Zrobi wszystko, by być numerem jeden
Bliski Wschód wydaje się być beczką prochu. Kolejne iskrzące się problemy powodują obawę o przyszłość całego regionu. Pozornie niezwiązane kwestie jak separatyzm w Jemenie, ataki na pielgrzymów w Iraku, czy napięcia na południu Libanu łączy jedno: wątek Iranu. Tomasz Otłowski, analityk ds. Bliskiego Wschodu, opisuje, jak Teheran dąży do zostanie głównym graczem w regionie.
14.07.2010 | aktual.: 23.07.2010 13:15
Napływające ostatnio z Bliskiego Wschodu informacje nie odbiegają od przeciętnej, jeśli chodzi o ten tradycyjnie niestabilny i pełen konfliktów region. Świat przywykł do codziennych doniesień o kolejnych atakach terrorystycznych i potokach krwi. Na mało kim robią już wrażenie newsy o dziesiątkach ofiar śmiertelnych zamachów na szyickich pielgrzymów w Bagdadzie, narastaniu napięcia na południu Libanu, czy o grążącym ponowną wojną domową wzroście separatyzmu w Jemenie, wzmacnianym sympatią do Al-Kaidy. Informacje te, choć pozornie niepowiązane ze sobą, po głębszej analizie bazującej na rozwoju sytuacji geopolitycznej w regionie nabierają jednak całkiem nowego, intrygującego charakteru. W większości z ważnych wydarzeń, zachodzących w kluczowych rejonach Bliskiego Wschodu, można bowiem doszukać się pewnej zastanawiającej prawidłowości: wszędzie tam pojawia się kontekst lub choćby wątek irański...
Taki stan rzeczy nie powinien jednak dziwić. Teheran jeszcze u progu rewolucji islamskiej, która zmiotła rządy szacha i wywróciła geopolitykę całego regionu do góry nogami, podjął próby aktywnego „eksportu” swych idei rewolucyjnych. Religijny i polityczny przywódca Iranu, imam Ruhollah Chomeini, nie ukrywał dalekosiężnych celów strategicznych oraz wizji zwycięskiego pochodu rewolucyjnych zastępów irańskich, niosących wszystkim muzułmanom żyjącym w Dar al-Islam (świat islamu) swą nową polityczną interpretację nauk Proroka. Na marginesie warto zauważyć, że w dalszym etapie realizacji idei islamskiej rewolucji jej „dobrodziejstwa” miałyby obowiązkowo objąć także „niewiernych” z całego Dar al-Harb (dosłownie: świat wojny, świat zewnętrzny).
Owe „eksportowe” wizje dotyczące przyszłości rewolucji snuto oczywiście przy fundamentalnym założeniu, że to właśnie Iran ma być nie tylko duchowym liderem tej „krucjaty”, ale także politycznym i militarnym hegemonem w całym regionie bliskowschodnim. Dążenie do uzyskania (lub też, jak podkreślają to sami Persowie: odzyskania) mocarstwowej pozycji przynajmniej w subregionie Zatoki Perskiej, jeśli nie na całym Bliskim Wschodzie, stanowi po dziś dzień zasadniczy aksjomat aktywności międzynarodowej Teheranu.
Pierwszym praktycznym przejawem strategii ekspansji rewolucji islamskiej stała się wojna z Irakiem. Iran wciąż jeszcze targany był wewnętrznymi paroksyzmami rewolucji (w jej wymiarze jak najbardziej materialnym i krwawym, nie zaś duchowym), pozbawiony sił zbrojnych i izolowany międzynarodowo. Jednak nowe władze w Teheranie postanowiły wykorzystać atak Iraku do rozpętania świętej wojny w imię koncepcji Chomeiniego.
Hasłem przewodnim całej kampanii i okrzykiem, z którym na ustach ginęły dziesiątki tysięcy irańskich ochotników, był slogan ukuty ponoć przez samego ówczesnego premiera (a dziś ikonę „demokratycznej” opozycji) Mir Hussajna Mousawiego: „Droga do Jerozolimy wiedzie przez Karbalę!”. Szybko okazało się jednak, że tak pomyślany eksport rewolucji utknął w okopach i polach minowych pod Basrą. Nie było najmniejszych szans, aby zbliżyć się do tej wymarzonej Karbali (świętego miasta szyitów w południowym Iraku), o samej Jerozolimie nie wspominając. W Teheranie sięgnięto więc po inne środki.
