Złoty pierścionek z prochami zmarłej osoby (Getty) the-lightwriter

Zmarłego mieć zawsze przy sobie

Anna Śmigulec
13 maja 2021

To była szansa jeden do miliona. Trafiła do mnie przesyłka z prochami staruszka, którym opiekowałam się przed śmiercią. Zrobiłam z nich piękny pierścionek.

Anna Śmigulec: Co pani robi?

Wiktoria *: Biżuterię z ludzkimi prochami. Chociaż z prochami zwierząt klienci też zamawiają.

Niektórzy proszą, żeby prochy były mocno widoczne. A inni wolą, żeby nie rzucały się w oczy, więc dla nich wykonujemy bardziej dyskretną wersję.

Właściwie nie da się rozpoznać, że w naszej biżuterii są prochy. Bo wyglądają jak ozdobne drobinki zatopione w oczku pierścionka czy bransoletki.

Osobie spoza branży nawet nie przejdzie to przez myśl – jak mnie, zanim zaczęłam tę pracę.

Nie miałam pojęcia, że prochy to tak naprawdę kamyki. Myślałam, że to po prostu pył. Jak mąka albo piasek. A okazało się, że to nieraz kamienie mierzące nawet centymetr średnicy. Niektóre musimy sami zmiażdżyć, żeby zmieściły się w biżuterii.

Wszystkie prochy są takie same?

Ludzkie prochy mają przeważnie tę samą konsystencję, wielkość drobinek i kolor. Jedynie prochy niemowlaków się różnią, bo są prawie czarne. Za to kotów i psów są zazwyczaj białe i zawierają specyficzny pył.

Obraz
© Archiwum prywatne

Każde prochy musimy najpierw przesiać przez dwa sitka, później małym pędzelkiem dokładnie oczyścić pozostałe kamyczki i dopiero jak pozbędziemy się całego pyłu, możemy użyć ich do biżuterii.

Jak to "przesiać"?

Mamy dwa sitka o różnej gęstości oczek. Na dół stawiamy naczynko, na nie sitko o mniejszych oczkach, a nad nim sitko o większych. Wysypuję prochy i właściwie one same się przesiewają. Na górze lądują te największe kamyki, na dole mniejsze, a do naczynka spada sam pył, którego później w ogóle nie używamy.

To których prochów pani używa i jak?

To zależy, jakiej wielkości są kamienie i co będziemy uzupełniać. Bo czasem dostajemy biżuterię, w której miejsce do uzupełnienia na oczko jest płaskie, ale szerokie, albo głębokie, ale wąskie.

Jeśli mam do wypełnienia to głębsze, wybieram duże kamyki. Bo gdybym miała użyć mniejszych, to zabrałoby dużo czasu. A jak mam mniej miejsca do uzupełnienia lub ono jest płaskie, to wybieram drobinki z tego mniejszego sitka.

Czyli może pani tworzyć wedle własnej fantazji?

Mamy ustalone procedury, w jaki sposób powinniśmy wykonywać tę biżuterię. W jaki sposób używać żywicy, jak ją mieszać, w jakich proporcjach. Żeby nasze produkty wyglądały podobnie. Ale każdy z nas ma inny styl.

Obraz
© Archiwum prywatne

Mamy 12 podstawowych kolorów żywicy, ale na specjalne życzenie możemy ją wymieszać z różnymi barwnikami. Używamy specjalnych malutkich śrubokrętów, których końcówki mierzą z pół milimetra, są niemal jak igły. I nimi łatwo się nakłada, tym bardziej że żywica ma konsystencję mydła w płynie.

Ja zawsze najpierw nakładam samą żywicę i dopiero na niej układam kamienie. Te większe - z górnego sitka. Dzięki temu utrzymują się na swoim miejscu.

Następnie utwardzam w lampie UV. Jak u manicurzystki.

