Życie emigranta w Australii oczami Agnieszki Fitkau-Perepeczko
Agnieszka Fitkau-Perepeczko, aktorka, modelka, pisarka, kucharka – kobieta renesansu. W latach 70. wyjechała do Australii jako modelka reklamująca polską wełnę. Ten wyjazd odmienił jej życie, a Australia stała się niebem na ziemi. Po wielu latach spędzonych w raju postanowiła wrócić. Wirtualna Polska zapytała o emigracyjne doświadczenia pani Agnieszki.
10.10.2007 | aktual.: 19.11.2016 00:41
WP: Wszyscy kojarzą Panią z Australią. A przecież przed nią była Wielka Brytania, gdzie pojechała Pani na wakacje i do pracy. Jaki był ten wyjazd?
Agnieszka Fitkau-Perepeczko: Lata 60. to były takie czasy, kiedy wszyscy chcieli sobie dorobić, bo nikogo nie było na nic stać. W Wielkiej Brytanii miałam dalekiego wujka, który mnie i moją kuzynkę przyjął pod swój dach. Przez pierwsze tygodnie pracowałam w hotelu, nosząc śniadania. Hotel był bez windy, a angielskie śniadania są duże i ciężkie, bo mają dużo różnych metalowych naczyń i przykrywek. Wszystko to ważyło "tonę" i tę tonę niosłam trzy piętra bladym świtem, aby dostarczyć śniadanie do pokoju.
Mam taką naturę daną od Boga, że potwornie mnie ta sytuacja śmieszyła, szczególnie wtedy, kiedy włoska houskeeperka (zarządzającą obsługą hotelu) krzyczała: "Ej, Ty tam! Nie gap się! I wracaj po następną tacę!"(śmiech). Za tak ciężko zarobione funty już miałam kupować botki, kiedy ukradziono mi torbę i wszystkie pieniądze. Na szczęście zjawiła się ciotka Biruta, bogata krewna mojego męża, która wzięła mnie pod swój dach, nienajgorszy zresztą i dalsza część pobytu to już były wakacje.
WP: W wieku 30 lat dostała Pani propozycję wyjazdu do Australii jako modelka wełnianych wyrobów z "Mody Polskiej". Od razu zdecydowała się Pani na wyjazd?
- Oczywiście, że od razu. U nas to było więcej, niż wygrana w totolotka – taki wyjazd to było szczęście. Zobaczyć Australię w latach 70., kiedy wszystkie bramy były w Polsce zamknięte, to było coś. Poza tym, Australijczycy fundowali wakacje i płacili – a praca była atrakcyjna. "Moda Polska" przygotowała piękną kolekcję, więc były niemal same plusy takiego wyjazdu. Minus był tylko taki, że bardzo słabo znałam wtedy angielski a byłam jedyną modelką wysłaną do Australii – jako ambasadorka mody polskiej, polskiej wełny. W związku z tym były potworne nerwy, ale w końcu rzeczywiście wyjechałam. Wszystkie stresy i lęki udało mi się pokonać do tego stopnia, że zostałam zaproszona po raz drugi, na następny rok.
Australia została w mojej pamięci jako raj na ziemi - głównie, dlatego, że uświadomiła mi, że ludzie mogą żyć pogodnie i szczęśliwie. Nie było pustych półek, tak jak w Polsce, zestresowanych ludzi i szarości. Uświadomiło mi też, że można żyć inaczej, chociaż w Polsce miałam zupełnie dobre życie - pracę w teatrze, dobrych rodziców, świetnego, sławnego i pięknego męża.
WP:
Dlaczego Pani od razu nie została?
- Byłam tylko zaproszonym gościem. To byłby skandal dla Australijczyków i skandal polityczny, gdybym tak nagle powiedziała, że zostaję. Poza tym wtedy nie mogłam zostać także ze względu na rodzinę i nawet mi to nie przyszło do głowy. Uważałam po prostu, ze to najcudowniejsza przygoda jaka mi się wtedy przydarzyła. WP: Ale w końcu, w 1981 r. zdecydowała się Pani na wyjazd?
- Był stan wojenny, za chwilę do Polski miały wkroczyć czołgi. Mój mąż (Marek Perepeczko – przyp. red.) powiedział wtedy do mnie "Jedź, masz tam brata, a ja przyjadę później". Na przyjazd Marka musiałam czekać parę lat. Ale Australia nie zdobyła jego serca. Po kilku latach wrócił do Polski, a ja zostałam. Tylko tu czuł się szczęśliwy.
WP: Pojechała Pani w ciemno? Wiedziała Pani, co będzie tam robić, za co żyć?
