Zmartwychwstania Kościoła
Wydarzenia Triduum Paschalnego i Wielkanocy są wciąż powtarzane w życiu Kościoła. Zdrada, opuszczenie Mistrza, przemoc w słusznej sprawie, czuwanie pod krzyżem i zmartwychwstanie – to wydarzenia, które wciąż na nowo mogą być doświadczane przez chrześcijan w ich własnej wspólnocie wiary.
25.03.2008 | aktual.: 25.03.2008 11:09
Kościół, choć jest święty, nie składa się i nigdy nie składał wyłącznie, czy nawet przede wszystkim, ze świętych. Grzesznicy, zbrodniarze, przestępcy i zdrajcy są w nim tak samo jak ci, którzy osiągnęli świętość. I tak było od początku istnienia wspólnoty ludzi wierzących. Zdrajca Judasz, Piotr, który zaparł się swojego Mistrza, ale i Jan, który stał jako jedyny, może dlatego że nieletni, pod krzyżem – byli w nim obecni od samego początku. Celnicy, prostytutki, złodzieje, jawnogrzesznicy zapraszani byli przez Chrystusa do wspólnoty, bo – jak zawsze przypominał – „lekarza nie potrzebują zdrowi” … I taka właśnie wspólnota – zwyczajnych ludzi, niczym nieróżniących się od innych – stanęła wobec wydarzeń tygodnia, który był dla nich czasem strachu, odstępstwa, unicestwienia wszystkich nadziei i wreszcie odrodzenia. Czyli uczuć, z którymi styka się każdy wierzący chrześcijan, ale także każdy człowiek. To dlatego Wielki Tydzień może być lustrem, w którym przejrzeć się może nie tylko każdy człowiek, ale także cała
wspólnota wierzących, która wciąż na nowo powtarza tamte błędy, porażki, ucieczki i wciąż na nowo jest z nich wyprowadzana na wolność przez Chrystusa.
Tylko triumf Chrystusa jest wieczny
Wielki Tydzień rozpoczyna się od momentu triumfu. Jezus Chrystus witany jest w Jerozolimie z entuzjazmem. Lud dostrzega w Nim wyzwoliciela, który zaofiaruje mu wolność polityczną, społeczną i wprowadzi w erę mesjańską. Trudno nie dostrzec w dziejach Kościoła podobnych epok. Wielkie triumfy intelektualne, duchowe, ale i polityczne często towarzyszą wspólnocie chrześcijan w różnych miejscach. Ale tak jak w przypadku triumfalnego wejście do Jerozolimy – niemal nigdy nie są one wieczne.
W II, III i IV wieku chrześcijaństwo było niezwykle mocne w Egipcie, Syrii, Persji, północnej Afryce czy Turcji. Tamtejsze Kościoły wydały wielkich myślicieli, ich teologia (niezależnie od dzielących ją sporów – choćby między szkołą antiocheńską a aleksandryjską) ukształtowała w znaczącym stopniu dogmatykę pierwszych soborów powszechnych, a przez to wprowadziła w kulturę europejską koncepcję osoby, na której ukształtował się personalizm, którym do chwili obecnej (pytanie, na ile słusznie, pozostawiam na razie na uboczu) wciąż się szczycimy. Ale całą tę wielkość, triumf tamtejszych Kościołów, zakończyły najpierw spory chrystologiczne, które doprowadziły do powstania niezależnych Kościołów przedefeskich (zwanych często, choć nie do końca słusznie, nestoriańskimi) i przedchalcedońskich (zwanych monofizyckimi). I choć część z nich zachowała jeszcze przez czas jakiś siłę (wystarczy wspomnieć, że nestorianie z Asyryjskiego Kościoła Wschodu ewangelizowali, i to bardzo skutecznie, Chiny), to pojawienie się islamu
ostatecznie pogrzebało błyskawicznie rozwijające się Kościoły.
