Krzysztof Kowalewski: seriale to mielonka, fabryka konserw
Seriale to mielonka, fabryka konserw. Aktorów serialowych odziera się z godności, każe pracować jak w krwiożerczym kapitalizmie - po kilkanaście godzin w manufakturach nad takim materiałem, od którego łeb pęka - mówi dla Wirtualnej Polski Krzysztof Kowalewski. Znany aktor teatralny i filmowy opowiada też, jak podczas okupacji ukrywał się z matką Żydówką w Warszawie, a następnie oboje trafili w sam środek pogromu kieleckiego oraz o innych dramatycznych wypadkach ze swojego życia. Właśnie ukazała się jego książka "Taka zabawna historia", której współautorem jest dziennikarz Juliusz Ćwieluch.
WP: Joanna Stanisławska: Zaskoczył pan swoimi wspomnieniami. Udowodnił, że można być na świeczniku przez pół wieku i pozostać dla widzów tajemnicą.
Krzysztof Kowalewski: Jaka tam ze mnie zagadka, znam lepsze (śmiech).
WP: A jednak. Po raz pierwszy opowiedział pan o dramatycznych kolejach swojego losu - o tym, jak z matką ukrywał się pan podczas okupacji w Warszawie i o tym, jak trafił w sam środek pogromu kieleckiego w 1946 r. To zupełnie nieznana karta pańskiego życiorysu.
- To zasługa Juliusza Ćwielucha (współautor książki "Taka zabawna historia" - przyp. js), który ma wyjątkowy dar otwierania ludzi. Zakumplowaliśmy się w trakcie naszych sesji. Proszę, zachowajmy jednak proporcje, bo moje doświadczenia z okresu wojny są takie, że przede wszystkim przeżyłem. Są spisane doświadczenia tych, którzy zginęli i to były naprawdę tragiczne losy. Ja od urodzenia traktuję życie jak tragikomedię. Są w nim zdarzenia bardzo smutne, ale także te smutne czasami niosą zupełnie niezamierzony ładunek ironiczny, komediowy.
WP: W pańskiej biografii, jak w soczewce ogniskują się złożone relacje polsko-żydowskie. Jest pan synem polskiego oficera i matki Żydówki.
- Tak wyszło. Teraz, kto chce, ten sobie ze mnie bierze, którą chce połowę. Dla antysemitów jestem trudnym przypadkiem, bo obrażając część mnie, urągają drugiej połowie, która jest bardzo zasłużona. Mój ojciec, Cyprian Leon Kowalewski, był ekonomistą, dyrektorem fabryki papieru w Jeziornej. Był weteranem wojny polsko-bolszewickiej i III powstania śląskiego. Po kampanii wrześniowej trafił do niewoli radzieckiej, przebywał w obozie w Starobielsku i został zamordowany przez NKWD w Charkowie.
WP: Pan wraz z matką, aktorką Elżbietą Kowalewską-Czaharską ukrywał się w Warszawie, tu przeżyliście też Powstanie Warszawskie.
- Mój dom rodzinny był na Nowogrodzkiej 25. Matka miała tzw. dobry wygląd i funkcjonowała jako aryjka, ale w pewnym momencie dozorczyni zaczęła jej grozić, że nas zakapuje na Gestapo. Musieliśmy się wyprowadzić, ale na szczęście trafiliśmy na panią Józefę Bieniewską, która wynajęła nam pokój w swoim ogromnym mieszkaniu na Noakowskiego. Była żoną fabrykanta, ale cały jej majtek gdzieś przepadł i żyła właściwie tylko z tego podnajmowania pokojów. Nie wiem, czy wiedziała, że jesteśmy Żydami, ale miała doskonałą metodę na każdego, kto coś takiego sugerował - ze stoickim spokojem mówiła wtedy: "Jacy Żydzi? Tutaj nie ma żadnych Żydów". W pewnym momencie jej mieszkanie stało się punktem przerzutowym dla Żydów, którzy uciekali z getta, które już się paliło. Tam w ukryciu przed ostrzałem i bombami przetrwaliśmy też Powstanie Warszawskie.
WP: To, że po wojnie znaleźliście się w Kielcach, można uznać za chichot historii. Jak do tego doszło?