- Wiedziałam, że mam tam brata. Planu nie miałam żadnego, myślałam po prostu, że jakoś to będzie. Zaczęłam pracować jako fotograf. Praca była ciężka i niepewna. Fotografowaliśmy zaręczyny, śluby, wieczorki tańcujące dla Greków, Macedończyków, Włochów. Z jednej strony było to ogromnie ciekawe, bo w każdy weekend poznawałam wielu ludzi, a z drugiej strony niepewność i praca ponad siły. Najpierw pracowaliśmy dla australijskiej firmy, a później już dla siebie. Było mnóstwo stresów, bo konkurencja była duża.
WP:
Fotografia to ponoć nie jedyna praca, jaką się Pani zajmowała…
- Fotografia to była główna praca, ale faktycznie nie jedyna. Mój brat miał szereg pomysłów na biznesy i polepszenie naszej sytuacji materialnej. I wymyślił m.in. wyciskanie soków w klubie sportowym. Jedyną korzyścią tej pracy było to, że dostałam roczną kartę wstępu, która była bardzo droga, tak jak i sam klub. Dzięki temu mogłam sobie korzystać z cudownych urządzeń tego luksusowego miejsca przez rok.
WP: Po przyjeździe zamieszkała Pani u brata, ale zapewne trzeba było się postarać o jakieś własne lokum. Trudno było?
- Wzięłam gazetę, znalazłam niedrogie mieszkanie i zamieszkałam sama.
WP: Następnym etapem było kupno domu w Australii. Długo musiała Pani na niego pracować?
- Oczywiście, że długo. Dom polega na pożyczce z banku. Jak przyjechał mój mąż, to powiedział, że dom nie jest nasz, tylko banku. I miał rację. Kiedy Polak w Australii przejdzie taką psychologiczną barierę, żeby kupić dom, nie mając za dużo pieniędzy, to już jest sukces. Podobnie z samochodem – gdy wzięłam samochód na bardzo wysokie raty, mój brat się śmiał, że jak nie zapłacę raty miesięcznej, to mi zabiorą auto. Ale ja wpadłam na pomysł, żeby raty samochodowe przełożyć na bankowe, bo bank od razu nie zabierze, tylko będzie pertraktował. I na tym polegały takie decyzje – sama sobie wymyślałam, że tak będzie lepiej.
Jeśli chodzi o dom, to jest już dość elastycznie, bo z bankiem zawsze można dojść do porozumienia. Dom kupiliśmy we dwójkę z Wojtkiem Przybyłowiczem. To nie miał być dom rodzinny, tylko taki, który można sprzedać i na tym zarobić. Polacy bardzo często tak postępowali, bo tutaj liczył się każdy grosz. To nie miał być duży zarobek, ale liczyło się chociaż parę tysięcy. Dom okazał się niezwykły, bo był taką trochę wiktoriańską ruderą, którą powolutku, przy pomocy przyjaciół, odmalowaliśmy i wyporządkowaliśmy. Zamienił się w zupełnie nienajgorszą rezydencję, choć ciągle potrzebuje różnych remontów.
WP:
Nadal go Pani spłaca?
- Nadal, oczywiście. Teraz nie ma z tym najmniejszego problemu, bo sprzedaż domu, nawet po kilku latach, jest ogromnym zyskiem, a my mamy go już 20 lat.
WP: A jak było z tęsknotą za tym, co zostało tutaj? Za krajem, rodziną, mężem?
- Tęskniłam bardzo. Mój mąż był w Australii około pięciu lat. Ogólnie rzecz biorąc, nie przystosował się do tamtejszego życia. Cierpiał, że nie może pracować jako aktor w normalnym teatrze. Więc zdecydowaliśmy, że ja zostaję, a on wraca.
Moja mama odwiedziła mnie w Australii kilkakrotnie, Marek był tam 5 lat. Do kraju zaczęłam przyjeżdżać od 1989 r., a potem co roku na każde wakacje.
WP: Pani nie szukała kontaktu z Polonią, ale Polacy daleko od ojczyzny zazwyczaj tworzą jakąś wspólnotę. Jak jest w Australii?
- Polonia w Australii jest podzielona na młodszą i starszą. Starsza grupa Polaków, którzy już teraz coraz bardziej znikają z horyzontu, to ci, co przyjechali bardzo dawno – prawdopodobnie w latach 40. i 50. Oni wolno dochodzili do posiadania czegokolwiek np. domu, samochodu. Denerwowało ich to, że my przyjeżdżamy, od razu bierzemy pożyczki i dochodzimy do pewnych dóbr w dużo szybszym tempie niż oni.