Oczywiście istnieją one do chwili obecnej. Kościół koptyjski jest nawet, jak na warunki chrześcijańskiego Bliskiego Wschodu, duży, bo liczący kilkanaście milionów wiernych. Jego parafie, monastery, diecezje i seminaria powstają zresztą także poza granicami Egiptu, a upadające zachodnioeuropejskie klasztory chętnie kupowane są przez Koptów. Podobny proces odradzania chrześcijaństwa bliskowschodniego w nowym, zachodnioeuropejskim wydaniu obserwować można także na przykładzie innych wyznań przedefeskich i przedchalcedońskich. Syriaccy prawosławni, Ormianie, Asyryjczycy, choć wypędzani i prześladowani w swoich ojczyznach, zaczynają działać dynamicznie w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Tam odbierają wiernych wspólnotom, które jeszcze sto czy dwieście lat temu przeżywały okres swojego triumfu.
Mowa oczywiście o zachodnich wyznaniach chrześcijańskich, które w drugim tysiącleciu chrześcijaństwa (mimo tragicznych rozłamów) przeżywały rozkwit. Kościół łaciński stworzył polityczną i kulturową Christianitas, której rozbić nie była w stanie nawet reformacja. Ta ostatnia zresztą przyczyniła się do powstania nowoczesnej liberalnej demokracji, której korzenie, wbrew zapewnieniom ideologów laicyzmu, wcale nie są świeckie czy antyreligijne. Modernizm ten zresztą ostatecznie podkopał tożsamość chrześcijańską, a tworząc rozmaite rozmyte formy wyznań protestanckich (w znacznie mniejszym stopniu proces ten dotyczył oficjalnych struktur Kościoła katolickiego) doprowadził do ich zaniku, a przynajmniej zdecydowanego osłabienia. Okres triumfu, porównywalnego z Niedzielą Palmową, przeżywają, w odróżnieniu od tradycyjnych wyznań zachodnich, wspólnoty zielonoświątkowe (w całej ich różnorodności).
Afryka, Azja, Europa i kraje latynoskie są dosłownie zalewane ekspansją nowych ruchów charyzmatycznych. Ich dynamizm sprawia, że odbierają one wiernych najpierw tradycyjnym wyznaniom chrześcijańskim, później trafiają do niewierzących w ogóle, ale też kierują się ku nawracaniu (co jest nie do pomyślenia np. dla liberalnych anglikanów czy części katolickich dialogistów) muzułmanów. Skutek jest zaś taki, że to właśnie zielonoświątkowcy pozostają najdynamiczniej rozwijającą się gałęzią (często zresztą, niebezpodstawnie, odróżnianą od protestantyzmu) chrześcijaństwa.
Kościół nigdy tego nie odzyska
Wielki Czwartek to czas ustanowienia sakramentów kapłaństwa i Eucharystii, głębokiego nauczania skierowanego przez Chrystusa do uczniów, ale też wielkiej (Judaszowej) i małej (pozostałych uczniów) zdrady. Można zatem powiedzieć, że dzień ten jak w soczewce skupia wszystkie te cechy, które są istotą Kościoła, czyli świętej – nie swoją, lecz Chrystusa świętością – wspólnoty grzesznych ludzi. Ostatnia Wieczerze jest tego doskonałym dowodem. Jezus kieruje tam do uczniów swoje ostatnie kazania. Nauczanie, którego kwintesencją jest miłość, odpowiedzialność za drugiego. Pokazuje, czym jest prawdziwa służba, obmywając uczniom stopy. Ustanawia w jej trakcie także sakrament miłości i wspólnoty, Eucharystię.
A jednocześnie ten szczególny dzień pozwala nam dostrzec bardzo ludzkie zachowania uczniów. Judasz zdradza, ale i w jakimś stopniu zostaje zdradzony przez pozostałych apostołów. Jezus przecież niezwykle wyraźnie wskazuje im, kto Go zdradzi. A żaden z nich nie robi nic, by powstrzymać swojego przyjaciela od wejścia na drogę wiodącą go ku zagładzie. Oczywiście można powiedzieć, że nie zrozumieli, co Jezus chciał im przekazać, że nie wiedzieli, co czeka Judasza później, że nie dopuszczali do siebie myśli o tym, że coś złego może się przytrafić ich Mistrzowi. Wszystko to zapewne prawda, ale pozostaje także faktem, że w czasie ostatniej wieczerzy Jezus wskazał, kto Go zdradzi, i żaden z apostołów nic w tej sprawie nie zrobił.
Takich sytuacji, w których to, co ludzkie, miesza się z tym, co Boskie, jest w historii chrześcijaństwa aż nadto. Papieże renesansu, ale i niektórzy z biskupów Rzymu epoki średniowiecza są tego żywym dowodem. Ludzie, których nikt nie posądziłby o osobistą świętość, przewodzili Kościołowi, i niekiedy robili to niezwykle z punktu widzenia interesów Kościoła skutecznie. Ale nie mniej dobrze widać to i w świecie współczesnych. Odmowa działania w sytuacji ewidentnego przestępstwa czy wręcz zbrodni, pomijanie niewygodnych spraw milczeniem, z jakim mieliśmy do czynienia w Polsce w przypadku skandalu lustracyjnego czy w Stanach Zjednoczonych i Irlandii w sprawie afer seksualnych z księżmi w rolach głównych – wprost odsyła nas do Wielkiego Czwartku. Tam i tu wielkie idee, wzniosłe nauczanie moralne i zwyczajne ludzkie upadki przenikały się i uzupełniały, nie odbierając sobie wzajemnie znaczenia.
Fakt bowiem, że w Stanach Zjednoczonych biskupi przez lata kryli pedofili w sutannach, albo to, że irlandzki biskup zrzucił sutannę i ożenił się – nie pozbawia świętości Kościoła, który czerpie ją z zupełnie innego źródła. Co oczywiście nie oznacza braku odpowiedzialności za to, co robimy, i za decyzje, jakie podejmujemy. Ale i to doskonale zawarte jest w wydarzeniach Wielkiego Czwartku. A konkretniej w opisanych w ewangeliach wydarzeniach z Ogrodu Oliwnego. Jak wskazywał kard. Karol Wojtyła w rekolekcjach dla Pawła VI, wydanych pod polskim tytułem „Znak sprzeciwu”, tego, czego apostołowie tam nie dostrzegli, bo usnęli – nigdy już Kościół nie odzyska… I podobnie można myśleć o wszystkich dramatach, przede wszystkim osobistych, które wynikły z zaniedbania, zaśnięcia, zignorowania problemu.
200 mln prześladowanych katolików
Męczeństwo, całkowicie pozbawione sensu z ziemskiego punktu widzenia, które pozostaje istotą Wielkiego Piątku (apostołowie i uczniowie nie wiedzieli przecież, że Chrystus zmartwychwstanie), jest chyba w najlepiej widoczny sposób dostrzegalne w codzienności chrześcijaństwa. Jak bowiem wynika ze statystyk – to właśnie ta religia jest najbardziej prześladowana, także w obecnym świecie. Tylko w roku 2006 z powodu wiary zamordowano 90 tysięcy chrześcijan różnych wyznań. Raport opublikowany przez ewangelikalną agencję idea informuje także, że aż 10 procent z dwóch miliardów wyznawców Chrystusa podlega obecnie dyskryminacji lub prześladowaniom.
Powodem może być afrykański lub azjatycki nacjonalizm, który utożsamia religie tradycyjne z własną tożsamością, a chrześcijan traktuje jako agentów imperialistycznego Zachodu. Często katolicy padają ofiarami albo radykalnego islamizmu, albo komunizmu. W Chinach, choć deklarują one złagodzenie polityki antyreligijnej, wciąż zamykani są ludzie uczestniczący w nabożeństwach w nielegalnych zborach protestanckich, aresztuje się biskupów katolickich, a niekiedy nawet rodziców, którzy samodzielnie katechizują swoje dzieci. Jeden z chińskich kapłanów podkreślał, że „choć katolicy płacą podatki tak samo jak ateiści, to traktuje się ich jak obywateli drugiej kategorii czy wręcz terrorystów”.
