Żyją jak na wyspie. Ale zatopieni w patologii
Mówią, że to wyspa. Tylko taka, którą otaczają pola. Stoi na niej sześć bloków i przystanek. Słychać, jak się śmieją, że tu tylko bójki i pijaństwo. Ale uciec nie jest łatwo, bo z wyspy widać niewiele.
Maniek wsiada do taksówki. Trzaska drzwiami i zapina pasy.
- Poproszę na Marii Gajl - mówi.
- O panie… - wzdryga się taksówkarz. - Naprawdę?
- Tak - odpowiada.
- Co pan tam będzie robił?
- Zajęcia prowadzę, ciekawe.
- Ale to taka dzielnica, że zabijają ludzi.
Kierowca wciska gaz.
Wyspa z przystankiem
Wjeżdżają na dziurawą drogę, po której sunie autobus. Buja nim na lewo, na prawo, koła wpadają w wyrwy. Jedzie wzdłuż zardzewiałych rur, mija gąszcz krzaków i parę budynków.
Jeździ nim M. Nie mówi w pracy, gdzie mieszka. Nigdy nie zaprosiła koleżanek.
Przez okna widać już komin. Smukły, wysoki i obdrapany. Szkielet dawnej elektrociepłowni, który góruje nad okolicą.
Wsiada też K. Mimo wszystko się cieszy. Dawniej nie miała własnej łazienki.
Znowu wyrwa. Pasażerowie podskakują na siedzeniach. Rury ciągną się raz w górę, raz w dół. Drzewa, krzaki, drzewa, krzaki.
Czasem do autobusu wejdzie J. Mówi, że jest jak więzień. Raz uratował dźgniętego nożem sąsiada.
Hamulce piszczą. Autobus staje obok pobazgranej wiaty. Pasażerowie znikają między drzewami. Idą ścieżką, bo chodnika nie ma.
Rano do pojazdu wskoczy B. Nie rozumie jednego. Dlaczego to, gdzie mieszka, ma świadczyć o tym, kim jest.
Takie lśniące były
Pomiędzy blokami panuje cisza. Przerywa ją wrzask z okna. Znów cisza. Parę kroków dalej hałas telewizora. Jaskrawe ściany umorusane są czarną farbą. Parapety splątane kablami i obwieszone antenami.
K. otwiera drzwi. Wchodzi do ciemnej klatki schodowej. Tam zdarte tynki odsłaniają szary beton. Białą niegdyś farbę szpecą bohomazy.
- Nie na każdym osiedlu jest to, co tutaj - mówi, gdy wyjmuje papierosa z plastikowego woreczka.
- To prawda - przytakuję.
- Bo my jesteśmy wielką rodziną.
Na początku wystarczyło, że zobaczyła kaloryfer, a potem odkręciła ciepłą wodę. Wtedy wiedziała, że chce tu mieszkać. Wprowadziła się jako jedna z pierwszych.
- Takie to było nowiutkie i eleganckie - wspomina.
Planowała, gdzie stanie szafka a gdzie sofa. Cieszyła się, że do ubikacji ma parę kroków. Nie musi rąbać drewna, żeby się ogrzać. Wymyśliła już, jak ładnie ściany pomaluje.
- Teraz się śmieją, że to wyspa... - mówię.
- Jaka wyspa! - obrusza się. - Na wyspę trzeba dopłynąć, a ja tutaj jeżdżę autobusem - wybucha śmiechem. - Poza tym patologia jest wszędzie, nie tylko tutaj.
Bo tutaj za każdą ścianą jest sąsiad, przede wszystkim. Właściwie krewny. Ona dla dzieci sąsiadów jest ciocią, a jej mąż wujkiem. Gdy im czegoś trzeba, to pukają nawzajem do swoich drzwi.
- Zrobiłam wczoraj za dużo zupy, więc zaniosłam trochę sąsiadce - pokazuje gar, który stoi na kuchence.
Za to inna sąsiadka zawiozła ją do lekarza. Trzy godziny się zeszło w przychodni, ale pojechała w tę i z powrotem. Raz musiała jechać z córką do szpitala, to też sąsiad podwiózł.
- Gdzie indziej drzwi w drzwi mieszkają i się nie znają - mówi. - Nigdzie się stąd nie wybieram.
Taki dogodny dojazd
Władzę Radomia zachwalały osiedle przy Marii Gajl. Nowe mieszkania, na które czekało kilkaset rodzin. Ogrzewane, z ciepłą wodą i łazienkami w pokojach. Standard o niebo lepszy, niż w innych miejscach. Taki dogodny dojazd do miasta, bo przystanek jest tuż obok.