Najprostszym – i jak przyszłość pokazała najskuteczniejszym – okazało się wykorzystanie szyickich społeczności rozrzuconych po całym Bliskim Wschodzie. Strategia ta przyniosła Teheranowi największe rezultaty zwłaszcza wobec Libanu, gdzie trwała właśnie wojna domowa. Przejęcie politycznego i organizacyjnego przywództwa nad libańskimi szyitami - czego ukoronowaniem stało się sformowanie Hezbollahu w 1982 roku - pozwoliło Iranowi uzyskać dogodny strategiczny przyczółek w Lewancie, będący doskonałym środkiem pośredniej militarnej presji na Izrael.
Ale szyici to także Bahrajn (gdzie stanowią aż 75% społeczeństwa), Irak (ponad 60% ludności), Arabia Saudyjska (15%), Kuwejt (10%), Jemen (20%) czy Syria (15%). Wszędzie tam Iran wypracował w ciągu minionych 30 lat mniej lub bardziej wyraźne wpływy polityczne i religijne względem swych „braci w konfesji”.
Dziś, gdy nad Islamską Republiką zbierają się ciemne chmury, wpływy te stanowią bardzo istotny strategiczny atut Teheranu w regionalnej grze geopolitycznej. Obecną pozycję Iranu w Lewancie znacząco umacnia też sojusz z palestyńską organizacją Hamas, kontrolującą dziś (w dużej mierze właśnie dzięki wsparciu ze strony Teheranu) Strefę Gazy. To równocześnie drugie po Hezbollahu strategiczne „narzędzie” dające Irańczykom możliwość bezpośredniego nacisku militarnego na znienawidzony Izrael.
Poza tym, angażując się w kwestię palestyńską, Iran uzyskał znaczną przewagę polityczną nad Arabami, którzy przez minione pół wieku nie byli nawet w stanie wypracować w tej materii jednolitego, zgodnego stanowiska. Persowie swą determinacją i bezkompromisowością wobec Izraela zdecydowanie wygrywają z państwami arabskimi w tej cichej rywalizacji o sympatię Palestyńczyków.
Dziś wiemy już, że również program nuklearny stał się jednym z tych strategicznych środków, podjętych przez Irańczyków niejako w zastępstwie żywiołowej ekspansji rewolucji. Rozpoczęty w połowie lat 80. ub. wieku irański program atomowy realizowany był aż do sierpnia 2002 roku w całkowitej tajemnicy. Nieliczne przecieki na jego temat nie znajdywały potwierdzenia w twardych dowodach.
Gdy sprawa ujrzała wreszcie światło dzienne dzięki danym zebranym przez irańską opozycję na wychodźstwie, Teheran przyjął strategię gry na czas i zwodzenia społeczności międzynarodowej. Po mistrzowsku wykorzystuje różnice interesów i sprzeczności między głównymi mocarstwami. Choć minie niedługo dokładnie osiem lat od upublicznienia istnienia irańskiego programu, społeczność międzynarodowa i jej wyspecjalizowane agendy wciąż nie mają pełni obrazu i wiedzy na jego temat. Co gorsza, w istocie po tych ośmiu latach wiemy tyle samo co wcześniej... czyli tyle ile chcą Irańczycy.
Paradoksalnie jednak, postępując w ten sposób, Iran sam sobie wytrąca oręż z ręki w kontekście ponawianego często żądania rozbrojenia nuklearnego Izraela. Bez pełnej przejrzystości i jasności w zakresie własnego programu jądrowego, Teheran nigdy nie uzyska akceptacji i zrozumienia dla własnych – nawet obiektywnie najsłuszniejszych – żądań. Ale nie to w istocie jest nadrzędnym celem Iranu.
Wiele wskazuje bowiem, że broń atomowa jest Teheranowi potrzebna dla skutecznego zrealizowania jego własnych mocarstwowych ambicji wobec regionu, a także stworzenia dogodnych warunków do ekspansji idei rewolucji islamskiej Chomeiniego. Tym bardziej, że potencjał ekonomiczny i polityczny Iranu oraz charakter jego systemu politycznego wykluczają w zasadzie osiągnięcie tych strategicznych celów innymi (czytaj: bardziej pokojowymi) środkami.