- Po wyjściu z Warszawy i ucieczce z kolumny do Pruszkowa, kiedy Niemcy gonili nas z psami, ale nie dopadli, znaleźliśmy się u przyjaciół naszej rodziny u sędziego Kupścia w Kielcach. Niedaleko znajdowała się kamienica, w której doszło do pogromu. To był punkt dla żydowskich repatriantów, którzy stamtąd z Europy, z Rosji uciekali w świat przez Polskę. Po latach siedzenia w ukryciu, moją główną aktywnością było wówczas włóczenie się po nocach. Kiedy matka wyjeżdżała w trasę z trupą, oszukiwałem panią Marię, która się mną, 9-latkiem, opiekowała i ruszałem w miasto. Pamiętam pełnię Księżyca, była taka lampa, że wszystko było widać. Żeby dostać się do swojego domu mogłem iść albo przez Piotrowską albo przez Planty. Na Piotrowskiej stał rozbity obóz cygański z wozami, jak się obok przechodziło było słychać bardzo intensywne chrapanie Cyganów. O nich też mówiono, że porywają dzieci, malują herbatą i one już na zawsze stają się Cyganami. Dlatego, jak tamtędy szedłem, to włosy stawały mi dęba. O Żydach słyszałem, że
z kolei dzieci przerabiają na macę. Ale ostatecznie ani ci, ani tamci mnie nie porwali.
WP: Pamięta pan atmosferę tamtych lipcowych dni?
- Wiem z opisów, że to była bardzo celowo przygotowywana prowokacja. W pewnych kręgach nakręcano atmosferę, rozpuszczano plotki o porwaniu i uwięzieniu chłopca w celu mordu rytualnego, aż doszło do wybuchu, czyli do pogromu...
WP: Dzień po pogromie matka wyjawiła panu, że jest pan Żydem. Naprawdę wcześniej się pan nie domyślał?
- Chciała mnie w ten sposób chronić i ukrywała przede mną prawdę aż do tego momentu, kiedy nie zapytałem jej o to i nie musiała mi udzielić odpowiedzi. Wcześniej byłem zupełnie nieświadomy swojego pochodzenia, byłem chowany w duchu patriotycznym, matka mówiła literacką polszczyzną. Miałem wrażenie, że nawet UB tej wiedzy o mnie nie miała, bo kiedy, jak wielu moich kolegów byłem przesłuchiwany w 1968 r., oficer w cywilu w ogóle nie pytał o moje korzenie, ale o pisownię nazwiska mojej matki - czy pisze się je przez "ch" czy "h". Na tym się skończyło.
WP: Czy wcześniej albo później doświadczył pan antysemityzmu?
- Niespecjalnie zwracam uwagę na takie rzeczy, nie jestem pamiętliwy. Właściwie, poza tym, że bliźniacy z sąsiedztwa wykręcali mi ręce na podwórku w Kielcach, bo chcieli żebym się przyznał, że moja baka była Żydówką, absolutnie nie mam takich doświadczeń. Zresztą do dzisiaj mnie nurtuje, dlaczego interesowała ich akurat moja babka, to było abstrakcyjne. Za to moja matka, kiedy pewnemu kretynowi nie spodobało się w 1968 r., że chodzę z jego córką, musiała odbierać jego telefony i znosić antysemickie wycieczki.
WP: A jednak rodzina ze strony ojca uważała, że jego małżeństwo to był mezalians.
- Nie miałem zbyt wielu informacji na ich temat, matka nie chciała mnie zrażać, ale miała swoje powody, dla których również po wojnie, nie chciała utrzymywać z rodziną ojca kontaktów. Pamiętam jak jeszcze w czasie okupacji zabrała mnie kiedyś do nich do Łodzi. W nocy obudziła mnie awantura, że to przecież żydowskie dziecko i będą mieli kłopoty. Nie wiedziałem, że chodzi o mnie, ale czułem, że mnie tam nie chcą. Zresztą oni się potem do mnie odzywali, okazało się, że jedna z ciotek, siostra mojego ojca mieszkała w Warszawie. Mój kolega z STS-u Rysiek Pracz interweniował, wciąż powtarzał: "No jak tak można, mógłbyś się z nią spotkać", więc zaprosiłem ciotkę do teatru, ale już tak bywa, że jak od początku się nie układa, to później trudno odbudować właściwe relacje.