Nie inaczej jest w Egipcie. Tam, choć mniejszość chrześcijańska stanowi liczącą się siłę polityczną, nadal toleruje się porwania, przymusowe konwersje na islam czy tortury – to dla chrześcijan w tym kraju rzecz normalna. Absolutnie zakazane jest też porzucenie islamu i przyjęcie chrześcijaństwa. Tylko w roku 2004 do więzienia trafiło 24 konwertytów na chrześcijaństwo. W tym samym roku, gdy egipski chrześcijanin Bolis Rezek-Allah, którego jedyną zbrodnią było to, że jego żona porzuciła islam, próbował opuścić Egipt – został aresztowany, a po krótkim pobycie w więzieniu przyznano mu „kuratora”. Jego opiekun ostrzegał go, że odnajdzie jego żonę i rozstrzela ją na oczach męża. Jeszcze gorzej, co nie jest tajemnicą, jest w Arabii Saudyjskiej, gdzie za wyjęcie Ewangelii w miejscu publicznym można zostać powieszonym za ręce i wychłostanym specjalnymi elektrycznymi biczami, a także spędzić niemały wyrok w więzieniu.
Męczeństwo chrześcijan to chleb codzienny także w części krajów o tradycji buddyjskiej. W Wietnamie chrześcijanie (zarówno protestanci, jak i katolicy) są często uznawani za wrogów narodu wietnamskiego i zwalczani. Powodem jest zarówno religia, jak i fakt, że należą oni do mniejszości narodowych, których upokorzenie wydaje się celem władz. W prześladowaniu tym Wietnam współpracuje z komunistycznym Laosem, którego przywódcy nie ukrywają, że dążą do całkowitego wyeliminowania chrześcijan. Chrześcijanie należący do grupy Hmong są za swoją wiarę głodzeni i zabijani. Agencje misyjne informują o setkach ofiar każdego roku.
Wielki Piątek, oczywiście w zupełnie inny sposób, bez przemocy i zabijania, dokonuje się także w życiu zachodnich chrześcijan. Coraz częściej przepisy antydyskryminacyjne prowadzą do tego, że publiczne wyznawanie chrześcijaństwa staje się niemożliwe. Krzyżyk na piersiach pracownicy British Airways staje się powodem do jej zwolnienia z pracy, a zgodne z Biblią poglądy zielonoświątkowej rodziny, która wychowała kilkanaścioro dzieci, podstawą odmowy przyznania im prawa do adopcji. I dla decyzji podjętej przez brytyjskich urzędników nie miało najmniejszego znaczenia to, że Eunice i Owen Johns zapewniali, że nie są homofobami, a tylko nie będą nauczać dzieci tego, że homoseksualizm jest czymś dobrym… Za określenie homoseksualizmu grzechem pastor Ake Green został skazany przez szwedzkie sądy (ostatecznie wyrok uchylono).
Ciemna noc miłości
Wielka Sobota, która w polskiej obyczajowości pozostaje już przede wszystkim dniem oczekiwania na zmartwychwstanie, jeśli zostanie dogłębnie przemyślana, także głęboko związana jest z doświadczaniem Kościoła. Wielka Sobota to bowiem czas, który w mistyce określa się mianem „ciemnej nocy miłości”. Dnia poprzedniego przecież dla chrześcijan umarł Bóg. Dla uczniów i apostołów, którzy byli tego świadkami, oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko całkowitą utratę nadziei, wiary i zwyczajnego ludzkiego ciepła. Nikt z nich nie wiedział, że Chrystus zmartwychwstanie, nikt nie wiedział, że zdrada, cierpienie, męka i śmierć będą miały sens. Pustka i bezsens – te dwa terminy chyba najpełniej oddają doświadczenie Wielkiej Soboty, tak jak doświadczana była ona przez jej bezpośrednich uczestników.
