Zuzanna Ziemska: Kaczyńskiego walka z piekłem
Panie Jarosławie Kaczyński – jestem z panem. Nie sądziłam, że mając poglądy nienachalnie liberalne (a przynajmniej dalekie od programu PiS) kiedykolwiek napiszę te słowa, a jednak. Jarosław Kaczyński miał wesprzeć projekt poprawek do ustawy o ochronie zwierząt. I to mi wystarczy, by – przynajmniej w tym aspekcie – całkowicie się z nim zgodzić.
Zmiany miałyby obejmować między innymi zakaz hodowli zwierząt na futra, zakaz przetrzymywania zwierząt w cyrkach, lepsze traktowanie psów (koniec z krótkim łańcuchem, jedną z ludowych tradycji, które napawają grozą każdego miłośnika zwierząt), większy nadzór nad działalnością schronisk i obowiązek znakowania psów, by łatwiej było ustalić właściciela. W świecie, w którym empatia została zastąpiona przez kalkulację zysków i strat, to zmiany wręcz rewolucyjne. W kraju, który religię często postrzega w kategorii przywilejów („czyńcie sobie ziemię poddaną”) a nie samodyscypliny, tym bardziej. Nic więc dziwnego, że projekt jeszcze nie przeszedł, a już wzbudził oburzenie.
Gospodarka, głupcze!
Zastanawiałam się, jakie argumenty podniosą się pierwsze – czy o prawie własności (zwanym, nie wiedzieć czemu „świętym”, jakby przewyższało wszystko inne), czy o wpływie na gospodarkę. Wygrało to drugie. Branża futrzarska natychmiast roztoczyła czarne wizje masowych zwolnień i odpływających do innych krajów miliardów złotych.
Interes producentów futer podzielił nawet PiS, w końcu nic tak nie dzieli jak pieniądze. Jeżeli jednak jesteśmy w stanie zrezygnować z innych nieetycznych źródeł dochodu, to może nie ma o co drzeć szat. Ile miejsc pracy zapewniłyby nam walki psów? Jaki zysk miałaby z nich polska turystyka? Nikt nie zadaje takich pytań. I słusznie. Podobnie jak nikt nie liczyłby wpływów z innych całkowicie niemoralnych działań. Tymczasem mamy uznać za normalny biznes codzienną gehennę milionów zwierząt. Lisy należące do tak nam drogich psowatych, piekielnie inteligentne, potrzebujące jak inne psowate przestrzeni i ruchu, ściskane są w ciasnych klatkach, w potwornych warunkach, brodzące we własnych odchodach, okaleczane, chore. To co przeraża zagranicznych reporterów, co brzmi jak scenariusz niewiarygodnego horroru, ktoś może nazywać biznesem? I tego biznesu bronić jak niepodległości? Czy nasz gatunek sięgnął już absolutnego dna?
Eksplozja konsumpcji
Pogoń za zyskiem i nieokiełznana konsumpcja, to nasi współcześni jeźdźcy apokalipsy. Dołączmy do nich jeszcze ignorancję i egoizm dla pełnego obrazu. My, ludzie – nie mówię Polacy, bo ta choroba toczy nas ponad granicami, na całym „cywilizowanym” (jak lubimy go nazywać) świecie – zamieniliśmy się w wiecznie nienasyconych konsumentów. Pazerność zdławiła nasze sumienia.
Zgodziliśmy się na przemysłową produkcję mięsa, jakby trzymane w skandalicznych warunkach zwierzęta były surowcem rzucanym na fabryczną taśmę, a nie czującymi istotami o umysłach trzylatka. Zamiast empatii mamy w głowach rubryki Excela, które mówią, by więcej zarabiać, więcej produkować, więcej kupować. Jeśli wskaźniki nie idą w górę, robimy wszystko, by zmusić konsumentów do kupowania kolejnych ton. Już tylko kupowania, bo przejeść tego, co produkujemy i kupujemy, nie jest w stanie nikt z nas.
Wraz z pazernością nie rosną nasze żołądki (choć ciała już tak, bo tyjemy na potęgę). „W Polsce sami konsumenci wyrzucają na śmietnik około 2 mln ton jedzenia - tyle, ile byłoby w stanie wyżywić 2 mln ludzi – przyznał w rozmowie z PAP prezes Federacji Polskich Banków Żywności Marek Borowski. - W naszych najnowszych badaniach 60 proc. społeczeństwa przyznało się, że marnuje żywność.” – dodał. To wyłącznie indywidualni konsumenci – łącznie w naszym kraju rocznie marnuje się aż 9 milionów ton jedzenia.
Ta „żywność” to także zwierzęta, które przeżyły życie w straszliwych warunkach, tylko po to, by ich ciała trafiły na śmietnik w imię nieokiełznanej, ludzkiej potrzeby kupowania.
