Zmiany w Unii Europejskiej. Nie możemy przyjąć postawy: "nie, bo nie!" [OPINIA]
Jak można sądzić po sobotniej konwencji PiS, partia będzie próbowała zmienić kampanię do europarlamentu w spór wokół dwóch tematów: Zielonego Ładu i reformy traktatów europejskich, a zwłaszcza zniesienia zasady jednomyślności w głosowaniach na forum Rady Europejskiej, gdzie zapadają wszystkie strategiczne decyzje dotyczące przyszłości UE - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Zielony Ład to oczywisty temat i samograj dla populistycznej, antyeuropejskiej prawicy. Zielona transformacja budzi realne obawy, przeprowadzona w źle zaplanowany sposób może uderzyć w interesy wielkich grup społecznych, w dodatku Unia Europejska po prostu nie potrafi skutecznie komunikować swoich pomysłów w tym obszarze. Nie ma więc co się dziwić, że PiS i Konfederacja będą w tej kampanii bić w Zielony Ład jak w bęben.
Ze skupieniem polaryzacji wokół reformy traktatów i jednomyślności PiS może mieć większy problem. Partia przedstawia projekt Parlamentu Europejskiego jako egzystencjalne zagrożenie dla polskiej suwerenności i państwowości, straszy, że jeśli traktaty zostaną zmienione, to Polska zmieni się w najlepszym wypadku w "obszar zamieszkiwany przez Polaków" zarządzany "z Brukseli, czyli tak naprawdę z Berlina".
Problem dla kampanii PiS polega jednak na tym, że po pierwsze, poza lewicą nikt w Polsce nie jest entuzjastą zmiany unijnych traktatów, po drugie także wśród przywódców rządów Unii nie ma dziś do tego politycznej woli, a po trzecie za ich rewizją i przynajmniej ograniczeniem zasady jednomyślności można znaleźć całkiem dobre argumenty.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Unia wcale nie pali się do zmiany traktatów
PiS w sprawie jednomyślności uruchamia alarmistyczną retorykę. Słuchając przedstawicieli tej partii można odnieść wrażenie, że jeśli ona i jej sojusznicy nie zwyciężą w czerwcowych wyborach to najpóźniej do września Unia zmieni się w superpaństwo dręczące Polaków, jak niemiecki zaborca w czasach Bismarcka i Kulturkampfu.
Tymczasem sprawa zmiany traktatów tak naprawdę zamarła w Europie. Owszem, w listopadzie Parlament Europejski przegłosował ambitną propozycję zmian. Zaakceptowany przez eurodeputowanych projekt przekazuje dwa nowe obszary – bioróżnorodności oraz ochrony środowiska – do wyłącznych kompetencji Unii, co znaczy tyle, że to instytucje unijne, nie państwa członkowskie będą realnie kształtowały politykę w tych tematach. Bezpieczeństwo, ochrona granic, polityka zagraniczna, zdrowie publiczne i edukacja z obszarów znajdujących się w wyłącznej kompetencji państw narodowych staną się w myśl projektu obszarami współdzielonymi między Unią a należącymi do niej państwami. Wzmocnione też mają zostać mechanizmy praworządności oraz zasada warunkowości – czyli łatwiej będzie zamrozić unijne środki państwu, które praworządność otwarcie i uporczywie łamie.
Wreszcie, na co w polskiej dyskusji zwraca się największą uwagę, zasada jednomyślności w głosowania RE, ciągle obowiązująca, gdy podejmowane są decyzje w kwestii budżetu UE, przyjmowania nowych członków, polityki zagranicznej i obronnej, ma zostać zastąpiona zasadą kwalifikowanej większości głosów.
Parlament Europejski sam z siebie nie jest jednak w stanie niczego zmienić w traktatach. Jego decyzja to dopiero pierwszy krok na długiej drodze. Decyzje, tak jak we wszystkich kluczowych sprawach, podejmie RE, czyli liderzy rządów państw Unii. A wśród nich dominuje dziś raczej sceptycyzm niż entuzjazm do zmiany traktatów. Tak jak to często bywa w europejskiej polityce, deputowani do PE są o wiele bardziej entuzjastyczni dla szybkiego pogłębiania integracji Unii niż rządy państw, których obywateli reprezentują.
PiS ma na to co prawda odpowiedź. W trakcie europejskiej konwencji partii w sobotę Jacek Saryusz-Wolski przekonywał, że europejskie elity tylko udają, że nie chcą szybkiej zmiany traktatów, by oszukać wyborców głosujących w czerwcu. Zaraz po eurowyborach, twierdził polityk PiS, gdy tylko ponownie zapewnią sobie większość w Parlamencie Europejskim, euroelity wrócą do reformy traktatów i dla Polski nie będzie ratunku. Problem z tym wyjaśnieniem jest taki, że nosi ono wszystkie cechy klasycznej narracji spiskowej, zdolnej dotrzeć do dość ograniczonej grupy elektoratu.
Tylko lewica jest wyraźnie za zmianą
Pierwszy kłopot z budową polaryzacji wokół zmiany traktatów jest więc taki, że jest ona odległą, niepewną perspektywą. Inaczej niż kampanijna narracja PiS, większość wyborców nie postrzega dziś raczej reformy UE jako bezpośredniego, bliskiego zagrożenia. Drugi problem sprowadza się do tego, że w tej kampanii PiS nie będzie miał silnego przeciwnika, który otwarcie, z entuzjazmem opowiadałby się za szybkim wcieleniem w życie zaproponowanych przez PE zmian.
