Żenada roku?
Wydawało się, że po tym, jak w 2000 r. poseł Gabriel Janowski został wyniesiony z sali obrad sejmu za nielegalne okupowanie mównicy i ekscentryczne zachowanie, podobne incydenty z udziałem polskich polityków nie będą miały miejsca. Jednak jak mówi przysłowie, "nigdy nie mów nigdy". W 2009 r. udowodnił to Jan Rokita, który w niemniej spektakularny sposób "wyleciał"... niestety nie samolotem, tylko z samolotu. A dokładniej - w asyście policji został wyprowadzony w kajdankach z maszyny Lufthansy, na lotnisku w Monachium. Mówiąc o najbardziej charakterystycznych hasłach mijającego roku, nie sposób więc pominąć i tego: incydent monachijski znany też pod nazwą "awantury płaszczowej".
15.12.2009 | aktual.: 15.12.2009 12:52
Jeszcze niedawno słowa "Ratujcie, biją mnie Niemcy!” mogły budzić raczej negatywne skojarzenia z wiadomym stosunkiem do naszych zachodnich sąsiadów, od których podczas II wojny światowej doznaliśmy wielu krzywd. Od lutego 2009 roku hasło to nabrało nowego znaczenia.
Wszystko przez płaszcze i kapelusze
10 lutego tego roku Jan i Nelli Rokitowie mieli wracać z Monachium do Krakowa samolotem Lufthansy. Podróż nie wypaliła, a powodem całego zamieszania okazały się... płaszcze.
Jan i Nelli podróżowali klasą ekonomiczną. Znani z umiłowania do oryginalnych strojów i nakryć głów Rokitowie, także teraz wyposażeni byli w płaszcze i kapelusze. Przepisy obowiązujące w samolotach nakazują jednak, by podczas podróży wszystkie rzeczy pozostawione luzem na fotelach, zostały schowane do schowków na bagaż. Na to właśnie zwróciła uwagę Janowi Rokicie stewardesa, która zauważywszy leżące na siedzeniu ubrania, schowała je do skrytki bagażowej nad głowami pasażerów.
Problem w tym, że w schowku - według Rokitów - nie było już miejsca. - Nasze ubrania się tam nie mieściły, były strasznie pogniecione, a skrytka i tak nie chciała się domknąć. Mąż zauważył wolne miejsce w innej części samolotu i tam chciał przenieść nasze rzeczy - opowiadała po incydencie Nelli Rokita.
Stewardesa nie zgodziła się na przeniesienie bagażu, ponieważ skrzynka, do której zapakował rzeczy Rokita, była w klasie biznes. Kobieta wyjęła je więc i z powrotem przyniosła do klasy ekonomicznej. Polski były poseł zaczął się sprzeciwiać i dyskutować, więc stewardesa udała się do kapitana samolotu, który przez głośnik oznajmił pasażerom, iż doszło do incydentu i jedna osoba musi opuścić pokład.
"Nie ze mną te numery" musiał pomyśleć na to Rokita, który kurczowo trzymając się fotela, ani myślał wychodzić z samolotu.
Nie udało się po dobroci, trzeba było więc siły. Na pokład wkroczyła wezwana przez pilota policja i nie zważając na protesty i krzyki o pomoc polskiego posła zakuła go w kajdanki i wyprowadziła siłą z samolotu. To w tym właśnie momencie padł wielkopomny okrzyk: "Ratunku, biją mnie Niemcy!”.
Gdyby to już był koniec... ale nie
Wraz z zakutym Janem, pokład opuściła jego żona. Jak później relacjonowała, po niemiecku próbowała wytłumaczyć policjantom całą sytuację, jednak oni "kazali jej siedzieć cicho". Jan został przewieziony na lotniskowy komisariat. Zarówno po drodze jak i na samej komendzie, polityk miał być obrażany i znieważany, a także próbowano wyłudzić od niego 8 tysięcy euro. - Jestem zszokowana tą historią, nie mogłam uwierzyć, że policjanci mogą się tak zachować - mówiła później w rozmowie z Wirtualną Polską Nelli Rokita. Dodawała, że jej męża bez powodu, brutalnie zakuto w kajdanki, chociaż zachowywał się wyjątkowo powściągliwie. Nieco inaczej sytuacja wyglądała od strony policji, według której "obywatel polski" wdał się w kłótnię ze stewardesą, która chciała, by zapiął pasy, lecz on uporczywie odmawiał. Ponieważ pasażer "odsunął" stewardesę, pilot uznał, że Rokita musi opuścić samolot.