Tyle że sam przystanek nie wystarczał. Rzadko kiedy podjeżdżał autobus, a czasem z rana brakowało miejsc, więc dzieci szły do szkoły na piechotę. Wzdłuż drogi, przy której nie ma chodnika.
I choć bloki powstały, to oprócz nich nie było niczego. Nawet ławek, żeby usiąść na zewnątrz. Placu zabaw, na którym dzieci mogłyby się bawić. Nie wspominając o boisku dla tych starszych.
Były klatki schodowe. Ciasne mieszkania, gdzie często lał się alkohol. Osiem osób tłoczyło się w dwóch pokojach. Nuda mieszała się z patologią.
Koleżanki? Wstyd mi
Mieszkanie M. to pustka. Wygląda tak, jakby ktoś właśnie się wprowadził, a może za chwilę miał wynosić. Stoi tapczan, przed nim parę gołych półek, na których leżą pojedyncze książki.
- To najgorsze, co można powiedzieć - zamyśla się. - Ja się nie przyznaje, że tu mieszkam.
Nikt w pracy nie wie, że wieczorami wraca na wyspę. Choć mieszka tu od siedmiu lat, a pracę wciąż ma tę samą.
- Wie pan, że nigdy nie zaprosiłam do domu znajomych? - spogląda na mnie dużymi, niebieskimi oczami. - Tylko rodzinę.
- A ktoś tu mieszka jeszcze? - pytam.
- Córka... Tak jakby - zawiesza głos.
Za drzwiami pokoju widać obwieszoną kolorowymi plakatami ścianę. M. spogląda na nie, odgarnia blond włosy, które opadły jej na twarz.
- To dobre dziecko, a miała koleżanki, które ćpały - mówi po chwili.
Była już dorosła, więc postanowiła, że nie chce tu mieszkać. Pojechała do wujka, a wyspę zostawiła.
M. też została sama. Tak jakby.
Po kable przez tunel
Bloki pachniały jeszcze świeżym tynkiem, gdy eksmitowani zamieszkali obok ubogich, wielodzietnych rodzin. Bezrobotni drzwi w drzwi z alkoholikami, emerytami i rencistami.
Jeden sąsiad najpierw z drugim pił, a potem się bił. Byli tacy lokatorzy, co włamywali się do mieszkań, które jeszcze stały puste. Bo kto tu po policję zadzwoni? Kradli kuchenki gazowe i kaloryfery. Jednej nocy wybili szyby w ośmiu mieszkaniach.
Później wydrążyli tunel pod płotem elektrociepłowni. Starsi namawiali młodszych, żeby się nim prześlizgiwali. Co mniejsi pełzli na drugą stronę, tam zwijali kable, które przeciągali na osiedle. Starsi brali miedź i nieśli ją na skup.
Jak więzień jestem
Znów ciemny korytarz. Blade światło jarzeniówek. Suszarki z praniem, które nie mieści się w mieszkaniach. Papierosowy dym w powietrzu. Kolejne drzwi.
Migoczący telewizor rozświetla pokój. Drobna, zgarbiona staruszka siedzi po środku. Wzrok wlepiony ma w ekran. Nie zauważa, że ktoś wchodzi. Dalej kołysze się na krześle. Światło zapala mężczyzna, który wygląda z mroku.
- Jestem tu jak więzień - wchodzi w głąb pokoju. - A wszystko kiedyś miałem… Wszystko.
Celą jest to schludne mieszkanie. Pokój otoczony szklanymi gablotkami, za którymi stoją równo ułożone szklanki, święte figurki i obrazki. Papież spogląda ze ściany na starannie pościelone łóżko.
- Życie to ja znam - J. przycisza telewizor. - Dwanaście lat w kopalni, potem robiłem jako doker w portach. Wróciłem i założyłem własny interes. Pan sobie wyobrazi... - milknie na chwilę. - Produkcja zniczy. Dorobiłem się, ale wszystko przepadło.
Najpierw odeszła żona, a razem z nią majątek. Wyniósł się z ogrodzonej posesji, na której mieszkali. Podupadał na zdrowiu, coraz bardziej i bardziej. Tułał się po ulicach, spał w mieszkaniach braci. Aż trafił tutaj.
Gapimy się na twarze polityków, które migają na ekranie. - Nie wiem, ile mama z tego rozumie - wzdycha, gdy spogląda na staruszkę. - Wolę tureckie seriale. Zawsze wracam tak, żeby na nie zdążyć.