I podobnych uczuć doświadcza chyba każdy człowiek głęboko zaangażowany w Kościół. Niezrozumienie, odrzucenie najszlachetniejszych intencji, potępienie przez tych, którzy powinni przygarniać do serca – to wszystko wcale nie jest wyjątkiem w Kościele, a często staje się codziennością. I doświadczali tego niemal wszyscy wybitni (a niewybitni pewnie również, chociaż nikt o tym nie wie) ludzie Kościoła. Św. Franciszek, Ojciec Pio, siostra Faustyna, Miriam Mała Arabka – każde z nich było prześladowane, każdemu z nich wydawało się, że jest całkowicie opuszczone, tak przez Boga, jak i przez bliźnich. To był dla nich czas Wielkiej Soboty.
W tym stanie oczekiwania, trwania w pytaniach, na które nie ma odpowiedzi, kryje się jednak poważna pokusa. Określić można ją mianem „zadziałania Wielkiej Soboty”, zakrycia wyzwania, jakie ona stanowi poprzez własny dynamizm, własne działania, które mają sprawić, że cierpienie i poczucie bezsensu będą mniej dotkliwe. Wydaje się, że takiej właśnie pokusie ulegli mariawici po tym, jak zostali rozwiązani przez papieża. Ich szlachetne i dość słuszne intencje naprawy życia moralnego kleru w Polsce na początku XX wieku nie zostały zrozumiane. Ofiarna służba duszpasterska i przykładne życie osobiste zaś uznane za przeszkodę.
W historii Kościoła takie rzeczy zdarzały się wielokrotnie. Św. Józef Kalasancjusz, założyciel zakonu pijarów, zmuszony był przyglądać się, jak jego dzieło podlega likwidacji. Zachował jednak wierność decyzjom Stolicy Apostolskiej i jakiś czas potem zakon został odrodzony. Podobnie zachowali się po kasacie jezuici – i ich forma życia także wróciła. Mariawici jednak nie poddali się decyzjom Stolicy Apostolskiej. Zaczęli działać, angażować się w dynamizm, zamiast cierpliwie stanąć pod krzyżem i przeżyć swoją Wielką Sobotę. Skutkiem było głębokie wypaczenie ich własnej duchowości, której najlepszym symbolem pozostają reformy arcybiskupa mariawickiego Jana Marii Michała Kowalskiego. Nie tylko wprowadził on kapłaństwo kobiet, małżeństwa zakonnic i zakonników, ale także ogłosił, że dzieci z takich związków są niepokalanie poczęte, a w wyniku takiego współżycia żadna ze stron nie traci dziewictwa. Pytanie, co by się stało, gdyby mariawici i ich założycielka siostra Maria Franciszka Kozłowska pozostali wierni
decyzjom Stolicy Apostolskiej, musi pozostać otwarte, ale intrygującą możliwością pozostaje to, że Dzieło Wielkiego Miłosierdzia (jak określają objawienia Mateczki Kozłowskiej sami mariawici) byłoby funkcjonowanie wielkiego ruchu religijnego w ramach Kościoła katolickiego.
Gdy nastanie koniec czasu
Końcem Triduum pozostaje nieodmiennie zmartwychwstanie. Tu jednak kończy się możliwość opisu. Tego trzeba doświadczyć. I wszyscy razem, wraz z Kościołem, doświadczymy tego dopiero u końca czasów, o który niegdyś chrześcijanie mieli odwagę się modlić, a który dla nas pozostaje nie tyle nadzieją, ile źródłem lęku. Którego przezwyciężenia w paschalnej nadziei pozostaje wszystkim życzyć.
Tomasz P. Terlikowski Autor jest publicystą „Rzeczpospolitej”