Gdy pierwsza warstwa jest gotowa, nakładam kolejną warstwę żywicy, żeby przykryć w całości te pierwsze kamienie. I na to układam mniejsze kamyczki. Ale mniej niż poprzednich, żeby widoczne były tylko małe kropeczki - jak niebo z gwiazdami. I żeby w całości te warstwy dawały efekt 3D.

Wtedy ponownie utwardzam. Na koniec dodaję bezbarwną żywicę, bo wzmacnia ten efekt i podkreśla kolory. Utwardzam ostatni raz i produkt gotowy.

Mogę jeszcze dodać pył z diamentu. Za to trzeba dopłacić, ale warto, bo daje ładny efekt brokatu.

Które produkty mają największe wzięcie?

Najczęściej wykonujemy pierścionki. Na drugim miejscu łańcuszki, później bransoletki i na końcu kolczyki. Ale mamy też w ofercie spinki do mankietów.

Obraz
© Archiwum prywatne

Właśnie dzisiaj zrobiłam piękne – z sierścią dwóch psów. Jedna sierść była biała, a druga czarna. Przepięknie wyszło.

Co się robi z tą sierścią?

Sierść albo włosy ludzkie przychodzą do nas zazwyczaj nienaruszone. W torebce foliowej. Więc musimy poobcinać poszczególne włosy tak, żeby zmieściły się w miejsce, które wypełniamy. I starannie ułożyć je w ładny wzór.

Zajmuje to dużo czasu i wymaga precyzji. Nie możemy po prostu wrzucić włosów do biżuterii i zalać żywicą.

A jak jest z prochami? Z którymiś pracuje się lepiej lub gorzej?

Ja najbardziej lubię pracować z prochami, które są bardzo twarde i od razu białe. Bo według naszych procedur do tworzenia biżuterii wybieramy prochy najjaśniejsze. Wydzielamy je po przesianiu i wysypaniu na specjalną tackę.

Żywice są co prawda kolorowe, ale z białymi prochami wyglądają najładniej.

A niestety, trafiają nam się czarne prochy, które nie zawierają żadnych białych elementów. Więc zdarza się, że je myjemy - jakkolwiek dziwnie to brzmi. Czyli bierzemy zwykły papierowy kubek, zalewamy go do końca wodą, maczamy nasze dwa sitka z prochami i wtedy cały pył osadzony na prochach wymywa się w tej wodzie. Potem musimy wysuszyć prochy w lampie UV. Bywa, że zajmuje to godzinę, a bywa, że dwa dni.

Niestety, często nawet prochy białe, szczególnie te psie, w momencie, w którym dotykają białej żywicy, zmieniają kolor na piaskowo-różowy. W takim przypadku nie możemy ich zaakceptować, więc albo je myjemy, albo dokładnie oczyszczamy pędzelkiem.

Obraz
© Archiwum prywatne

Zdarzają się też prochy podchodzące pod szary odcień, które wyglądają całkiem dobrze. Ale kiedy dotkną żywicy, robią się zupełnie czarne. Więc znowu: albo je myjemy, albo musimy skontaktować się z klientem i zaproponować inny kolor żywicy.

W ekstremalnych przypadkach, kiedy nie pomaga ani mycie, ani czyszczenie pędzelkiem, kontaktujemy się z klientem, i on decyduje, co robić.

Jeśli nie przeszkadza mu, że prochy będą ciemne, to robimy tak, jak on chce, żeby był zadowolony. A czasami klient zgadza się na ciemniejszy kolor żywicy, np. szare prochy i czarna żywica.

A z czego jest ta biżuteria?

Pracujemy głównie w srebrze. Jest najbardziej popularne, bo najtańsze. Ale w złocie też zdarza nam się pracować: żółtym, białym i różowym. Tylko, oczywiście, ceny są wtedy o wiele wyższe.

I złotem zajmują się jedynie osoby, które mają największe doświadczenie. Co najmniej sześć miesięcy praktyki, bardziej stabilną rękę i wiadomo, że nie uszkodzą tej biżuterii przy wypełnianiu.