Rokitowe skarżą policję i Lufthansę, policja oskarża Rokitę
Po dotarciu na komisariat, Jan i Nelli złożyli skargę na zachowanie policjantów i obsługi samolotu. Z kolei policja wszczęła postępowania przeciwko Janowi Rokicie. - Chodzi o naruszenie nietykalności cielesnej stewardesy, zakłócenia spokoju oraz naruszenie ustawy o komunikacji lotniczej - mówił rzecznik policji w Monachium Hans Peter Kammerer.
Ponieważ Rokitom pomocy na komendzie policji w Monachium udzieliła polska konsul generalna Elżbieta Sobótka, która poręczyła za Rokitę, prokuratura zrezygnowała z kaucji. Polski polityk dostał możliwość odpowiadania za awanturę z wolnej stopy.
Incydent monachijski – kultowy
Afera płaszczowa Polaka w Niemczech (niezależnie od tego, kim by był) musiała wywołać burzę. I wywołała - tak w kraju, jak i w samych Niemczech.
Polacy nie mogli się zdecydować: Rokitę potępiać czy wspierać. Podczas gdy szef PiS Jarosław Kaczyński apelował o interwencję Polski w Niemczech, inny poseł tej samej partii Joachim Brudziński stwierdzał, że "Rokita jest trudnym człowiekiem i za każdym razem, gdy pojawia się na lotnisku budzi postrach obsługi".
Niemcy byli już bardziej konsekwentni w swoich ocenach. Zachodnie gazety pisały o teatrzyku, jaki zrobili Polacy i o tym, że awantura obudziła antyniemieckie resentymenty w polskich mediach, które piszą o "agresywnych Niemcach".
Poza komentarzami politycznymi, incydent monachijski znalazł też swoje miejsce w szeroko pojętej popkulturze. I to do tego stopnia, że jeden ze sklepów internetowych zaoferował koszulki z podobizną Jana Rokity i napisem "Ratunku, biją mnie Niemcy!”. Jak mówili pomysłodawcy - to koszulki "dla tych, którzy są zbulwersowani". Oprócz ubrań, w sieci zaroiło się od wierszy na temat incydentu, a także zremiksowanych utworów muzycznych z nagraniem głosu Rokity w samolocie Lufthansy. Przykład poniżej:
Ciąg dalszy nastąpił
W sierpniu tego roku niemiecki sąd wydał wyrok w sprawie Jana Rokity. Finalnie Niemcy wycofali się z większości zarzutów, więc zasądzony wyrok - 3 tysiące euro grzywny, to tylko kara za zakłócanie porządku na lotnisku w Monachium.
Okazało się jednak, że byłego posła nadal niełatwo nakłonić do posłuszeństwa prawu. Na początku grudnia czyli cztery miesiące po ogłoszeniu wyroku, media obiegła wiadomość, że Rokita nadal nie zapłacił grzywny jaką obarczyła go niemiecka prokuratura. Mimo zagrożenia karą więzienia, były poseł niezbyt przejął się sprawą i stwierdził, że niemieckiego więzienia się nie boi. - Zapłacić trzy tysiące euro za niewinność, po to by mieć święty spokój? To ciężka decyzja dla krakusa! - mówił.
Jednak na wszelki wypadek wyjechał do Francji, bo - jak stwierdził - tam czuje się bezpieczniej niż w Polsce. Według niego, szef paryskiego MSZ broniłby go w razie potrzeby równie żarliwie, jak bronił Romana Polańskiego i na pewno o wiele bardziej, niż polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.
Nie wiadomo, czy wieści o nieustraszonym "polskim awanturniku", niebojącym się więzienia dotarły do Niemiec, jednak 14 grudnia bawarska prokuratura wystawiła nakaz aresztowania Jana Rokity. Teraz, dokąd przebywa on poza granicami Niemiec, nic mu nie grozi. Jednak gdy tylko przekroczy granicę z naszym zachodnim sąsiadem, miesiąc odsiadki ma gwarantowany.
Czy czeka nas ciąg dalszy tej historii? Z pewnością tak, ale na razie trudno powiedzieć jaki będzie finał. Póki Rokita deklaruje, że do Niemiec się nie wybiera, ale czyż nie wspominaliśmy na początku złotej zasady "nigdy nie mów nigdy..."?
Magdalena Grabowska, Wirtualna Polska