Warto też pamiętać, że współcześnie to właśnie broń A zapewnia państwom najskuteczniejszą (z militarnego i strategicznego punktu widzenia) realizację ich aspiracji i ambicji geopolitycznych. Broń jądrowa jest także najpewniejszym zabezpieczeniem przed mniej lub bardziej realnym zagrożeniem zewnętrznym oraz skutecznym środkiem zapewniającym przetrwanie aktualnego reżimu. Przykład Korei Północnej jest w tym kontekście niezwykle wymowny. To, że nie każdy kraj na świecie dąży dziś do posiadania własnych „niuków”, to tylko zasługa poprawności politycznej i/lub własnych ograniczeń technologicznych i budżetowych.
Nie należy się więc dziwić, że Iran zrobi wszystko, aby wejść w posiadanie własnej bomby A. Jeśli zajdzie taka potrzeba, gotów jest nawet uznać egzekwowanie ostatnio nałożonych nań sankcji jako casus belli i odpowiedzieć siłowo, stosując środki militarne i asymetryczne.
Póki co jednak, Teheran wykorzystuje wyłącznie swoje strategiczne atuty, rozsiane po całym Bliskim Wschodzie, w celu odwrócenia uwagi od sprawy programu nuklearnego i osłabienia wszystkich regionalnych adwersarzy. W Iraku, wykorzystując wciąż tamtejszą niestabilną sytuację polityczną po wyborach i rejteradę Amerykanów, Irańczycy kreują wzrost napięcia. Wspierają nie tylko szyitów, ale – o dziwo! – coraz częściej także i sunnicką partyzantkę. W Jemenie podsycają szyicką rebelię i równocześnie wspierają promowany przez Al-Kaidę separatyzm Południa, co skutecznie przykuwa uwagę sąsiedniej Arabii Saudyjskiej – najważniejszego geopolitycznego rywala Iranu w całym regionie, a przy tym konkurenta w staraniach o rząd dusz w świecie islamu.
W Libanie z kolei, rękami Hezbollahu, Teheran ponownie podgrzewa napięcie wewnętrzne. Skupia się teraz na „oswobodzeniu” południa kraju od obecności sił międzynarodowych UNIFIL II, rzekomo ograniczających swobodę rozwoju tych terenów. W przypadku Libanu, Iranowi sprzyja zresztą szczęście – wszak niedawno zmarł najważniejszy i długoletni duchowy przywódca libańskich szyitów, ajatollah Fadlallah – zażarty przeciwnik zasady welajat-e fakih, czyli reguły politycznej władzy duchownych, obowiązującej w irańskiej teologii rewolucyjnej. Teraz religijne i polityczne wpływy Teheranu w Kraju Cedrów z pewnością ulegną wzmocnieniu.
Czy jednak całe zło na Bliskim Wschodzie ma swe korzenie w Iranie i jego regionalnych ambicjach mocarstwowych? Z pewnością nie, ale wiele procesów i wydarzeń obserwowanych dziś w tym regionie zostało jednak wywołanych lub ożywionych – mniej lub bardziej bezpośrednio – zachowaniem Islamskiej Republiki i jej polityką wobec najważniejszych problemów regionu.
W stosunkach międzynarodowych – zwłaszcza w tak niestabilnym regionie jak Bliski Wschód – często mamy do czynienia z mechanizmem „selekcji negatywnej”, czyli de facto podporządkowywaniem relacji na danym obszarze regułom, narzucanym przez najbardziej aktywnego i najbardziej bezwzględnego gracza. Na Bliskim Wschodzie takim graczem jest dziś bez wątpienia Iran.
Ekspert i analityk w zakresie stosunków międzynarodowych; specjalizuje się w problematyce bliskowschodniej i zwalczania terroryzmu islamskiego. W latach 1997-2006 ekspert, później szef Zespołu Analiz, a następnie naczelnik Wydziału Analiz Strategicznych w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Obecnie ekspert Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego, koordynator Zespołu Analiz w Fundacji Amicus Europae, publicysta tygodnika „Polska Zbrojna”.