Mama opiera dłonie na balkoniku, dźwiga się z krzesła. Chwiejnym krokiem przechodzi do kuchni. - Gimnastyka - tłumaczy J., a staruszka znika za rogiem.
Tak toczy się życie w schludnej celi. Przebrać mamę, nakarmić, sprzątnąć. Pojechać po zakupy, zdążyć na turecki serial, obiad ugotować. Niekiedy coś rutynę przerwie.
Jak łomotanie do drzwi, za którymi stał przerażony sąsiad. Krzyczał, że ten zza ściany cały we krwi leży. Ratować go trzeba, natychmiast.
- Tak to by nie żył…
J. otworzył szafkę, w której miał leki. Wziął bandaż, jakieś opatrunki, wybiegł tamować tryskającą krew. Wtedy okazało się, że to ojciec własnego syna nożem dźgnął.
- Pijani byli, dlatego ja wróg alkoholu jestem.
Czasem przyjdą po chleb, to im da. - Chleba odmówię? - myśli wtedy. Tylko jak widzi, że pijany, to nic nie da.
- Mamo, przysiady - upomina staruszkę, która wygląda z kuchni. Opiera mocniej kościste dłonie na balkoniku. - Życie to ja znam… - powtarza, a na ekranie lecą reklamy.
Sześć stron do prezydenta
Zaczęli się w mieście śmiać, że to wyspa. Odcięta, odsunięta i zapomniana. Mostem jest betonowa, wyboista droga. Dobijają wszyscy ci, którzy nie mają dokąd pójść.
Raz przyjechał prezydent. Szedł trawnikiem, na którym stoją drewniane szpule na kable. Ucięte w połowie. Tak, że służą jako stoliki. Widział ustawione wokół nich opony. Opierają się o nie deski, które tworzą ławki. Minął ogródki przed domami, a potem otworzył nowy plac zabaw.
- Panie prezydencie, tu się nie da mieszkać - wygarnęła mu jedna z mieszkanek.
- Tej pani trzeba pomóc - rzucił prezydent do swojego współpracownika.
Miała napisać podanie i zanieść do urzędu. Oni obiecali, że zajmą się resztą. Natychmiast wróciła do mieszkania. Wzięła kartkę papieru, chwyciła długopis, usiadła przy stoliku.
- Uciekłam od męża alkoholika… - pisała. - Chciałabym wychować dzieci w normalnych warunkach… Bez awantur, pijaństwa i krzyków… Już się napatrzyły.
Zapisała sześć stron. Zaniosła. Nic się nie zmieniło, a minęły dwa lata.
I tak może być gorzej
Na wyspie są nie tylko cztery lśniące dawniej bloki. Stoją jeszcze dwa, które nigdy nie lśniły. Szare, obdrapane, tuż przy płocie elektrowni. Rzędy wąskich okien, za którymi nawet ciepłej wody nie ma.
- Żeby się wykąpać, muszę grzać wodę na gazie - mówi W., który stoi przed zardzewiałymi drzwiami.
Szarpie za klamkę. Drzwi otwierają się ze zgrzytem. Mijamy kolejne mieszkania, aż W. otwiera swoje. Naprzeciwko toalety, bo są wspólne na piętro. Trzy damskie, trzy męskie, a rodzin dwanaście.
- Leję zimną wodę do brodzika, a obok wiadro ciepłej - pokazuje prysznice. - Tak się muszę płukać.
To, w czym mieszkają, było kiedyś biurami elektrociepłowni. Nikt wcześniej nie myślał, że w gabinecie kierownika zamieszka W., a obok jego sąsiad ze sparaliżowanym synem.
- Mieszkania - prycha. - Niektóre to jeden pokój.
U niego stoi kuchenka, na niej dwa garnki. Pod stolikiem cienka rurka, podpięta do butli, bo gazu też nie ma. Wąskie okno jest niemal pod sufitem, a zasłaniają je doniczkowe kwiaty. Niżej wisi półka, która ugina się od figurek. Aniołki, maryjki i baranki.
- Pielgrzymki trzeźwościowe - rzuca krótko. - Teraz namawiam innych, żeby nie pili.
Wcześniej W. całe lata pracował na budowach. Tyle że po wypadku już wrócić nie mógł. Trafił więc tutaj. I tak żyje samotnie.
- Dobrze, że dla mnie to już bliżej końca, niż dalej… - wzdycha.
Zamek szczęka w drzwiach, a W. wraca przed zardzewiałe drzwi.
