Zuzanna Ziemska: #metoo – kto tu jest winny?
Po aferze z Januszem Rudnickim, przyszedł czas na kolejną odsłonę polskiej akcji #metoo. Tym razem mówimy jednak o dużo poważniejszych zarzutach. Pytanie jednak, czy i w jaki sposób powinniśmy o nich mówić?
27.11.2017 | aktual.: 27.11.2017 19:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Kazimiera Szczuka w niedawnym tekście nazwała polską odsłonę akcji #metoo "górą, która urodziła mysz". Chciała przez to dać do zrozumienia, że afera wokół jej znajomego, pisarza Janusza Rudnickiego, to betka przy tym, co dzieje się w Hollywood. Ta góra ma dla nas – jak się okazuje – jeszcze kilka niespodzianek. Dużo większego kalibru. Trudno jednak czuć z tego powodu satysfakcję.
Feminiści kontra kobiety
Mowa oczywiście o oskarżeniach, które pojawiły się w Codzienniku Feministycznym. Tym razem molestowanie to zaledwie początek, jest także gwałt i przemoc fizyczna. Ale przede wszystkim - jest szok. Obaj panowie to tym razem nie pisarze znani z rzucania mięsem na prawo i lewo. To lewicowi redaktorzy, do tej pory wielokrotnie pokazujący solidarność z kobietami. Prawdziwi feminiści. Ktoś, kogo trudno sobie wyobrazić po stronie sprawców.
Czy ta wyobraźnia będzie nam potrzebna? W tej chwili trudno powiedzieć. Oskarżenia nie równają się winie i każdorazowo warto to podkreślać. Tym bardziej, że przynajmniej jeden z oskarżonych całkowicie zaprzecza zarzutom.
Poza polityką
Jednak już na tym etapie nawet niepotwierdzone (ba! nawet niesłuszne) zarzuty mogą prowokować do dyskusji. I zapewne tak się stanie. Byłabym jednak za tym, by całkowicie odciąć ją od polityki. Niezwykle łatwo jest zacząć w tej chwili przerzucać się nazwiskami z prawej i lewej strony sporu, próbować oceniać, kto jest lepszy a kto gorszy. Nie w tym rzecz, że lewicowi redaktorzy mieliby molestować swoje koleżanki. Rzecz w tym, że w ogóle istnieje problem molestowania jakichkolwiek koleżanek w jakiejkolwiek pracy. W innym wypadku kolejny raz skończymy bez wniosków, za to z pogłębionym podziałem między "prawakami" a "lewakami”. Winni są ci, którzy dopuszczają się molestowań, gwałtów, przemocy. W tej chwili to jest najważniejsze.
Oczywiście, można zastanawiać się, czy ktoś, kto nazywa siebie feministą, mógłby poniżać kobiety. Podobnie jednak można zadać sobie pytanie, jak ktoś, kto nazywa się chrześcijaninem, mógłby upodlić bliźniego. O hipokryzji można rozmawiać godzinami, tylko po to, by dojść do wniosku, że istnieje. I pojawia się aż nadto często.
O czym w takim razie powinniśmy dyskutować, skoro nie mamy prawa oceniać prawdziwości zarzutów i nie ma też sensu debatować o poglądach? Najlepiej o sobie samych.
Żart środowiskowy
Jest w tekście "Papierowi feminiści" bardzo przejmujący fragment, w którym dziennikarka opisuje scenę w lokalu. Jeden z przywoływanych w tekście redaktorów miał wówczas uderzyć ją w głowę, nieomal łamiąc nos. "Było to w knajpie, wśród ludzi" – pisze poszkodowana – "Zareagował jedynie zaprzyjaźniony barman i pana redaktora wyprosił. Kilka dni później redaktor znowu siedział na swoim ulubionym stołku, a historia o "przyjebaniu z bańki" zamieniła się w środowiskowy żart towarzyski".
Dlaczego ten właśnie opis jest tak ważny? Z dwóch powodów. Pierwszy pięknie przedstawił na Facebooku inny redaktor, Łukasz Najder:
"Opisane tutaj wydarzenia - potworne, nikczemne - nie działy się w próżni, ale w gronie oczytanych, bystrych, wrażliwych społecznie kolegów. – napisał na swoim profilu - Dlatego też apeluję do kolegów naszych kolegów, żeby nie udawali, że nie widzą, nie wiedzą i nie rozumieją, z czym mają do czynienia, kiedy ich koledzy wysyłają molestatorskie sms-y i maile, rzucają agresywne hasła o "ruchaniu", biją lub poniżają kobiety. Sztama i ewentualne zawodowo-towarzyskie profity nie są warte jednej łzy przelanej przez kogoś, kogo to spotkało".
Pełna zgoda. Jeśli opisana wyżej sytuacja była prawdziwa, oznacza to, że w lustro nie powinien móc spojrzeć nie tylko sprawca całego zajścia, ale także każdy bierny świadek. Ba! Każdy, kto pozwolił by uderzenie kobiety stało się "środowiskowym żartem towarzyskim".
Pamiętajmy, że żenujące teksty Rudnickiego również nie padały w próżni. Trafiały do uszu współczesnych intelektualistów, ludzi wykształconych, kulturalnych i (co w tym kontekście chyba najważniejsze) mających wpływ na innych. I najwyraźniej były ignorowane. Traktowane z pobłażaniem.
Jeśli historia z uderzeniem okaże się prawdziwa, to jednocześnie wyjdzie na jaw brzydka prawda: "towarzystwo" jest w stanie zbagatelizować nie tylko przemoc słowną, ale i fizyczną. Pytanie, czy owo "towarzystwo" jest – pod tym względem - tak różne od przekroju społeczeństwa? Gdyby faktycznie tak było, akcja #metoo w ogóle nie miałaby racji bytu. Na przemoc, molestowanie, seksizm, reagowalibyśmy w trybie natychmiastowym. Każdy z nas. W każdym przypadku. Żadna akcja uświadamiająca porażającą skalę tego procederu nie byłaby konieczna.
Niewinność domniemana
Dla porządku, przyjmijmy jednak i taką możliwość, że zarzuty nie były prawdziwe. Wówczas fakt, że rzekomą sytuację miało widzieć wiele osób, może być kluczowy. Ale wniosek płynie z niego podobny – nie można milczeć. Także jeśli trzeba przemówić w czyjejś obronie.
Musimy pamiętać, że akcja #metoo to nie tylko wyzwolenie, ale także zagrożenie. W sytuacji, w której oskarżenia mnożą się praktycznie codziennie, łatwo kogoś zniszczyć. Jako społeczeństwo umówiliśmy się, że sprawiedliwość wymierzają odpowiednie organy, nie komentatorzy na Facebooku czy pod artykułami. Z kolei rolą tych, którzy sprawę znają, jest mówić głośno. Nieważne, czy ofiarą jest molestowana, gwałcona czy bita kobieta, czy niesłusznie oskarżony mężczyzna. Reakcja świadków zawsze jest konieczna. To oni są pierwszą linią obrony a często i ostatnim bastionem.
Dlatego być może warto wreszcie przyznać, że oskarżonym w akcji #metoo jest także społeczeństwo. Nie lokalnie – nie ma sensu zastanawiać się, jak przebiega akcja w USA, w Japonii, RPA czy Polsce. Żyjemy w globalnej wiosce, co akcja #metoo pokazała nam bardzo szybko. I wina także jest globalna. Nie sprowadza się też do żadnej opcji politycznej – dotyka zarówno lewicy, jak i prawicy. I nie chodzi tu o molestowanie, gwałt, bicie czy seksizm. Chodzi o zaniechanie, odwracanie głowy od cudzej krzywdy, odpuszczanie w imię znajomości, interesów czy zwykłego lenistwa.
Czas na rachunek sumienia. Być może akcja #metoo oczyści nas wszystkich.
Zuzanna Ziemska dla WP Opinie