Znajomy zamachowca: to był zwyczajny koleś, spokojny
Białorusini wierzyli, że są bezpieczni. Zamachy, bomby, terroryści - to działo się gdzieś daleko. Ich spokój zburzył wybuch w stołecznym metrze. A potem miliony ludzi przeżyło kolejny szok. Zamachowcami nie okazali się być obcy, islamscy terroryści, ale chłopcy z blokowiska, "zwyczajni kolesie" - jak mówi znajomy jednego z nich.
Blokowisko na skraju Witebska. W miejscach takich jak to zwykle mało się dzieje. Senną atmosferę miejskiej sypialni przerywa przeszywająca informacja: to właśnie tu mieszkają Dmitrij Konowałow i Wład Kowaliow. Sprawcy wybuchu w mińskim metrze.
11 kwietnia 2011 r., krótko przed szóstą popołudniu agencje informacyjne donoszą o eksplozji w centrum Mińska: To prawdopodobnie zamach. Mało komu chce się wierzyć w te informacje. Nie mieści się w głowie, że spokojna Białoruś może być miejscem takich dramatów. Długie lata mieszkańcy tego kraju osładzali swą niebogatą egzystencję przekonaniem o bezpieczeństwie i stabilności, zapewnianymi przez władze. Bomby wybuchały gdzieś daleko w Rosji. - Białoruś nie ma przecież swojego Kaukazu - tłumaczą się w Mińsku.
Eksplozja ładunku wybuchowego, która zabiła 14 osób i raniła kilkaset, sprawiła, że miliony Białorusinów straciło grunt pod nogami. Przestali czuć się bezpiecznie. - Najstraszniejsze - mówią przerażeni mieszkańcy - że sprawcami okazali się ludzie tacy, jak my. Żadni islamscy terroryści, ani nawet opozycjoniści.
25-letni Dmitrij Konowałow i Wład Kowaliow. Elektryk i tokarz. Chłopcy z typowymi dla mieszkańców białoruskich przedmieść życiorysami: skromne warunki materialne, nadużywający alkoholu ojciec, praca w fabryce traktorów. Wcześniej zawodówka i wojsko.
- To był zwyczajny koleś - wspomina Iwan Szyla, który służył z Konowałowem w armii. Dmitrij, jako starszy stopniem, był jego przełożonym. - Jedyne, co go wyróżniało, to niezmącony spokój. Nigdy nie dał się wyprowadzić z równowagi, choć powodów do stresu i agresji w naszym wojsku nie brakuje. Nie stosował też fali wobec kotów, nie zwalał na nich swoich obowiązków. Był pracowity - mówi Szyla.
Iwan - młody opozycjonista dziś mieszkający w Polsce - patrząc na portrety pamięciowe domniemanych sprawców, przecierał oczy ze zdumienia. - Wiedziałem, że Dmitrij interesuje się chemią, nigdy jednak nie rozmawialiśmy o ładunkach wybuchowych, ani tym bardziej o sposobach ich konstruowania - wyjaśnia.
Rozmawiali za to o eksplozjach, które miały miejsce na Białorusi kilka lat wcześniej. 14 i 22 września 2005 r. w centrum Witebska wybuchły dwie bomby. Nikt nie zginął. O podłożenie ładunków wybuchowych oskarżono wtedy młodych działaczy opozycji, braci Jurija i Witaliego Muraszko. Chłopcy przesiedzieli w areszcie trzy miesiące, po czym z braku dowodów zostali po cichu wypuszczeni na wolność. Iwan Szyla, który znał braci Muraszko, jak wielu opozycyjnych aktywistów był w związku z eksplozjami wzywany na milicję.
- Dmitrij pytał mnie, jak wyglądała rozmowa w komisariacie. Wracał do tematu wybuchów. Nie wzbudziło to moich podejrzeń, bo tą sprawą interesowało się wielu - opowiada Szyla.
Dmitrij nie przyznał się koledze, że i jego wzywano na milicję, choć sam fakt odbycia takiej rozmowy nikomu nie wydawał się podejrzany - stróże prawa przesłuchiwali wtedy kogo popadnie. Ostatecznie wybuchu w centrum Mińska, z powodu braku ofiar śmiertelnych, został zakwalifikowany jako czyn chuligański. W 2008 r. białoruskie służby zebrały odciski palców od wszystkich mężczyzn w państwie. Mimo to winnych nie znaleziono.
Tym razem zamachowców złapano po dwóch dniach. 13 kwietnia prezydent Łukaszenka ogłosił, że aresztowani przestępcy przyznali się do winy i wzięli na siebie odpowiedzialność za wszystkie wcześniejsze zamachy.
Iwanowi Szyle ciężko uwierzyć w winę znajomego. - Dmitrij Konowałow, jakiego znałem, był mało odważny i nigdy nie przejawiał inicjatywy. A przecież do takiego czynu potrzebne jest ogromne zdecydowanie i brawura. Tym bardziej, że jeśli wierzyć śledztwu, jego celem było zabicie jak największej liczby osób. Wiem, że w takich wypadkach logika zwykle zawodzi, ale nie chce mi się to wszystko po ludzku pomieścić w głowie - mówi.
W 2005 r., kiedy doszło do pierwszych eksplozji, Konowałow miał zaledwie 19 lat. Prezydent Łukaszenka ogłosił, że sprawcy nie działali na zlecenie. Nadal jednak motywy zbrodni pozostają zagadką.
Jasne w tej tragicznej historii jest tylko jedno: władze wykorzystają zamach do wzmocnienia kontroli nad społeczeństwem. Konsolidacja wokół wspólnego zagrożenia posłuży też do odwrócenia uwagi od rosnących kłopotów gospodarczych, które od początku tego roku zakłócają słynną białoruską stabilność.
Katarzyna Kwiatkowska, dla Wirtualnej Polski