WP: W Alei Sprawiedliwych i parku otaczającym Instytut Yad Vashem w Jerozolimie rośnie najwięcej drzewek upamiętniających Polaków, którzy ratowali Żydów w czasie wojny, ale na świecie pokutuje stereotyp Polaka-antysemity. Ile jest w nim prawdy? Jak naprawdę jest z tym antysemityzmem w Polsce?
- W okresie zakrętów historycznych te odruchy antysemickie, supernarodowe z tradycji Bolesława Piaseckiego i pałkarzy Falangistów, odżywają. Te fakty dyskryminacyjne mają charakter punktowy, nasilają się okresowo. Zresztą ten antysemityzm, który istnieje i czasem wybucha jest kompletnie abstrakcyjny, bo dotyczy nie trzech milionów, ale 100 tys. Żydów. Niestety właśnie to nas najbardziej kompromituje, bo ekscesy zostają w pamięci, wtedy nie ma znaczenia to, że od czasu tzw. wyzwolenia, poziom "krwawego żydożerstwa" bardzo się obniżył, wręcz go nie ma. A to duża zmiana.
WP: To krzepiące, co pan mówi.
- Właściwie poza tymi durnymi faktami rysowania swastyk i pisania na murach "Jude Raus" w Polsce antysemityzmu za bardzo nie ma. Bo nie chcę mówić o biednych babciach, które biskupów całują po rękach, Radio Maryja codziennie pracuje, by w ich głowach podtrzymać wieczne ognisko antysemityzmu. Ale, żeby przekonać się, jak to jest z antysemityzmem naprawdę, potrzeba jakiś dramatycznych okoliczności, czego nam nie życzę. Zaobserwowałem, że u młodych nie ma tego problemu, nie mają tego w genach, z tym że są w ogóle odcięci. Do tego stopnia, że niektórzy nie wiedzą, czym był Holocaust. Mimo wszystko to jednak jest nadzieja na przyszłość.
WP: Muzeum Żydów Polskich, które właśnie otwarto może bardzo poprawić wizerunek Polski na świecie.
- Pod względem architektonicznym budynek jest fenomenalnie udany. Ekspozycja też jest świetna, ale na jej temat mam jeszcze mało do powiedzenia, bo jest tak olbrzymia, że będę musiał pójść tam jeszcze cztery razy, żeby spokojnie wszystko obejrzeć i przetrawić. Samo przejście żwawym krokiem przez wystawę, bez jej oglądania zajmuje 40 minut. Uważam, że fundamentalne znaczenie ma podkreślenie, jak ważny wpływ na polską kulturę i polski byt narodowy wywarł kontakt, polsko-żydowskie współistnienie.
WP: Czy ten przekaz będzie słyszalny? Całe wydarzenie przyćmiła nieco kolejna odsłona polowania na Romana Polańskiego. Na koniec, jak napisał "Wprost", reżyser dostał gwarancje nietykalności od Pałacu Prezydenckiego. Wygląda na to, że swój najnowszy film o sprawie Dreyfusa będzie mógł kręcić w Polsce.
- Dla mnie sprawą podstawową jest to, że sama pokrzywdzona nie uważa się już za ofiarę. Ma dosyć tego tańca kretynów wokół siebie, mówi: to zdarzyło się dawno temu, dajcie spokój mnie i jemu. Sędzia amerykański, który Polańskiego tak strasznie chciał złapać za gardło już nie żyje. Nie dziwię się producentom, że żądali listu żelaznego. Myślę, że decyzja pana prezydenta jest słuszna, bo że film powstanie w naszym kraju, będzie dla Polski ogromną promocją.
WP: Czy po sukcesie pańskiej książki i tych wszystkich intrygujących historiach ze swojego życia, które pan ujawnił ludzie inaczej pana odbierają?
- Uprawiając swój zawód na przestrzeni 50 lat zdążyłem stwierdzić, że ludzie odnoszą się do mnie z dużą sympatią i staram się im to zwracać. To moja widownia, z niej żyję. Sporo osób przeczytało książkę i mówią, że im się podoba. To mi wystarczy. Jako przesłuchany nie poczułem się obnażony, nie zostałem pozbawiony swojego języka. Ta opowieść płynie w moim stylu.