To nie budowało pomostu między starą polonią a nami przyjezdnymi, którzy na dodatek w związku z zaistniałą sytuacją polityczną w Polsce, dostawali od rządu australijskiego prawo pracy i obywatelstwo australijskie. Młodsza polonia, która przyjechała w latach 60-70. jest dużo bardziej elastyczna i ma szerokie zainteresowania.
WP:
Czyli podział?
- Robiąc zdjęcia w różnych grupach etnicznych mogłam poczynić spore obserwacje. Starsza polonia najchętniej przebywa w klubach gdzie bawi się we własnym, polskim gronie. Młodsza natomiast bardziej stara się wychodzić z hermetycznego polskiego kręgu, czyli nie tylko schabowy z kapustą i "Marina, marina".
WP:
A polskość w Australii to tylko kluby polonijne?
- Polskich restauracji jest bardzo mało, bo jakoś wszystkie próby zakładania źle się kończyły. Są oczywiście te kluby – takie ośrodki kultury, gdzie można pójść, usiąść, zjeść.
WP: Jak wyglądają polskie święta? Czy tradycja polska łączy się jakoś z obyczajami australijskimi?
- W jakimś sensie tak. Polacy bardzo dużą uwagę przywiązują do tradycji - zarówno młodsza polonia jak i ta starsza. Wielką rolę odgrywa Kościół, ale Australijczycy na przykład nie obchodzą Wigilii, chociaż mają choinkę, prezenty, Świętego Mikołaja. WP: A w jaki sposób jesteśmy odbierani przez Australijczyków?
- To zależy. Mnie Australijczycy odbierali dobrze, mam tam dużo przyjaciół. Polskich znajomych miałam małą grupkę. Zauważyłam, że Polacy mają pewien kompleks Australijczyków. Mówię o takich domach, w których, jak syn mówiący już właściwie tylko po angielsku, przyprowadził sobie narzeczoną Australijkę, to obserwowałam służalczość czy uniżoność w stosunku do wybranki jego serca. To jest niedobre i nie powinno tak być.
WP: Ma Pani jakieś ulubione miejsca w Australii, które poleciłaby odwiedzającym Polakom?
- Miejsc do polecania jest mnóstwo. Polacy zresztą wiele z nich znają, bo jak przyjeżdżają, to rodzina od razu ich ciągnie na zwiedzanie – piknik pod Wiszącą Skałą, 12 apostołów w Parku Narodowym Port Cambell czy Wyspa Filipa, gdzie są pingwiny. To już są takie stałe trasy, gdzie Polacy zawsze jeżdżą.
Ja to wszystko przerobiłam po parę razy, z różnymi osobami, dlatego dla mnie najlepsza była wycieczka samochodem do Queensland , gdzie można było zatrzymywać się na bananowych polach, w różnych dzikich tawernach, w których jadło się np. świeże ryby.
Utarte szlaki są piękne, bo to są cudowności Australii, ale jeśli kogoś stać na taką podróż, to ja bym polecała wynająć sobie samochód i pojechać na taką wycieczkę w parę osób. Ja w latach 70. byłam w Alice Springs, gdzie mieszka dużo Aborygenów. Zwiedzić można też Uluru - największy monolit na świecie. Polecić mogę oczywiście również fantastyczną Rafę Koralową czy Adelajdę, gdzie są najlepsze winiarnie na świecie.
WP:
Dlaczego Pani wróciła?
- 1989 rok przyniósł nadzieję Polakom. Byłam olśniona tym, jak w Polsce wszystko się zmienia i zaczęłam przyjeżdżać coraz częściej. Nie wiedziałam jeszcze, co będę robić, ale los wyciągnął do mnie rękę i dostałam propozycję pracy w magazynie kulinarnym, a potem to już poszło. Pojawiły się propozycje pisania książek no i w końcu serial "M jak miłość".
WP: Czy gdyby znów stanęła Pani przed decyzją wyjazdu, wybrałaby tak samo?
- Jeżeli bym wiedziała to, co teraz wiem… Wszystko zależałoby od sytuacji w kraju. Bo przecież ja bym w życiu nie wyjechała, gdyby nie stan wojenny. Ja bardzo lubię wyjeżdżać i podróżować, ale najbardziej lubię mieszkać i pracować we własnym kraju.
WP:
Czy teraz mogłaby Pani żyć w jednym miejscu: w Polsce albo Australii?
- W Polsce mogłabym żyć na pewno, natomiast do Australii mogę jechać na wakacje i to jest fantastyczne.
WP:
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiała Magdalena Grabowska, Wirtualna Polska
[Artykuł powstał dla serwisu polonia.wp.pl]
Więcej informacji o aktorce na jej stronie perepeczko.ifilm.pl