarzało to także w sytuacji, gdy lądowanie odbywało się w systemie ILS i przycisk absolutnie powinien działać za każdym razem. Dlatego regularnie go testowano. Ostatni taki test w 101 zrobiono notabene podczas oblotu komisyjnego 6 kwietnia 2010 roku na Okęciu. Piloci tego samolotu powiedzieli nam bardzo wyraźnie, że jeśli w ciągu pół sekundy po naciśnięciu przycisku odejścia na drugi krąg nic się nie działo, to nie czekali, co będzie dalej, tylko ciągnęli ster do siebie i jednocześnie pchali manetki gazu na pełną moc.
WP: W którym momencie uznaliście, że komisja manipuluje faktami?
- Dosłownie w ostatniej chwili. Na dwa dni przed wysłaniem książki do drukarni nanosiliśmy ostatnie poprawki i po dyskusji z Mieczysławem Prószyńskim postanowiłem coś jeszcze sprawdzić, żeby mieć stuprocentową pewność. Chciałem przeczytać opis eksperymentu z przyciskiem odejścia. Zacząłem przeszukiwać raport. I okazało się, że o eksperymencie na 102 w raporcie nie ma ani słowa. A o przycisku odejścia są tam raptem trzy zdania - tam, to znaczy w raporcie i wszystkich załącznikach do niego. W trzech zdaniach komisja Millera opisała swoją główną hipotezę przedstawioną na konferencji prasowej, że piloci chcieli odlecieć na drugi krąg i nacisnęli przycisk, ale on nie zadziałał, więc nacisnęli go drugi raz, znowu nie zadziałał, aż wreszcie rozpoczęli procedurę ręcznego odejścia.
WP: Czy to dowodzi, że piloci nie czekaliby na reakcję samolotu ani 5 sekund, jak dowodzono tego podczas konferencji komisji, ani 3,5 - jak podano w raporcie?
- Nie czekaliby. Między tym, co powiedziano na konferencji przedstawiającej raport, i tym, co napisano w dokumencie, są spore rozbieżności. Notabene te, które podałaś, to drobiazgi. Nikt nie przykładał większej wagi do tego, co tam napisano.
WP: Dla kogo napisaliście waszą książkę, skoro prawie każdy ma jakiś powód, by ją zdyskredytować? Nie jest po myśli ani komisji Millera, ani zwolenników teorii zamachu, ani osób obciążających winą rosyjskich kontrolerów.
- Chcieliśmy stworzyć dokument, który za kilka lat, kiedy opadną już emocje, stanie się punktem odniesienia dla każdego, kto zechce zrozumieć przyczyny katastrofy. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nasza książka nie spodoba się ani zwolennikom PiS-u, ani PO.
Jest tam sporo bardzo mocnych tez. I gotowi jesteśmy każdej z nich bronić przed sądem. Ale nikt nas nie pozwie, bo opisaliśmy dokładnie i uczciwie, jak wyglądała sytuacja w wojsku oraz w 36. SLPT, a także to, jak i dlaczego komisji Millera nie udało się wyjaśnić przebiegu tej katastrofy ani wskazać najważniejszych przyczyn, które do niej doprowadziły.
Rozmawiała Sylwia Skorstad, Wirtualna Polska