WP: Ma pan 30 lat młodszą żonę, ale dotąd nie skupiał pan uwagi tabloidów, teraz pewnie to się zmieni. Będąc gwiazdą, ma pan szansę zostać też celebrytą.
- Złotą Palmę w kategorii "związek budzący największe emocje" przyznano już Andrzejowi Łapickiemu, bo w jego wypadku różnica wieku między nim a żoną wynosiła ponad 60 lat. Nie jestem celebrytą, nie włóczę się po tych wszystkich balach, pokazach, eventach to mnie tak straszliwie nudzi, a poza tym żarcie jest obrzydliwe (śmiech). Paparazzi najchętniej przyłapaliby każdego aktora na rzyganiu, najlepiej jakby taki delikwent pojawił się z całą marynarką ubrudzoną. I potem te drastyczności puszczają wszędzie. Ja nie daję im ku temu okazji, moje życie dla tabloidów jest nieciekawe. WP: Pana przypadek dowodzi, że aktor może umknąć przed zainteresowaniem tabloidów, ale czy uda mu się w Polsce uciec od polityki? Czy może nie mieć poglądów i być tylko od grania?
- Taki pogląd, że "Dupa jest od srania, a aktor jest od grania" wyraził wybitny reżyser Kazimierz Dejmek. On jest na pewno bardzo wygodny, ale to nie jest takie wszystko łatwe i proste. Przykładem może być bojkot aktorski w czasach, kiedy powstawała "Solidarność", zbiorowy opór środowiska przed tym, do czego władza chciała nas zmusić. Publiczność świetnie orientowała się, o co chodzi i reakcja z jej strony też była wyjątkowa, widzowie składali na prosceniach kwiaty za taką a nie inną postawę. Takie podejście jest w gruncie rzeczy idiotyczne, bo jeśli ktoś by mi zaproponował występ w utworze, w którym byłyby prezentowane poglądy faszystowskie czy superkomunistyczne, to w czymś takim nigdy bym nie wziął udziału.
WP: Pewnie w filmie "Smoleńsk" Antoniego Krazuego, którego produkcja stanęła pod znakiem zapytania, bo Polski Instytut Sztuki Filmowej odmówił przyznania dotacji, też by pan nie zagrał?
- Na Boga, nie! Uważam tę całą drakę, pochody, msze za absolutny fałsz. To jest straszne, ci pseudonaukowcy, a ostatnio szczyty kretynizmu osiągnęła Ewa Stankiewicz opowiadając o "zamachu" w Katowicach, który jej zdaniem był dziełem rosyjskiej agentury. Mówię na wyrost, bo nie wiem, jakie Antek Krauze zaprezentuje poglądy w tym filmie, bo jeśli będzie chciał to wszystko ośmieszyć, to proszę, bo do tego ta draka narodowa się nadaje. To kreacja, która nie ma nic wspólnego z prawdą, jedyne co jest prawdziwe i tragiczne to posługiwanie się rozpaczą tych ludzi, którzy przez stratę bliskich zostali najbardziej skrzywdzeni. Połowa z nich została przez PiS zapędzona w kozi róg.
WP: Przed tym by znaleźć się w społecznym komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego oporów pan jednak nie miał. Prezydent pana nie rozczarował?
- Z pełnym przekonaniem go popierałem. Lubię tego faceta (śmiech). Cenię go za rozum, to punkt wyjścia.
WP: Wydaje się pan bezkrytyczny w swoim podejściu do osoby prezydenta.
- Nie chodzi o to, że jest z PO, bo widzę ich błędy i rozmaite szemrane interesy, które wyłażą od czasu do czasu, ale dla mnie najważniejsze jest, że to partnerzy do rozmowy. Jak patrzę na twarze z PiS-u to kojarzy mi się to z pierwszą stroną "Trybuny Ludu" i prezentacją nowych twarzy Biura Politycznego KC PZPR. Jak patrzę na Jarosława Kaczyńskiego to widzę człowieka obłąkanego. Bardzo mu współczuję, ale bardziej tym, których dotyka swoim działaniami.