Bo niestety zdarza się, że zadrapiemy metal gdzieś z boku. I takiego egzemplarza nie możemy sprzedać klientowi. Więc robimy nowy, ale ten, który nie wyszedł, też mu wysyłamy, więc dostaje oba. Zawierają prochy ważne dla niego, więc nie możemy ich zachować.

Ile kosztuje ta biżuteria?

To zależy. Najtańsze są wisiorki z zawieszkami ze szkła, które się otwierają i można tam włożyć malutki element - w kształcie serca, gwiazdy, kości psa. Takie kosztują 29 funtów.

Za bransoletki trzeba zapłacić 80-90 funtów. Najpopularniejsze wisiorki i pierścionki, w zależności od wielkości oczka, kosztują od 100 do 250 funtów. Za srebro. Bo złoto jest o wiele droższe.

Obraz
© Archiwum prywatne

Co robicie z resztą prochów?

Odsyłamy. Mamy malutką szufelkę, którą zbieramy wszystko, co zostało. Do biżuterii idzie z kilkanaście ziarenek, a resztę wsypujemy do specjalnego woreczka z materiału. Nic się nie marnuje.

Dajemy gwarancję na rok i certyfikat autentyczności, że w biżuterii znalazły się prochy właściwej osoby.

Dorzucamy ulotkę z instrukcją, jak obchodzić się z tą biżuterią, żeby jej nie uszkodzić, np. że należy unikać opalania się z nią, bo żywica nie powinna być zbyt długo wystawiona na promienie UV.

Wszystko starannie zabezpieczamy, pakujemy w torby prezentowe z logo firmy, zawiązujemy wstążką, żeby ładnie wyglądało. I wraz z resztą prochów wysyłamy klientowi.

Klienci miewają jakieś specjalne życzenia?

Kolorystyczne. Miałam zamówienie na pierścionek z prochami dwóch psów. Można go było wypełnić z dwóch stron: cyrkonia na samym środku i po bokach dwa miejsca do wypełnienia.

Klient zostawił mi notatkę, czy mógłby mieć jednego psa w kolorze zielonym po jednej stronie, a drugiego w różowym po drugiej stronie.

Więc jeśli mają specjalne życzenia, to bardziej w odniesieniu do kolorów.

Czasami wysyłają nam rzeczy, żebyśmy mieli porównanie odcienia. Kiedyś dostałam wstążkę, do której musiałam dopasować barwę żywicy. Raz dostałam kolczyk z diamencikiem zmarłej osoby i poprosili, żeby oczko pierścionka było w kolorze tego diamenciku.

Obraz
© Archiwum prywatne

Co panią najbardziej zdziwiło w tej pracy?

Niedawno dostaliśmy zęby. Mleczaki dziecka. I przy tym zamówieniu klient zostawił notatkę, żebyśmy je zmiażdżyli – tak, żeby zmieściły się w biżuterii. Sam nie chciał tego robić i wcale mu się nie dziwię. W końcu to był ktoś bliski dla niego.

Więc te zęby były największym szokiem dla nas wszystkich.

Poza tym dziwi mnie, że ludzie potrafią wysłać dużą 20-centymetrową torbę pełną prochów. Czyli praktycznie wszystkie, które mają. Podczas gdy my prosimy tylko o łyżkę prochów, bo to wystarczy, żeby zrobić nawet kilka sztuk biżuterii. Albo, gdyby nie wyszła za pierwszym razem, zrobić kolejny egzemplarz.

A przecież klienci wysyłają to pocztą. A wiadomo, jak to na poczcie – może zaginąć. Nawet jak się zapłaci za najdroższą przesyłkę, która jest ubezpieczona.

Ale potrafią też wysłać w dziwnych opakowaniach. Kilka razy dostałam prochy w pojemniku na próbkę moczu, a raz zapakowane w torebkę ze znaczkami króliczka Playboya.

W Anglii takich torebeczek używa się tylko na narkotyki. Więc albo ktoś używał narkotyków i zostało mu po nich opakowanie, albo sam je sprzedaje. Aha, na torebce było napisane: "Grandma" czyli babcia.

Zdarzają się też smutniejsze akcenty. Na przykład ktoś nie podał imienia, tylko podpis: "nasz chłopczyk".

Poza tymi drobiazgami to zwyczajna praca. Nie podchodzę do niej sentymentalnie ani emocjonalnie. Te prochy w ogóle nie kojarzą mi się ze zmarłymi, czuję się trochę, jakbym bawiła się w piasku.

Na początku, jak jeszcze nie umiałam rozróżniać tych prochów, kogo robię, podchodziłam do tego: "Aha, no dobrze, kolejne prochy, wykonam produkt i idę do kolejnego".

Dopiero później zaczęłam śledzić moją firmę na Facebooku i Instagramie, i czytać recenzje naszej biżuterii. Bo klienci często piszą o swoich bliskich i dołączają ich zdjęcia.
Zobaczyłam niemowlaki, dzieci, albo słodkie pieski i trochę bardziej emocjonalnie do tego podeszłam. Ale nie aż na tyle, żeby się wzruszyć.

Fajnie, że ludzie są tak zadowoleni z naszych produktów, że tak dużo dla nich znaczą.

Widziała pani też recenzje biżuterii, którą sama zrobiła?

Praktycznie codziennie widzę.

Ale miesiąc temu zdarzyła mi się niesamowita historia. Przyszłam do pracy w niedzielę, robiłam nadgodziny i na sam koniec dnia dostałam zamówienie, w którym od razu uderzyło mnie imię i nazwisko zmarłej osoby.

Pomyślałam: wiem, kto to jest! Ale natychmiast wytłumaczyłam sobie, że przecież więcej osób może nosić to samo imię i nazwisko. Bo było dosyć popularne. Spojrzałam jeszcze na dane osoby, która zamówiła ten produkt, no i się potwierdziło!

Okazało się, że prochy należą do starszego mężczyzny, którym zajmowałam się przez ostatnie trzy lata w poprzedniej pracy – w prywatnym domu opieki dla seniorów. Znałam go bardzo dobrze, bo dzień w dzień zajmowałam się pensjonariuszami. Robiłam rzeczy, z którymi oni już sobie nie radzili: myłam ich, pomagałam im się przemieszczać, podawałam leki, ale też wspierałam ich emocjonalnie.

Obraz
© Archiwum prywatne

Odeszłam stamtąd pod koniec stycznia. A ten pan zmarł na początku stycznia, więc wiedziałam, że nie żyje. Kilka miesięcy później zaczęłam pracować tutaj i dostałam zamówienie z jego prochami.
Znałam się też z jego córką, dlatego od razu poznałam ich po danych w dokumentach.

Zupełnie się tego nie spodziewałam. Bo bardzo rzadko dostajemy zamówienia z naszych okolic, spływają raczej z północy Anglii.

To była szansa jedna na milion. Przecież to zamówienie mogło trafić do kogokolwiek w naszej firmie.

Wykonałam więc ten pierścionek i dołączyłam specjalną notatkę do tej córki. Napisałam, że zajmowałam się jej ojcem przez ostatnie trzy lata i że mam nadzieję, że produkt będzie jej się podobał.

Odpisała mi, że jest bardzo wdzięczna i że fajnie wiedzieć, że ktoś, kto zajmował się jej ojcem za życia, mógł się nim zająć również po śmierci.

Jak pani znalazła tę pracę?

Przez znajomą, z którą pracowałam właśnie w tym domu opieki. Ona odeszła pierwsza, a ja czekałam, aż skończę studia.

We wrześniu zrobiłam magisterkę z psychologii kryminalnej i zaczęłam szukać pracy. Tak, w Anglii, bo mieszkam tu, odkąd skończyłam 12 lat.

Najbardziej chciałam zostać kuratorką sądową. Szukałam pracy w zawodzie, ale przez pandemię nie mogłam nic znaleźć. Więc po kilku miesiącach aplikowałam już gdziekolwiek. I wtedy ta znajoma odezwała się do mnie, że firma, w której pracuje, aktualnie poszukuje pracowników.

Oczywiście, nie miałam żadnego doświadczenia w robieniu biżuterii, ani w innych artystycznych aktywnościach, nigdy nawet nie malowałam. Więc raczej marnie to widziałam, ale zaaplikowałam.

Oddzwonili następnego dnia i zaproponowali spotkanie na Zoomie. Nie martwiło ich specjalnie, czy mam doświadczenie. Bardziej interesowali się moim podejściem do tej pracy. Czy mogłabym pracować z prochami. Bo niektórzy ludzie reagują zbyt emocjonalnie. Na szczęście nie ja.

Obraz
© Archiwum prywatne

Zaprosili mnie na godzinę próbną. Dali mi pierścionek z udawanymi prochami i łańcuszek z włosami. Musiałam wykonać tę biżuterię, żeby zobaczyli, czy mam wystarczająco dużo cierpliwości, i czy mogę to zrobić w miarę ładnie. I oczywiście też, czy mi to odpowiada.

Jeszcze tego samego dnia zaoferowali mi pracę.

Zaczęłam od razu następnego dnia. Miałam dosłownie trzy dni treningu. Normalnie trwa on dłużej, ale skrócili, ponieważ bardzo potrzebowali pracowników. Tak więc przez trzy dni wykonywałam próbną biżuterię ze sztucznymi prochami, a czwartego zaczęłam robić już normalne zamówienia.

Oczywiście, czuwali nad tym, jak mi idzie i sprawdzali moje produkty przed wysyłką. Ale tak szybko się odnalazłam w tej pracy, że po miesiącu stwierdzili, że są pewni tego, co robię i przestali mnie sprawdzać.

Teraz wykonuję najwięcej zamówień z całego teamu: 15 do 22 dziennie. Każdy ma swoje tempo. Ja akurat jestem bardzo szybka i zorganizowana.
No i widać, że wyrobiłam własny styl.

Pani nosiłaby taką biżuterię?

Jasne. Nie miałabym z tym problemu.

Zresztą, mieszkając w Anglii, widzę, że tutaj ludzie są zdecydowanie bardziej oswojeni z tematem śmierci. Mogą być zdziwieni, że akurat ja pracuję w takiej branży, ale nie że ona istnieje. Widać to też po liczbie zamówień. Wykonujemy ich ponad sto dziennie, a nadchodzi coraz więcej i więcej.

Szefowie proszą, żebyśmy robili nadgodziny, lepiej nam za nie płacą. Zachęcają, jak mogą, bylebyśmy więcej pracowali, bo firma ma ogromne zaległości. Widać, że jest na to wielki popyt, szczególnie teraz w pandemii.

No i w Anglii nigdy nie spotkałam się z reakcją: "Och, jak można nosić biżuterię z ludzkimi prochami?!". To jest całkowicie naturalne.

A w Polsce padały komentarze, że to dziwne, nienormalne. Dużo ludzi było zdziwionych, ale nie potrafili wyjaśnić dlaczego.

Niektórzy nawet się oburzali: "To profanacja! Bezczeszczenie zwłok!". A przecież to tylko prochy. Człowiek żył i umarł, każdego to czeka.

Ja lubię normalizować ten temat. Widzę, że ludzie mówią o zmarłych jak o świętych, bo o zmarłych nie można mówić źle. A ja nie uważam, że wystarczy, że ktoś umarł i od razu staje się święty.

Ludzie potrafią być źli i jak umrą, to nie znaczy, że od razu trzeba ich szanować.

Więc dla mnie to jest super pamiątka. Bo jaką inną można mieć ciągle przy sobie? Gdybym była z kimś mocno związana emocjonalnie i duchowo, i ta osoba by zmarła, to chciałabym mieć ją ciągle blisko. Nie uważam, że w ten sposób robiłabym jej jakąkolwiek krzywdę.

Ja bym się nie pogniewała, gdyby ze mnie zrobiono taką biżuterię.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (359)