Bezrefleksyjnego zresztą. Kiedy sieć Makro wprowadziła do handlu całe prosięta, klienci wpadli w szał, jakby nagle odkryli, co jedzą na co dzień. Być może nawet byli to ci sami klienci, którzy na co dzień gardzą „oszołomami, wegetarianami”, podkreślając, że nasi przodkowie jedli mięso i uświęcili tradycją dzisiejsze codzienne menu bazujące na kanapkach z szynką, schabowym z ziemniakami i pizzy z salami. Owszem, ludzie jedli mięso, ale zapewne nie w takich ilościach (nie była to podstawa żywienia, ale raczej niedzielny rarytas), nie powszechnie i nigdy nie „produkowali mięsa” urządzając przy tym piekło zwierzętom hodowlanym. Krowa żywicielka naszych przodków była traktowana inaczej i zabijana inaczej niż obecny surowiec mięsny, cierpiący całe swoje krótkie życie.
Zabić gospodarza
Problem mamy też z dzikimi zwierzętami. Uparcie nie chcą dać się „produkować”, więc robimy co możemy, by w inny sposób zatruć im życie. Zachowujemy się jak gość, który wchodzi do domu gospodarza, a następnie podnosi rwetes, że go tam zastał i oskarża o zawłaszczanie swojej przestrzeni osobistej. Tak jest z „tymi strasznymi dzikami”. Mordujemy je za wchodzenie do wsi i miast. Zapominając, że pod te wsie i miasta wycinamy połacie lasu, który przed chwilą był ich domem. Zresztą podobnie działają ludzie na całym świecie. W prestiżowym w konkursie Sanctuary Wildlife Photography Awards 2017 wygrało niesamowite zdjęcie pokazujące przerażone słonie. Zwierzęta, w które motłoch rzuca płonącymi kulami smoły i petardami, uciekają, krzycząc.
Podkreśla się oczywiście, że przez słonie ludzie tracą plony. To jednak nie wynik ekspansji dzikiej przyrody na ludzkie tereny, lecz odwrotnie. Zagrabiania coraz większych połaci pod niepohamowany apetyt naszego gatunku. Sprawiamy, że Ziemia staje się za ciasną planetą, mnożąc się na potęgę i na potęgę konsumując.
Niewinni niszczyciele
A przy okazji niszcząc. Idealnym przykładem jest olej palmowy. Tani i tracący w trakcie przetwarzania wartości odżywcze. Producenci widzą jedynie tę pierwszą właściwość, a konsumenci nie widzą najwyraźniej niczego. Między innymi tego, że nadmierna produkcja oleju palmowego wpływa na wycinanie lasów deszczowych, zielonych płuc Ziemi. Domy i życie tracą także zwierzęta, masowo giną m.in. orangutany. To nas jednak nie powstrzymuje przed opychaniem się słodyczami z olejem palmowym. Takich, które go nie zawierają, jest wyjątkowo mało. Wystarczyłoby czytać etykiety (zachęcam do eksperymentów), ale konsumenci unikają jak ognia sprawdzania, czy to, co trafia na ich stół, jest etyczne. Zostawmy to „dziwakom w dredach”, „oszołomom ekologom” i chodźmy na czekoladę, która zabije nas wszystkich!
Czy chcę przez to powiedzieć, że ludzkość jest zła? Niekoniecznie. Zbyt często – wbrew nazwie gatunku homo sapiens, jaką sami sobie nadaliśmy – zachowujemy się po prostu bezrefleksyjnie, a nie z premedytacją źle. Jesteśmy zabiegani, zestresowani, przeciążeni codziennością. Może więc otrzeźwi nas dopiero prawo. Może jeśli nie ma co liczyć na ruchy konsumenckie, warto wywołać refleksję kolejnymi ustawami, zanim zniszczymy siebie samych i nasz świat. Niech ta, której projekt trafił do Sejmu, będzie pierwszą jaskółką zmian.
W znakomitym tekście o globalnym ocieplaniu, Piotr Czerski nazywa nas niewinnymi i zajętymi innymi sprawami. Być może. Ale jest to niewinność szkodliwa. I musimy sobie z tego zdać sprawę.
Na antenie Radia Łódź Kaczyński mówił "dzieją się rzeczy barbarzyńskie i niektórzy z zewnątrz traktują Polskę jak taki kraj, gdzie wszystko można, chociaż w ich własnych krajach nie można i z tym trzeba skończyć". Może stalibyśmy się faktycznie moralnym bastionem Europy. Same religijne czy patriotyczne uniesienia nam tego nie zapewnią. Przeciwnie, jak do tej pory bywa, że stawiają nas po tej stronie, którą autor zdjęcia słoni atakowanych płonącą smołą nazwał piekłem.
Oby to nie był ostatni duży krok w tym kierunku.
Zuzanna Ziemska dla WP Opinie