Zły dom św. Faustyny. "Mieliśmy nadzieję, że Caritas straci ten sierociniec"
- Mój cyrk, moje małpy - odpowiadał dyrektor sierocińca w Giżycku Marek W., gdy był pytany o to, dlaczego tak, a nie inaczej traktuje podopiecznych. Dzieci były karane pozbawieniem ubrań, widzeń z rodziną, wyjść na miasto. W. miał też ciężką rękę - bił wychowanków. Straszył też więzieniem i wyzywał. "Gdy kogoś brał do gabinetu, wszyscy musieli opuścić piętro i zejść na dół. Później mówili, co się tam działo: szarpanie, ubliżanie, kopanie, wykręcanie rąk. Kazał o tym chłopakom nie mówić. - Bez świadków nic mi nie zrobicie. Nikt wam nie uwierzy - powtarzał" - zeznawał jeden z jego podopiecznych. A wszystko to działo się pod kuratelą ełckiego Caritasu.
W mailu do redakcji J. napisał, że powinienem przyjechać do Giżycka i przeczytać akta sprawy karnej dotyczącej znęcania się nad małoletnimi wychowankami domu dziecka świętej Faustyny - Wielkie Serce. "To bardzo ciekawa lektura" - zachęcał J., dołączając do listu link do artykułu sprzed pięciu lat.
"Według ustaleń giżyckich prokuratorów, oskarżony znęcał się fizycznie nad sześcioma wychowankami. Popychał ich i szarpał, trzech uderzył rękoma po twarzy i kopał po całym ciele. Jedno z dzieci zrzucił ze schodów, inne uderzył deską w plecy. Oskarżony znęcał się psychiczne nad małoletnimi, poniżał, wyszydzał, groził pobiciem, uniemożliwiał podopiecznym kontakty z rodzicami. Niech pan sprawdzi, jak to się zakończyło" - pisał J.
Akta sprawy domu świętej Faustyny odnalazłem w archiwum sądu rejonowego w Giżycku. Szare skoroszyty do sekretariatu sądu przyniesiono mi w plastikowym koszu. Otworzyłem akta na zeznaniach Kamila D., który w giżyckim domu dziecka spędził siedem lat.(Potem się dowiedziałem, że był jednym z nielicznych dzieci, które podczas przesłuchań nie poskarżyło się prokuratorowi ani na dyrektora, ani na warunki).
"Pan dyrektor dobre uczynki wynagradza, a złe karze. Robertowi Z. dał wieżę [muzyczną] i sto złotych, bo dobrze się uczył i dobrze zachowywał, a Damiana G. walnął o podłogę. Ale nie bez powodu" - zeznawał Kamil D.
"Damian wyzywał wychowawców i wtedy pan Marek zapytał go: "Co zrobiłeś, ty cwelu? Mama cię nie wychowała". Pan dyrektor się wtedy wkurzył i rzucił Damianem o podłogę i uderzył pięścią w twarz" - tłumaczył wówczas D.
Kamil zeznał też, że Damian pokazywał mu kiedyś wielkiego siniaka na plecach i powiedział, że to pamiątka po spotkaniu z panem dyrektorem.
"Ale mu nie wierzyłem" - zeznał i jeszcze raz zapewnił: "Nic nie wiem, żeby osoby dorosłe kogoś u nas krzywdziły".
Firma musi zarabiać
W 2006 roku miejscowy nauczyciel muzyki Marek W. namówił dyrektora ełckiego Caritasu ks. Dariusza Kruczyńskiego do przejęcia podupadającego państwowego domu dziecka w Giżycku. W ten sposób, jak tłumaczył, chciał pomóc biednym dzieciom, które w państwowym domu dziecka narażone były na narkomanię, prostytucję, przestępstwa i inne niegodziwości.Pod koniec 2006 roku dyrektor ks. Kruczyński wynegocjował ze starostwem powiatowym przejęcie budynków, dotychczasowych wychowawców i wychowanków.
Pod koniec 2006 roku dyrektor ks. Kruczyński wynegocjował ze starostwem powiatowym przejęcie budynków, dotychczasowych wychowawców i wychowanków.
- Chodziło o pieniądze - mówi nauczycielka X. związana z domem Wielkie Serce (prosi by nie podawać jej nazwiska, bo nie chce mieć kłopotów). - Starostwo szukało oszczędności, a Caritas zysków. Zaproponował więc takie warunki finansowe, że się powiatowi opłaciło - dodaje.
Od tej pory starostwo płaci Caritasowi około 2,5 tysiąca złotych miesięcznie na utrzymanie każdego dziecka, a Caritas przejmuje całą odpowiedzialność za utrzymanie i wychowanie dzieci. Najważniejszą osobą w sierocińcu staje się wtedy Marek W., wówczas trzydziestoośmioletni powiatowy koordynator Caritasu, prawa ręka księdza Kruczyńskiego i radny miejski. To on, po przejęciu domu dziecka, wprowadza program drakońskich oszczędności.
Pensje wychowawców obniża do najniższej krajowej i likwiduje kartę nauczyciela. Dzięki temu pracują oni dwa razy więcej (zamiast 20 godzin tygodniowo - 40), zarabiając najmniej jak można. A że kadra się kurczy, ci, którzy zostają, mają coraz więcej dodatkowych obowiązków. W wolnym czasie powinni chodzić z wychowankami do lekarza, psychologa, dentysty. Mają też gotować obiady, bo choć w sierocińcu jest kuchnia, to z oszczędności nie zatrudnia się kucharek. Posiłki przygotowują dzieciom wychowawcy.
- Praca jest ciężka, pieniądze marne, więc kto może stamtąd ucieka - opowiada X. - Jest duży nacisk na oszczędności, bo jak mówi dyrektor, firma musi zarabiać. Ale pieniądze gdzieś wyciekają i na utrzymanie dzieci jest coraz mniej.
Wstrzymane są zakupy odzieży. Dzieci więc chodzą w ciuchach z odzysku, z darów, używanych, starych, poniszczonych. Brakuje zimowych kurtek i czapek - więc chodzą bez nich.
Nie mogą uczestniczyć w zajęciach pozalekcyjnych, jeśli są one nawet minimalnie płatne. A jak się upierają, dyrektor zarządza w tym czasie sprzątanie.
Brakuje wszystkiego: papieru toaletowego, płynu do mycia naczyń, proszków, szamponu, lekarstw. Panuje wszawica, ale dyrektor nie godzi się na kupno środków odwszawiających.
- Stosowane są tylko takie, które pochodzą z darów Caritasu - mówi wychowawczyni D. - Są tanie, ale nieskuteczne. Od ich używania robią się dzieciom rany na głowie. Gdy smaruję im głowy płaczą i krzyczą. Bo te darmowe środki są na spirytusie, więc bardzo pieką.
Oszczędza się też na jedzeniu. Stawka żywieniowa przypadająca na jedno dziecko zostaje zmniejszona do 1 zł na śniadanie. Tyle samo na kolację. Jeśli wychowawca ma dziesięcioosobową grupę, to dostaje dziesięć złotych do ręki, ma pójść do Biedronki, zrobić zakupy i nakarmić dzieci.
- Jak wyżywić dziecko za złotówkę? - pytam X.
- Bułką z jogurtem - odpowiada X. - Dla chłopców szesnasto- , siedemnastoletnich to trochę mało, więc są głodni, ale mogą dojeść w czasie obiadu. Z obiadem jest łatwiej, bo jest aż siedem pięćdziesiąt na głowę. Gotujemy dzieciom szczawiową, czy ogórkową, to są tanie zupy. A na drugie - zapiekanka z darmowego caritasowego makaronu do którego wkraja się kiełbasę i ser. Makaron jest bez ograniczeń. Można jakoś przeżyć.
Wychowawczyni D. interweniuje w Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie. Pyta dyrektora Zbigniewa Piestrzyńskiego, dlaczego nikt nie kontroluje placówki?
- Chyba dzieci nie mają tak źle, skoro leczone są u najdroższego dentysty w Giżycku - odpowiada szef PCPR.
Wychowawczyni D.: Nic mi o tym nie było wiadomo, bo nasze dzieci leczyły zęby za darmo, w przychodni, a nie prywatnie, bo nas na to stać nie było.
X. skarży się na głodujące dzieci szefowej powiatowej komisji do spraw pomocy społecznej.
- Wszystkie kontrole, jeśli w ogóle do nich dochodziło, wypadały jednak fantastycznie - mówi X. - Nikomu nie przeszkadzało, że dzieci nie mają co jeść, że racje żywnościowe są minimalne, że pieniądze gdzieś się ulatniają.
Wychowawczynie wysyłają oficjalną skargę do powiatu, informując, że w Wielkim Sercu dzieje się źle. - Nic to nie daje - opowiada D. Jedyny efekt to zebranie kadry, które zwołuje dyrektor W. Odczytuje na nim nazwiska donosicielek, które szkalują dobre imię domu św. Faustyny. - Powtarza nam, że mamy gówno do gadania i że jak nas zwolni, to nigdzie nie znajdziemy w Giżycku pracy - mówi D.
Wychowawczyni X. dodaje: - Byłyśmy sterroryzowane. Bałyśmy się utraty pracy. Chciałyśmy przetrwać.
Cyrk i małpy
W sądowych aktach często pojawia się nazwisko pani P. Dzieci i rodzice wypowiadają jej imię zdrobniale. Mówią, że jest najlepsza: sympatyczna, nikogo nie wyzywa, lubi wychowanków.
- To był jeden z zarzutów, że rozmawiam z dzieciakami, czyli się z nimi spoufalam - opowiada P., która teraz pracuje w jednej z giżyckich szkół.
Opowiada o niespotykanym rygorze, który rozpoczął się z chwilą przejęcia sierocińca przez ełcki Caritas. Dyrektor zabraniał nosić zbyt krótkie włosy wychowankom, wyznaczając dopuszczalną długość na 12 milimetrów. Nie wolno było mieć telefonów komórkowych, ani dzwonić do rodziców. Na wszystko potrzebne było specjalne zezwolenie od dyrektora. A za złamanie regulaminów dotkliwie karano.
- Panuje zasada odpowiedzialności zbiorowej - opowiada P. - Kiedy ktoś coś przeskrobie, karana jest cała grupa. Kar jest dużo i są niewspółmierne do czynów.
Jeden z wychowanków po dokonaniu w mieście rozboju ma półroczny zakaz samodzielnego opuszczania domu dziecka. Może tylko wychodzić do szkoły. I nigdzie więcej. Wytrzymuje dwa miesiące, potem ucieka.
Inny dostaje półroczny zakaz widzeń z rodziną.
Januszowi W. dyrektor oznajmia, że zostanie karnie odesłany do zakładu poprawczego. Każe mu się spakować i czekać w pokoju socjalnym na decyzję sądu.
Wychowawczyni P. - Chłopak siedzi tam zamknięty przez tydzień. Ma tam tylko biurko i łóżko. Nie chodzi nawet do szkoły. Zamartwia się. W końcu dyrektor wypuszcza go i mówi, że zmienił zdanie.
Za karę można zostać pozbawionym spodni lub bluzy, widzeń z rodziną, wyjść na miasto. Mnożą się wiec ucieczki. Dzieci notorycznie wagarują.
Marek W. chce dowiedzieć się, dlaczego tak się dzieje? Prosi, by całą korespondencję do wychowanków najpierw kierować do niego. - Od tej pory otwiera ich listy, czyta, a nawet publicznie komentuje - mówi P. - Jeden z wychowanków napisał w liście do brata, by ten pozdrowił panią Anię. Wychowawczyni od razu jest wezwana na rozmowę dyscyplinującą, robi się jej wyrzuty i straszy.
- Cały paradoks polegał na tym - tłumaczy P. - że te dzieciaki są sierotami społecznymi. Trafiły do Giżycka, by mieć stały kontakt z rodzicami, którzy tu mieszkają. Ale nie miały, bo dyrektor reglamentował te spotkania.
Żadne argumenty go nie przekonywały:
- Mój cyrk, moje małpy - odpowiada nauczycielkom.
Dzieciom natomiast powtarza: "Wasi rodzice to patologia. Nie nadają się do wychowywania, ale macie szczęście, że trafiliście do mnie. Ja was naprawię".
P. mówi, że w czasie rozmów wychowawczych wartość dzieci była umniejszana, stały na straconej pozycji. Były złe, niedobre, z patologicznych rodzin. Wychodziły z tych rozmów jeszcze bardziej zdołowane.
Krystian W. skarżył się wychowawcom, że dyrektor go prześladuje, że mu ubliża.
- Byłam świadkiem - kontynuuje P. - sceny przed domem, kiedy dyrektor zarzucał Krystianowi kradzież, a chłopiec zaprzeczał, twierdząc, że to nie on. Krzyczał na chłopaka, obrażał, ubliżał. Zamiast go wyciszyć, atakował, prowokował do kłótni, po czym na koniec powiedział, że poda go do sądu.
Zdarzało się, że po takiej prowokującej rozmowie Krystian musiał się wyżyć. Kiedyś uderzył pięścią w gipsową ścianę i zrobiła się dziura. Dyrektor zadzwonił po policję. Policjanci mierzyli tę dziurę i fotografowali, a Krystian w końcu musiał zapłacić za remont z kieszonkowego.
Któregoś dnia wychowawczyni B. opowiedziała P., co zobaczyła przez okno na klatce schodowej. Przed budynek domu dziecka podjechał policyjny radiowóz, z którego wysiadł przywieziony z ucieczki Damian G. Do chłopca podszedł dyrektor i chwycił od tyłu za kaptur. Prowadząc go przed sobą w kierunku wejścia, zaczął go kopać.
- Byłam tym zszokowana - opowiada wychowawczyni B.
O przemocy panującej w domu dziecka B. dowiedziała się od Daniela C.
- Bardzo bał się rozmów z panem dyrektorem - opowiada B. - Gdy zapytałam dlaczego, chłopiec odpowiedział, że pan dyrektor na pewno złapie go za gardło i będzie dusił.
- Bo tak już robił wcześniej - dodał chłopiec.
Z akt sprawy
O biciu, poniżaniu, zastraszeniu, wyszydzaniu, gnębieniu, znęcaniu się, przemocy opowiadają prokuratorowi wychowankowie domu "Wielkiego serca":
Paweł S.: "Dyrektor zawsze grozi, zawsze wyzywa. "Ty skurwysynu, o której się wraca" - mówi. Wyzywa od kurew. Mówi, że jak trafię do innego ośrodka, to będą mnie w dupę cwelili".
S. opowiada też, jak dyrektor bił jego brata: krzyczał na niego, kopał, bił rękoma po głowie.
Dawid W.: "Pan Marek zabraniał nam się ścinać na dwie długości, a tylko tak, jak on chce. Damian G. ściął się nieregulaminowo i jak zobaczył to pan Marek, złapał go za kaptur i zrzucił z półpiętra. Damian wylądował pod drzwiami. Jak wstał, to pan Marek znowu go zrzucił ze schodów i kazał dla pana Krzyśka [wychowawca Krzysztof G.] ściąć go na łyso".
Elżbieta G. (matka 13 letniego Damiana G.): "Z tego, co wiem, dyrektor uderzył syna w twarz. Syn opowiadał, że brał ich na osobności i wtedy tłukł, rzucał ich wtedy na ścianę".
Daniel S.: "Po wizycie pana Marka nie byłem u lekarza, nie miałem obrażeń. Jak wychodziłem od niego, nic mnie nie bolało. Pan dyrektor chce wszystkich wywieźć do poprawczaka, bo wszyscy są niegrzeczni. Tylko Bartek jest grzeczny, ale on ma 4 lata".
Daniel C.: "Kiedyś z chłopakami chcieliśmy przemeblować pokój. Pan dyrektor wszedł do pokoju i mu się nie podobało, więc wyjął deskę z łóżka i mnie uderzył w plecy. Potem była rozmowa indywidualna. Brał zawsze na nią bez świadków, rano. Łapał za ubranie, przyciskał do ściany i krzyczał "kurwo". Ciągle straszył nas więzieniem. Tak się zachowywał, gdy ktoś coś robił bez jego wiedzy".
Gdy kogoś brał do gabinetu, wszyscy musieli opuścić piętro i zejść na dół. Później mówili co się tam działo: szarpanie, ubliżanie, kopanie, wykręcanie rąk. Kazał o tym chłopakom nie mówić. - Bez świadków nic mi nie zrobicie. Nikt wam nie uwierzy - powtarzał.
Krystian W.: "Wobec mnie dyrektor nigdy nie stosował przemocy fizycznej. Straszył tylko, że mnie pobije albo że wyśle do kryminału, oskarżając o kradzieże, których nie dokonałem. Obrażał mnie i moją rodzinę. Mówił: "ty kurwo, ty pedale".
Siostra Samuela: "Wyzywał mnie od alfonsów i idiotów".
Zeznania mieszkającej w Anglii Elżbiety W., matki trojga dzieci przebywających w domu Wielkie Serce. Walczy ona o odzyskanie praw rodzicielskich i chce zabrać dzieci z sobą za granicę: "Po pierwszym spotkaniu z dziećmi wezwał mnie do siebie dyrektor. Powiedział, że za to, że odwiedziłam dzieci bez jego zgody, zostanie ukarany wychowawca, który na to pozwolił. A jak będę robić problemy, to nie pozwoli na dalsze odwiedziny i nie odzyskam ich. Tego dnia nie zgodził się na widzenie, a następnego dnia pozwolił się spotkać tylko przez godzinę. Dzieci płakały, bo nie mogły zrozumieć, dlaczego przyjeżdżam do Polski i tak mało czasu im poświęcam. Boję się zeznawać przeciwko dyrektorowi, bo on może pozwolić na widzenia z dziećmi".
Elżbieta W. pisze do prokuratury skargę na Marka W.: "Dzieci boją się tego pana i boją powiedzieć się cokolwiek. Wiem, że w tym domu jest bezprawie, a ten pan czuje się Bogiem. Proszę pomóc dzieciom. Nie tylko moim".
Dzieci były krzywdzone
To dzięki Piotrowi L. sprawa domu św. Faustyny trafiła do prokuratury. L. jest ojcem trzech córek, który wyjechał za granicę w poszukiwaniu pracy, pozostawiając dzieci pod opieką żony. Ich matka zaczęła wtedy pić, zaniedbując dziewczynki i w lutym 2009 roku trafiły one do sierocińca. W maju 2010 roku, gdy ojciec wrócił z zagranicy, opowiedziały mu o dyrektorze Marku W. Wtedy Piotr L. złożył doniesienie do prokuratury w sprawie fizycznego i psychicznego znęcania się nad jego córkami.
Rozpoczyna się śledztwo. Przesłuchiwani są wychowankowie i personel. W trakcie śledztwa trzy pedagożki ze świętej Faustyny piszą do prokuratury, że dzieci w Wielkim Sercu są głodzone, a pieniądze gdzieś giną.
Zwracają uwagę, że dyrektor, który wciąż pełni swą funkcję, obdarowuje niektórych podopiecznych prezentami. Przypuszczają, że może to być nagroda za treść złożonych zeznań. Jednocześnie odbiera wiarygodność innym świadkom, pisząc jako dyrektor placówki o nich nieprawdziwe i jak najgorsze opinie.
Prośby o pomoc i zainteresowanie się sprawą wychowankowie Wielkiego Serca wysyłają do warszawskich mediów. "Doświadczamy przemocy pod względem fizycznym i psychicznym, gdyż dyrektor często znęca się nad wychowankami, jak i wychowawcami. Dzieje się tak, gdy ma zły humor lub coś mu się nie uda" - piszą.
Skarżą się, że choć prokuratura prowadzi śledztwo przeciwko dyrektorowi, to nie został on nawet zawieszony i wciąż ma ogromną władzę.
Dzieci poddawane są presji. Do prokurator Urszuli Bolik zgłasza się kuratorka wychowanka świętej Faustyny Pawła S., by przekazać informację, że dyrektor Marek W. straszył jej podopiecznego. (Mówił, że powyrywa mu nogi z dupy za skargi, które składał na niego Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie).
- Z obawy przed dyrektorem, którego się boi, uciekł z domu dziecka - informuje kuratorka.
Jeszcze przed zakończeniem śledztwa zjawia się w giżyckiej prokuraturze dyrektor diecezjalnego Caritasu ks. Dariusz Kruczyński. Prosi prokuratora Grzegorza Ryńskiego, by nie rozgłaszać medialnie sprawy. - Dzieci mają tendencję do wyolbrzymiania - tłumaczy ksiądz.
W grudniu 2010 prokuratura wysyła akt oskarżenia do sądu. Marek W. zostaje oskarżony o psychiczne i fizyczne znęcanie się nad wychowankami domu świętej Faustyny, m.in: Danielem C. Michałem Ł, Mateuszem M. Damianem G. Danielem S. Mariką L., Krystianem W., Grzegorzem Ł., Januszem W.
Prokurator w akcie oskarżenia szczegółowo wyliczył wszystkie przewinienia dyrektora sierocińca: poniża, wyszydza, zastrasza, krzyczy, grozi biciem, utrudnia kontakty z rodzicami, szarpie, bije, zrzuca ze schodów, kopie.
"Dzieci były w domu dziecka krzywdzone bardziej niż w rodzinnych domach. Traciły motywację i zaufanie" - napisał prokurator.
Zanotował też, że Marek W. nie przyznaje się do winy.
- Sąd zmienił kwalifikację czynu i od razu postępowanie umorzył, ponieważ nie mógł nad nim procedować ani w zakresie kary, ani w zakresie winy z powodu upływu czasu. Koniec. Kropka - tłumaczy teraz Marek W.
- Mieliśmy nadzieję, że teraz starostwo powiatowe odbierze dom Caritasowi, wszystko wróci do normy i będzie po ludzku - opowiada wychowawczyni P.
Obecnym dyrektorem Wielkiego Serca jest Bernadeta Wojtuń. "Wobec treści zadanych przez Pana pytań i próby nadania im niewłaściwego kontekstu, czuję się zwolniony z obowiązku prowadzenia z Panem jakiejkolwiek korespondencji i objaśniania Panu rzeczywistego obrazu spraw" – napisał Szymon Owedyk z Caritasu z Diecezji Ełckiej, zapytany o komentarz do sprawy.
W kolejnej części: Jak zamiatano sprawę pod dywan