O nie, z patologii
Nawet dyrektorka szkoły nie mogła uwierzyć, że wygrało dziecko z t e g o osiedla. Przecież zawsze jej uczniowie byli najlepsi w konkursie pierwszej pomocy. A jak rodzice pójdą do przychodni, to lekarz wszystko sprawdzi. Czy brudne, czy czyste. Zapyta, skąd te siniaki.
Raz jeden z chłopców złamał palec, gdy grali mecz.
- Gdzie mieszka? - zapytał lekarz.
- Marii Gajl.
- O nie, z tej patologii… - powiedział przy nim.
Innym razem jedna z matek chciała zapisać dziecko do przedszkola.
- Mam już dość tych bachorów… - przeklęła wychowawczyni.
- Jak może pani tak o dzieciach mówić? - oburzała się matka. - Dlaczego wszystkich pani przekreśla?
Skoro ja potrafiłam, to inni też
Trudno powiedzieć, czego T. chciała bardziej. Czy na początku to mieszkanie dostać, czy później się z niego wynieść. Trzy lata czekała, żeby się wprowadzić. Ale uciekła, gdy tylko mogła.
- To nie jest osiedle dla ludzi, którzy chcą normalnie funkcjonować - mówi, bierze łyk czarnej, mocnej kawy.
Ona trafiła na wyspę, bo urodził jej się wcześniak. Mnóstwo komplikacji po porodzie, na każdym kroku spore wydatki, a czasu na pracę brak. Dlatego walczyła o socjalne mieszkanie.
Najpierw zobaczyła tam trzylatka, który sika na klatce. Obok matkę z piwem w dłoni. Potem zrozumiała, że plotki rozchodzą się momentalnie. Całe osiedle wie, kto ma problemy ze zdrowiem, kto z pieniędzmi. Sąsiedzi pukali, ale ona nie otwierała.
- Trudno na tym osiedlu pokazać dziecku inny świat. Ono się uczy patologii - opowiada dalej. - Ludziom jest ciężko ustalić granice, bo jak przyszła koleżanka na kawę, to potem wypiją piwo.
Lata mijały, a córka dorastała. T. zapisywała ją na taniec, na jakiekolwiek zajęcia, byleby nie spędzała czasu na osiedlu. Sama znalazła pracę w sklepie spożywczym. Tylko musiała się zwalniać wcześniej, żeby zdążyć na ostatni autobus.
W końcu po mieszkaniach zaczęły łazić karaluchy. Wciąż było pijaństwo, bałagan, krzyki, awantury. Ale ją nareszcie było stać, żeby uciec. Nie zastanawiała się długo.
- Skoro ja potrafiłam dojść do tego sama, to inni też powinni tak zrobić - kończy kawę.
Parę tygodni później wyniosła się jej znajoma. I dopiero wtedy zaczęła pracować. Nie pije codziennie, tylko od czasu do czasu. Dzieci chodzą do szkoły tak, jak powinny.
Z wyspy widać niewiele
Maniek staje między blokami. Wchodzi do jednej z pomazanych klatek, rozkłada na podłodze karimatę. Wyjmuje pudełko z warcabami, układa pionki. Dzieci schodzą ze schodów.
- Mówili mi na początku, że to nie ma sensu. Tutaj nie da się nic zrobić - opowiada. - Jak się siedzi między nimi, to czasem ma się wrażenie, że nic nie można osiągnąć.
Ale on uznał, że coś trzeba zrobić. I dlatego bywa tutaj często. Zabierze dzieci na basen, mecz albo bieg. Raz nawet rzeźbili w drewnie.
- Takie dzielnice nie mogą powstawać na obrzeżach - mówi spoglądając przez okno. - Powinni mieszkać bliżej miasta. Integrować się. Tutaj tkwią w swoim świecie.
Maniek zabiera też dzieci na wycieczki. Tam najbardziej podoba im się to, że mają łóżko tylko dla siebie. Taką dużą wannę, w której mogą się trzy godziny kąpać.
- Pokazywaliśmy też na warsztatach, że fryzjerka może najpierw czesać sąsiadki, a potem zakład otworzyć.
Potem słucha od tych, którzy się wynieśli, że po przeprowadzce poznali inne życie. Bo muszą zobaczyć, co da się zrobić. Ale z wyspy widać niewiele.
*Maniek to Mariusz Mędra, jeden z "Pedagogów Ulicy". Organizacji, która działa u boku radomskiego "Caritasu". Oprócz nich od roku działa na osiedlu "Bezpieczna Przystań" - świetlica, w której dzieci mogą m.in. odrobić lekcję i zjeść ciepły posiłek.
*Na prośbę niektórych bohaterów imiona zostały ukryte, a pierwsze litery zmienione.