WP: To za rok chyba będzie pan musiał wyjechać z kraju, bo niewykluczone, że to on zostanie nowym premierem. Teraz to jeszcze bardziej prawdopodobne po sukcesie PiS (przynajmniej na niego wskazują wstępne wyniki) w wyborach samorządowych.
- To fatalny pomysł. Oby nie skończyło się to tragicznie dla Polski. Ale takie uroki demokracji, że nieraz naród głupio wybiera. To widać w sejmie. Jedna trzecia posłów jest udanych, ale reszta jakby pochodziła z łapanki. Niedorzecznicy. PiS-owska czołówka ma nawet tę samą manierę mówienia, nie próbują jej choć trochę zróżnicować, charakterystyczna jest dla nich totalna negacja, wszystko jest dla nich katastrofą. Ten styl jest beznadziejny, głupawy.
WP: O 25-latach polskiej wolności też ma pan tak złe zdanie, jak o polskim sejmie?
- Oceniam te lata bardzo pozytywnie. Gdy porównuję swoją ówczesną sytuację i to, co mi się teraz przytrafia, to sobie gratuluję.
WP: Mówiąc o tym, jak zmienił się zawód aktora, narzeka pan na to, że wielu młodym adeptom zawodu brakuje techniki aktorskiej. Co jest tego przyczyną?
- Biedni, współczuję im, bo zostali zapędzeni w kozi róg. Ich nieszczęście polega na tym, że chcą żyć po ludzku, mieć własne mieszkanie, samochód, niekoniecznie pochodzą przecież z bogatych rodzin, dlatego wpadają w te tryby serialowe, są angażowani do jednego, drugiego serialu, bo to dla nich jedyna droga, żeby się dorobić. To zrozumiałe, też im się coś od życia należy. Z drugiej strony są pozbawiani zawodu, bo seriale to mielonka, fabryka konserw. Aktorów traktuje się w nich jak osoby drugiej kategorii.
WP: Trudno w to uwierzyć, kiedy ogląda się zdjęcia z czerwonych dywanów, pokazów mody i ekskluzywnych imprez, w których uczestniczą.
- Są uśmiechy, ukłony, ale odziera się ich z godności, każe pracować jak w krwiożerczym kapitalizmie - po kilkanaście godzin w manufakturach nad takim materiałem, od którego łeb pęka. Na planach seriali panują warunki superfeudalne. Nikt nie przywiązuje wagi do warsztatu, bo na to jest czas tylko w teatrze. W telewizji i w filmie wszystko musi być szybko, szybko i takie są efekty, że połowy tekstu, jaki pada na ekranie nie można zrozumieć, aktorzy mruczą coś pod nosem. Część młodych ma świadomość, że teatr coś daje, dlatego się go trzymają i walczą na obydwu frontach. Niestety, ci, którzy tego nie robią, są spisani na straty. Grają w jednym, drugim, trzecim serialu i koniec, znikają. Ich sytuację pogarsza dodatkowo to, że są mieszani z amatorami.
WP: Pan nie może narzekać: od blisko 40 lat z sukcesami występuje pan na scenie warszawskiego Teatru Współczesnego.
- To prawda, mam to szczęście. Wszędzie jednak obecnie sytuacja wygląda tak, że aby teatr zawodowy mógł się utrzymać musi zagrać trzy komedie, żeby wystawić jakieś dzieło fundamentalne, klasyczne. Wszystko zależy od tego, czy dyrektor potrafi dobierać komedie w sposób gustowny, żeby to nie było poniżej poziomu i poniżej krytyki literackiej (śmiech). Nasz teatr dobrze sobie z tym radzi. Negatywnym zjawiskiem nowych czasów jest powstanie sfory producentów, którzy nas, aktorów wykorzystują, nie mamy związku, który by nas bronił, choć instytucja dyżurnego związkowego istnieje wszędzie na świecie. Jeśli chodzi o wysokość zarobków, różnica jest diametralna - w PRL to była wręcz pensja minimalna. Skutkiem tej zmiany na korzyść jest jednak fenomen, który nazywam szmirą pełzającą: przy sobocie, po robocie, puszczają na wszystkich kanałach te spędy kabaretowe. To jest groza!
WP: Na szczęście zawsze można telewizor wyłączyć.
- I tak robię.
Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska