Życie bez śmieci. Jak próbowałam być zero waste i jak mi nie wyszło© WP.PL

Życie bez śmieci. Jak próbowałam być zero waste i jak mi nie wyszło

Joanna Kocik

To nie jest tekst o tym, jak żyć zgodnie z ideą zero waste. To rachunek sumienia. Żebym mogła, gdy nadejdzie już katastrofa, powiedzieć sobie: zrobiłam wszystko, co się dało, by uratować świat.

Zaczęło się od tego, że leżałam na kanapie i oglądałam serial Netfliksa. Po przepięknych ujęciach baraszkujących w wodzie delfinów, zobaczyłam zwłoki młodego albatrosa w gnieździe. Ptak w żołądku miał kilkanaście plastikowych nakrętek i zapalniczkę. I wszystko to my, ludzie, wrzuciliśmy do oceanu.

Ten obraz uświadomił mi, że to już. Że przez emisję gazów cieplarnianych, zanieczyszczenie planety i nadmierną eksploatację zasobów niedługo nie będzie albatrosów. Ani orangutanów. Ani amazońskiej dżungli, czystych mórz, zdrowych ryb, słoni i misiów koala. Że prawdopodobnie jesteśmy jednym z ostatnich pokoleń, które mogą cieszyć się dziką naturą, podróżować i żyć w bezpiecznym, spokojnym miejscu na Ziemi.

Na zdjęciu:martwy ptak z żołądkiem wypełnionym śmieciami wyprodukowanymi i wyrzuconymi przez ludzi

I chociaż od dawna rygorystycznie segregowałam śmieci, przestałam jeść mięso i zamieniłam długie kąpiele na krótkie prysznice, martwy albatros uświadomił mi, że to za mało. Że nie wystarczy wrzucać karton do kartonu, a plastik do plastiku. Że trzeba po prostu generować mniej śmieci. Zużywać mniej zasobów, których prawdopodobnie wkrótce i tak zabraknie. W ogóle żyć tak trochę "mniej". Wrócić do praktyk naszych rodziców i dziadków, które kiedyś były zupełnie normalne. I które dla nas, zachłyśniętych plastikową jednorazowością, stały się dziwne i niewygodne.

Po pierwsze: odmawiaj

Przeciętny Polak produkuje rocznie 320 kilogramów śmieci. Nie chcę być przeciętnym Polakiem. Nie sądzę, że zmieszczę się w słoiku, tak jak Amerykanka Bea Johnson. Ale próbuję.

Na początek przestaję kupować wodę mineralną. Zamieniam ją na kranówkę. Szybko dostrzegam plusy: nie muszę targać ciężkich zgrzewek, śmieci też jakby mniej. Szybko dostrzegam też minusy: ciągle zapominam zabierać ze sobą ten cholerny bidon, muszę więc kupować wodę w plastikowej butelce albo cierpię pragnienie. Ale uczę się. Krok po kroku, dzień po dniu.

Przestawiam się na wielorazowe woreczki na owoce, warzywa i chleb. Od progu warzywniaka krzyczę "BEZ SIATKI, PROSZĘ!", bo sprzedawcy mają bezwarunkowy odruch sięgania po plastikowe torebki - zrywki. Czasami zapominam woreczków. Bywa, że wracam do domu bez zakupów albo tylko z tym, co mieści mi się w rękach, bo obiecałam sobie, że nie będę brać foliówek.

W restauracjach uczę się prosić o napoje bez słomki. Nie zawsze pamiętam. Czasami dostaję ze słomką. Wtedy się złoszczę. Złoszczę się też na koncertach, gdzie napoje można kupować wyłącznie w jednorazowych plastikowych kubkach. A najbardziej złoszczę się, kiedy ludziom nie chce się nawet tych kubków wyrzucić do kosza.

Na zdjęciu m.in. mydło, którego nie trzeba było pakować w plastik, oraz szczoteczka do zębów, która się szybko rozłoży

Niektóre rzeczy są łatwe. Kawa do własnego kubka (trzeba tylko pamiętać, by go ze sobą zabierać, ja zwykle nie pamiętam, nie biorę więc już kawy na wynos), odmawianie ulotek na ulicy, kupowanie elektronicznych biletów. Mydło w kostce, a nie w płynie. Kubeczek menstruacyjny. Bambusowa szczoteczka do zębów. Metalowa maszynka do golenia.

Niektóre rzeczy są trudne. Długo nie udaje mi się zrezygnować z papierowych ręczników przy sprzątaniu, kapsułek do prania i kapsułek do kawy - choć mam kawiarkę i mogłabym z niej korzystać, a sam twórca ekspresu na kapsułki podobno żałuje, że go zaprojektował. Najbardziej nie udaje mi się zrezygnować z jeżdżenia samochodem. Porażką okazuje się dla mnie szampon w kostce, nie jestem w stanie go stosować. Podobnie dezodorant w słoiku i organiczna pasta do zębów w szklanym opakowaniu. Kosztuje krocie, a smakuje jak plastelina. Co za ohydztwo.

Wracam do szamponu w plastikowej butli. Gdzieś na świecie z nakrętką w żołądku umiera kolejny albatros.

Po drugie: ograniczaj

Rezygnuję z cateringu dietetycznego (to setki plastikowych pudełek), więcej gotuję w domu. Dzwonię do restauracji z pytaniem, czy zapakują mi danie na wynos do własnego pudełka. Zwykle pakują. Odkrywam, że nie da się zrobić zakupów bez plastiku, bo w plastik zapakowane jest wszystko. Potem odkrywam firmy, które produkują kosmetyki i środki czyszczące w szkle. A jeszcze chwilę potem - sklepy, gdzie wszystko jest na wagę i gdzie można przyjść z własnym opakowaniem. Pakuję orzechy do słoika, ocet wlewam do butelki po winie.

Na zdjęciu: kupione produkty popakowane w moje własne opakowania i butelki

Kupuję mniej. Tylko dwie pary butów w ciągu roku (w poprzednich latach - zdarzało się że i dziesięć). Po namyśle stwierdzam, że wcale nie były mi potrzebne. Ubrania - sporadycznie, nad każdą sztuką myślę długo, wybieram dobre materiały. "Kupuj w lumpeksach", radzą zero-waste’owe grupy na Facebooku, ale nie potrafię się przekonać. Parę razy wracam do domu z torbą wstydu znanej ciuchowej sieciówki.

Szukam innego sposobu, ale to sposób znajduje mnie - poznaję wymianki ciuchów organizowane przez koleżanki i koleżanki koleżanek. Jak to wygląda? Wyobraźcie sobie, że zapraszacie do siebie dwadzieścia dziewczyn w wieku i rozmiarze od 14 do 54. Każda rzuca na podłogę wielką kupę ubrań, butów i kosmetyków. Na sygnał wszystkie nurkujemy w tej stercie, wznosząc co chwilę radosny okrzyk. Wybierać i przebierać można do woli. Na koniec wychodzę z siatą ciuchów i energią, jakiej nie dają żadne zakupy. Do tego dowartościowana komplementami na temat każdej części swojego ciała.

Kolega pyta mnie: "no dobra, ale co mamy zrobić my, faceci?" Nie będziemy się przecież umawiać na wymianę ciuchów z kolegami… Nie chcę brzmieć protekcjonalnie, ale jeśli ma się trochę zaufania do swojej partnerki to… na wymiankach pojawiają się też ubrania męskie. Ja z jednej przynoszę swojemu chłopakowi piękną koszulę. Koszula pasuje. Chłopak nosi.

Oczywiście wymiankę łatwiej zorganizować w dużym mieście, ale ekonomia wymiany to nie wyłącznie domena wielkich ośrodków. Najlepszy przykład dostaję od właścicielki agroturystyki w Beskidzie Niskim latem tego roku. Ona ubrania, w których już nie chodzi, sprzedaje za kilka złotych w gminnej świetlicy. Prowadzi też zajęcia jogi, za które jedna z uczestniczek płaci jej…jajkami.

Po trzecie: używaj ponownie

W połowie roku robię remont mieszkania. Remont, jak wiadomo, jest bardzo waste, szukam więc sposobu na ograniczenie wyrzucanych rzeczy. Wtedy odkrywam Śmieciarkę. To grupa na Facebooku, gdzie za darmo można oddawać niepotrzebne już rzeczy. Wystawiasz przedmiot, umawiasz się z kimś na odbiór. Na innych grupach można zbędne sprzęty zamieniać na jedzenie. Każde większe miasto w Polsce ma taką swoją grupę.

Śmieciarka zmienia moje życie. Oddaję: komodę, kanapę, patelnię, suknię balową, kilka par butów, resztki płytek, kurzącą się od lat w piwnicy lampę, wieszak, dywanik, doniczkę, żarówkę, stare farby. Inni ludzie oddają: sprawne lodówki, bilety na koncerty, komputery, nowe buty, puste słoiki, puste flakony po perfumach, rolki po papierze toaletowym, butelki po winie. Na zajęcia plastyczne, na drapaki dla kotów. Ktoś oddaje paczkę kart lojalnościowych, ktoś inny robi z nich kostki do gitary.

Jestem zachwycona tą ekonomią wymiany. Przez kilka dni przeżywam mocno, ile rzeczy, które jeszcze mogły komuś posłużyć, wywaliłam na śmietnik. Ale co tam, lepiej późno niż wcale. Kurzący się w piwnicy prostownik wymieniam na paczkę bakalii. Ratuję spod śmietnika przepiękny talerz, wrzucam zdjęcie na grupę. W ciągu godziny pojawia się kilkadziesiąt komentarzy - okazuje się, że to cacko z huty Ząbkowice, z serii Asteroid, zaprojektowane przez Jana Sylwestra Drosta. Pożądane przez kolekcjonerów i warte małą fortunę.

Na zdjęciu: talerz zaprojektowany przez Jana Sylwestra Drosta, który ocaliłam ze śmietnika

Innym razem przejmuję używany regał na książki, który idealnie pasuje do ściennej wnęki w mieszkaniu. Po wniesieniu regał rozpada mi się w rękach. Usiłuję zbić go na nowo, ale mebel nie chce się trzymać i któregoś wieczoru rozlatuje się z wielkim hukiem.

Jadę kupić nowy do Ikei.

Po czwarte: segreguj

Ogryzek jabłka rozkłada się dwa miesiące. Papierowa torba - trzy. Bawełniany t-shirt - około pięciu. Niedopałek papierosa - rok do pięciu lat. Foliowa torba - 10-20 lat. Aluminiowa puszka - 200 lat. Plastikowa butelka PET - 450 lat. Tyle samo trwa rozkład jednorazowej pieluchy. Szklana butelka prawdopodobnie w pełni nie rozłoży się nigdy.

Wrzucam więc: szkło do szkła, plastik do plastiku. Co chwilę słyszę, że segregacja nie ma sensu, bo wszystko i tak trafia do jednej śmieciarki. Rozwieję dla was ten mit: nawet jeśli po wasze śmieci przyjeżdża jedno auto, to zwykle ma dwie komory – na różne frakcje odpadów. Poza tym, jeśli posegregujemy odpadki w domu, sortownia ma o niebo łatwiejszą pracę przy pozyskiwaniu tych, które da się ponownie przetworzyć. Za recykling odpowiadają prywatne firmy, które muszą zarabiać. Nikt nie odbierałby posortowanych śmieci, gdyby się to nie opłacało.

No dobrze, ale ile faktycznie surowców da się odzyskać? Pytanie frapuje mnie na tyle, że postanawiam zapytać specjalistki - Joanny Kądziołki z Polskiego Stowarzyszenia Zero Waste. Odpowiedź nie jest optymistyczna: na świecie tylko około 9 proc. tworzyw sztucznych dostaje drugie życie. Reszta trafia na składowisko albo do spalarni. Dlaczego? - Niektórych rodzajów plastiku nie opłaca się przetwarzać. Poza tym, z każdym przetworzeniem ten plastik traci na wartości - mówi mi Joanna Kądziołka.

Na zdjęciu: moja torba z plastikowymi śmieciami. Chciałam, żeby było ich mniej

A szkło? Czy można wykorzystywać je ponownie? Znów pytam o zdanie eksperta - dr. inż Tomasza Wojciechowskiego z Instytutu Gospodarki Obiegu Zamkniętego. Odpowiedź - jak większość odpowiedzi na pytania o ekologię - jest skomplikowana i zaczyna się od słów "to zależy". Ale w skrócie: do kontenera wrzucamy zarówno szkło białe, jak i kolorowe. Mają one inny skład chemiczny, dlatego powinny być przetwarzane oddzielnie. Oddzielenie kolorowej i białej stłuczki szklanej jest możliwe, ale dość trudne. Istnieje wprawdzie technologia, która pozwoliłaby wytworzyć kolorową butelkę z domieszką szkła białego - ale jest to technologia dużo droższa. Z kolei szkło białe nie może zawierać żadnych domieszek kolorowego.

Wychodzi więc, że konieczne byłoby zbieranie oddzielnie szkła białego i kolorowego. Rozwiązanie możliwe. Ale czy realne?

Drążę dalej. - A gdyby używać więcej butelek zwrotnych? Na przykład od piwa - pytam. - Świetny pomysł - odpowiada Tomasz Wojciechowski. - Ale zadziałałby tylko, gdyby udało się uniknąć kosztów transformacji systemu - dodaje. Bo, po pierwsze, butelka zwrotna jest trwalsza, ale też droższa w produkcji. Po drugie - tylko w Polsce mamy setki producentów piwa, każdy sprzedaje je w innej butelce. Żeby zwrot butelek w ogóle się opłacał, wszyscy producenci musieliby się umówić: okej, od jutra sprzedajemy tylko w trzech rodzajach butelek. Więc właściwie możemy zamknąć prawie wszystkie huty szkła, wystarczy nam jedna.

Realne? Tylko pod warunkiem, że któraś z wielkich firm odważyłaby się być pierwsza.

Po piąte: kompostuj

Skoro ze szkłem jest taki kłopot, to może przynajmniej organiczne odpadki można na coś przetworzyć? Nauczyłam się gotować wywar na obierkach, prażę pestki z dyni, ale biośmieci produkuję i tak całkiem sporo. Do tego mieszkam w niewielkim mieszkaniu bez balkonu i nie mam domowego kompostu, w którym mogłyby urzędować dżdżownice. Resztki jedzenia wrzucam do pojemnika, który trzymam w lodówce i co dwa-trzy dni opróżniam. Opróżniam to znaczy: wrzucam luzem do kontenera, a potem myję pojemnik. Wszyscy inni w moim bloku wyrzucają w plastikowym worku.

Próbuję się dowiedzieć, co się dalej dzieje się z tym workiem.

Urząd Miasta St. Warszawy zapewnia, że worki są otwierane w sortowni, a odpady bio - jeśli się nadają - trafiają na kompost, czyli, krótko mówiąc, robi się z nich nawóz. Jeśli nie - "trafiają do innych instalacji", a "proces utylizacji następuje w kompostowniach lub biogazowniach". Dalej nie wiem, co to znaczy, więc drążę. Okazuje się, że z zagospodarowaniem kompostu w Polsce jest dość duży problem - prawo nie zezwala m.in. na jego sprzedaż bez odpowiedniego zezwolenia. Część naszych biośmieci i tak więc trafia na wysypisko.

Mam kuzyna, który mieszka w Oslo i tam bioodpadki są kompostowane, a następnie przetwarzane na biogaz, zasilający miejskie autobusy. Wysyłam do Urzędu Miasta zapytanie, czy warszawskie autobusy też mogłyby jeździć na gaz ze śmieci, ale nie dostaję odpowiedzi.

Po szóste: nie marnuj

Po grupie śmieciarkowej zapisuję się na grupę "Freeganism, dumpster diving, food sharing". Można tam oddawać jedzenie. Dowolną ilość, za darmo. Od trzech bułek, połowy serka i jednej zwiędniętej cukinii po skrzynki jabłek, wory chlebów i gary zup. Raz ktoś oddaje pół słoika sałatki. Innym razem - surowe ciasto w blaszce, którego nie upiecze z powodu awarii piekarnika. Idzie wszystko. Nawet to, co przeterminowane. Nawet to, czego człowiek pewnie by nie zjadł, ale pies - już tak.

Statystyki mówią, że marnujemy w Polsce 9 mln ton żywności rocznie, czyli 235 kg na osobę. Cieszy więc, kiedy wolontariusze ratują jedzenie z supermarketowych śmietników i targowisk. Zawożą je do dzielnicowych jadłodzielni, skąd można wziąć tyle, ile się potrzebuje. Umawiają się na skipy, czyli nurkowanie w śmietniku w poszukiwaniu jedzenia, na co odważyła się moja redakcyjna koleżanka Ola Łukasiewicz. Ja póki co tyle odwagi nie mam, ale bliskie agonii albo niepotrzebne produkty oddaję, zamiast wyrzucać.

Pewnego dnia piszę: "Mam od oddania wegański paprykarz, sałatkę makaronową, pieczywo, piernik. Zostało z imprezy. Mogę być za godzinę na dworcu Wschodnim". Kilkadziesiąt minut później obdarowuję paczką jedzenia dwie osoby.

Pewnego dnia czytam: "Głupio mi pisać, ale trudna sytuacja u mnie. Na chleb jeszcze mam, ale przyjmę chętnie coś do chleba, a także makaron, kaszę, obiad z poprzedniego dnia. Do pierwszego daleko, a w portfelu pustki. Niestety trudno mi podjechać do jadłodzielni".

Kilkadziesiąt minut później grupa zbiera dla autorki posta dwa worki jedzenia. Ludzie dzielą się - dosłownie - każdą kromką chleba.

Nie chcę się za bardzo przyznawać, ale mam łzy w oczach.

Po siódme: naprawiaj

Na grupach zero waste ludzie zadają pytania, które jeszcze kilka lat temu pewnie niewielu osobom przyszłyby do głowy. Lepiej pojechać po używane podręczniki samochodem czy pójść po nowe pieszo? Kupić eko proszek do prania w plastiku czy zwykły, ale w kartonie? Jaki jest ekologiczny zamiennik gąbki do naczyń? Jak wykorzystać skórki pomarańczy? Co zrobić z zepsutym ekspresem, potłuczonym kubkiem, złamanym kolczykiem?

Zainspirowana pomysłami przetapiam stare świece na nowe. Do sprzątania używam wody z octem i sody. Znów zamawiam dania z cateringu, ale w kompostowalnych pudełkach z trzciny cukrowej i pulpy celulozowej. Wytłoczki po jajkach oddaję panu z warzywniaka. Już prawie nie zapominam zabierać ze sobą butelki na wodę czy kubka na kawę. Z obierek warzyw gotuję wywar, olej ze słoika po suszonych pomidorach wlewam do sałatki. Kończę ostatnią rolkę papierowego ręcznika i mówię sobie, że następnej już nie kupię. Proszę babcię o uszycie mi wielorazowych płatków do wycierania twarzy.

Nie traktuję prób bycia less waste jako misji ani listy zadań do odhaczenia. Postanowiłam robić to, co mogę i z czym jest mi komfortowo. Ale czasem czuję się zawstydzona, kiedy grupowicze z Facebooka własnoręcznie wyrabiają mydło, głowę myją mąką żytnią i przerabiają stare powłoczki na piękne torby, a ja wracam do domu z nową poduszką. A potem z nowym, PLASTIKOWYM koszem na pranie. Mam takie wyrzuty sumienia, że postanawiam oddać go i zamówić przesyłkę z ekologicznym koszem z bambusa. Kosz przychodzi opakowany w kilkanaście warstw folii.

Trochę się załamuję.

Na zdjęciu: sterta plastiku, w którą opakowany był ekologiczny kosz na pranie.

Po ósme: szanuj

Pytam ekspertów, czy to, co robię, w ogóle ma jakiś sens.

Joanna Kądziołka: - Ma! To mniejsze zużycie zasobów i mądrzejsze ich wykorzystywanie. Im więcej będziemy o tym mówić, im większą świadomość będziemy budować, tym lepiej. Nawet jeśli za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będziemy musieli powiedzieć sobie: "ponieśliśmy porażkę", to powiemy sobie również: "ale przynajmniej próbowaliśmy".

Tomasz Wojciechowski: - Globalnie? Sens jest niewielki. Nieograniczony wzrost na ograniczonej planecie nie jest możliwy. Na razie cały czas idziemy w tę stronę, mając naukowe dowody, że to skończy się katastrofą. Ale chodzi o to, by spojrzeć w sobie w oczy w lustrze i powiedzieć: zrobiłem, zrobiłam wszystko, co w mojej mocy.

Pytam również, w jakim miejscu jesteśmy bardziej ogólnie - jako ludzkość.

Tomasz Wojciechowski: Według mnie są trzy scenariusze. Albo czeka nas spektakularna katastrofa klimatyczna na poziomie lokalnym - czyli przykładowo: zaleje Gdańsk i zginą przy tym ludzie. Albo będzie to upadek systemu finansowego, gigantyczna panika na giełdzie. Albo - trzeci scenariusz - kryzys imigracyjny związany ze zmianami klimatu, który sprawi, że milion klimatycznych uchodźców może zjawić się na polskiej granicy. Myślę, że któraś z tych rzeczy wydarzy się w perspektywie 10 lat.

Joanna Kądziołka: Powiedziałabym, że stoimy przed gigantycznym wyzwaniem. Chiny przestały odbierać od nas odpady. Będziemy musieli sobie wymyślić, co dalej. Jak produkować lepszej jakości, najlepiej wielorazowe opakowania, tak, by marnować jak najmniej. Ale jeśli mam być szczera, to jesteśmy w lesie. Przed nami ogrom pracy - przede wszystkim w kwestii wdrożenia przepisów i edukacji mieszkańców.

Idę do parku na spacer, zbieram butelki po piwie i paczki po papierosach. Myślę o tym, co usłyszałam. Gdzieś w krzakach buszuje wiewiórka. Nagle znajduję wśród śmieci zmięte 10 zł i uśmiecham się pod nosem.

Bycie less waste nie jest ani łatwe, ani wygodne, ani tanie. Ale, nawet jeśli jesteśmy w lesie, to innej drogi już nie ma.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (4)