Jedyną formacją, która wyraźnie mówi im "tak" i nie ma problemów z rozszerzeniem kompetencji Unii i zniesieniem zasady jednomyślności jest Lewica. W trakcie sejmowej debaty nad exposé szefa MSZ, Radosława Sikorskiego, Maciej Konieczny z Razem – jedynka Lewicy do PE w okręgu obejmującym województwo śląskie – wzywał do odejścia od zasady jednomyślności, przywołując przykład nieszczęść, jakie Rzeczpospolitej Polsko-Litewskiej przyniosło liberum veto i przywołując popularny serial "1670". Także na konwencji lewicy w sobotę padł postulat: musimy zmienić sposób podejmowania decyzji w Unii, tak by uniemożliwić takim aktorom jak Orbán szantażowanie wspólnoty i blokowanie strategicznych decyzji a jednocześnie nie dopuścić w UE do dyktatu najsilniejszych państw.
Lewica jest dziś jednak zbyt słaba, by PiS na sporze z nią mógł zbudować polaryzację – wiadomo, że nie będzie w najbliższym czasie rządzić samodzielnie i że to nie ona narzuca ton rządzącej koalicji. Tymczasem pozostałe tworzące ją podmioty są znacznie bardziej sceptyczne wobec zmian w traktatach. Za głosowała co prawda jedyna eurodeputowana Polski 2050 Roża Thun, ale polityczka z Krakowa jest zdecydowanie bardziej euroentuzjastyczna niż jej partia – Szymon Hołownia bardzo wyraźnie zdystansował się od jej głosu i podkreślił, że teraz nie jest pora na podobne zmiany. W podobnym tonie wypowiadał się eurodeputowany PSL Adam Jarubas.
Daleko posunięty sceptycyzm nie tylko do terminu, ale i do sensu traktatowych zmian wyraża też Donald Tusk. Pytany jesienią o decyzję PE premier odpowiedział: "Europa wymaga naprawy w wielu miejscach, ale najgłupszą metodą będzie brnięcie w ten naiwny entuzjazm integracyjny". PiS od kilku miesięcy przekonuje co prawda, że Tusk tylko udaje, że jest sceptyczny wobec zmiany traktatów, by nie zrazić do siebie Polaków przed wyborami, ale gdy tylko cykl wyborczy się skończy – czyli najpóźniej w 2025 roku – zgodzi się na wszystko czego zażądają od niego Niemcy. Znów mamy tu do czynienia z narracją o konstrukcji klasycznej teorii spiskowej, której zasięg oddziaływania pozostanie ograniczony – zwłaszcza w sytuacji, gdy Tusk notuje właśnie w sondażach rekordowe wskaźnika zaufania.
Postawą "nie bo nie" pozbawiamy się wpływu na przyszłość
Platforma i Trzecia Droga mądrze więc robią, że nie dają się złapać w polaryzacyjną pułapkę PiS wokół traktatów i nie przyjmują dyskusji o przyszłości Unii na warunkach Kaczyńskiego. Jednocześnie poważna dyskusja nad przyszłością Unii jest po stronie rządowej niezbędna.
Propozycje zmian w traktatach nie wynikają bowiem z tego, że Niemcy chcą odebrać Polakom suwerenność, są odpowiedzią na wyzwania, jakie Unia napotkała mierząc się z pandemią, wojną w Ukrainie i ofensywą antyliberalnego, podważającego podstawy państwa prawa prawicowego populizmu w takich państwach jak Węgry czy Polska czasów PiS. Dotychczasowa unijna konstrukcja okazała się co najmniej problematyczna z punktu widzenia zdolności do udzielenia odpowiedzi na te wyzwania – co najlepiej pokazało to jak skutecznie grożąc blokadą pomocy Ukrainie Unię był w stanie szantażować Orbán.
Porównania problemu z jednomyślnością w Unii do liberum veto w Rzeczpospolitej szlacheckiej – zgłaszane przez lewicę trochę żartobliwym tonem – są oczywiście przesadzone, ale jeśli Unia ma sprawnie radzić sobie z przyszłymi wyzwaniami, w tym z ewentualnym rozszerzeniem o Ukrainę i państwa Bałkanów Zachodnich, to potrzebuje bardziej sterownej i decyzyjnej konstrukcji.
W trakcie wspomnianego exposé minister Sikorski zaapelował, by porozmawiać na poważnie o tym, jaka powinna ona być. Choć zaznaczył, że są obszary, gdzie nasz interes państwowy nakazywałby pozostawienie zasady jednomyślności, to jednocześnie trzeba szukać rozwiązań, które maksymalnie wychodziłyby wobec oczekiwań i interesów różnych europejskich partnerów. Szef MSZ wzywał klasę polityczną, by spierając się wokół różnych koncepcji przyszłości Unii zachowywała się merytorycznie i pragmatycznie, by dyskusja nie zmieniła się we wzajemne wyzywanie się od zdrajców.
Niestety, nic nie wskazuje by PiS posłuchał tego apelu. Niezależnie od tego, jak często partia Kaczyńskiego nie będzie mówić o zdradzie, na poziomie europejskim Polska powinna być gotowa do konstruktywnej dyskusji o usprawnieniu funkcjonowania Unii – przez zmianę traktatów lub w inny sposób. Postawa "nie bo nie!", jaką proponuje PiS gwarantuje tylko naszą samomarginalizację i pozbawienie się wpływu na kształt zmian.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek