Złotka pocieszyły polityków
Podobno w niedzielę wieczorem, po podaniu pierwszych sondaży powyborczych, w sztabie Platformy Obywatelskiej ktoś powiedział: „Dobrze, że przynajmniej siatkarki wygrały”. Zdanie to jest tylko malutkim fragmentem potężnego procesu uspokojenia, przez jaki przeszło w ostatnią niedzielę kilka partii i miliony wyborców. Gdyby nie złoto w Zagrzebiu, Polska wyglądałaby dzisiaj inaczej.
28.09.2005 | aktual.: 28.09.2005 09:10
Jan Rokita chyba nie za bardzo interesuje się sportem, gdyż w niedzielny wieczór był spięty, smutny i wyglądał, jak nie „wicepremier z Krakowa”. Pozostali politycy musieli jednak podczas nerwowego podjadania słonych paluszków w oczekiwaniu na pierwsze wykresy słupkowe na wielkich ekranach, zerkać na mniejsze ekraniki, które ukazywały z pewnością konsekwentną grę polskich siatkarek. Na szczęście! Radość z sukcesu podopiecznych trenera Niemczyka osłodziła wielu politykom gorycz porażki. Co tam, próg wyborczy, co tam dwa miliony złotych zainwestowane bez sensu w nieudaną kampanię, co tam marne 1000 głosów poparcia w miejsce spodziewanych 100 tysięcy! Dobrze, że przynajmniej nasze Złotka wygrały.
Ta sytuacja powinna dać nam do myślenia. Czy nie powinniśmy organizować wyborów w bliskim sąsiedztwie wielkich imprez sportowych, na których mamy szansę odnieść sukces? Przecież w wyborach zawsze ktoś musi przegrać, a radość zwycięstwa na sportowej arenie może złagodzić lęk, gniew, niezadowolenie, frustrację i przyczynić się tym samym do scementowania równowagi społecznej.
Oczywiście wprowadzenie takiej zasady nie jest łatwe. Oprócz siatkarek na kogo możemy jeszcze liczyć? Kiedyś odpowiedź była jasna: na Małysza. Jednak jego ostatni sezon stawia pod znakiem zapytania stabilność polskiego systemu wyborczego. Czy przypadkiem to właśnie nie nadzieje na sukces naszego skoczka i późniejsze przedłużające się oczekiwanie na jego powrót do mistrzowskiej formy były przyczyną odkładania przez SLD terminu (obiecanych jeszcze za czasów dominacji Małysza) wcześniejszych wyborów parlamentarnych? Z kolei być może wycofanie się ze sportu Roberta Korzeniowskiego zaowocowało rezygnacją z rozpisania referendum w sprawie unijnej konstytucji. Zostaje jeszcze wprawdzie Otylia Jędrzejczak, ale ona płynie zbyt szybko, by można było przeprowadzić jakąkolwiek sensowna kampanię wyborczą.
Być może czarnym koniem wyborów prezydenckich okażą się polscy piłkarze, którzy podobno już 8 października mają szansę zakwalifikować się do finałów mistrzostw świata. Byłaby to naprawdę dobra wiadomość dla kandydatów, którzy nie przejdą do drugiej tury. Niestety problem polega na tym, że aby się tak stało, Czesi muszą stracić punkty w meczu z Holandią lub Chorwaci przegrać ze Szwecją. Znowu więc polska polityka zależna jest od państw ościennych.
Aby do takiej sytuacji nie dopuścić w przyszłości, potrzebne są już teraz poważne inwestycje w polski sport. Dlatego słuszna wydaje się decyzja liderów Prawa i Sprawiedliwości, którzy zaproponowali utrzymanie Ministerstwa Sportu powołanego kilka miesięcy temu przez premiera Belkę. Belce ministerstwo nie zdołało pomóc i musiał zadowolić się sukcesem siatkarek. Jednak przez cztery lata mądrze prowadzonej polityki, Ministerstwo Sportu może sprawić, że przegrani w wyborach parlamentarnych 2009 będą świętować razem ze zwycięzcami (oraz na przykład polskimi mistrzami świata w karlingu bądź krykiecie).
Związek sportu z polityką jest niezaprzeczalny. Wystarczy przypomnieć choćby słowa Ryszarda Kapuścińskiego, który opowiadał, że nigeryjski patriotyzm narodził się na piłkarskim stadionie, na którym reprezentacja tego wielkiego kraju, głęboko podzielonego religijnie i etnicznie zwyciężyła jakiś ważny mecz. Polska nie ma aż takich problemów z narodową tożsamością jak Nigeria, jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w poniedziałek na warszawskim lotnisku, na którym wylądowały siatkarki wracające z Zagrzebia, słowa „Polska, Polska” po raz pierwszy od wielu tygodni zostały wypowiedziane jednym głosem i znaczyły dla wszystkich zgromadzonych tam kibiców dokładnie to samo.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska