Zegarki z kalkulatorem, rowery BMX i magnetofony Unitra. Czar komunii z dawnych lat
Włosy kręcone na piwo, sałatka jarzynowa w menu, sukienki z bufami, falbanami i perłami i oczywiście BMX w prezencie. Wspominamy komunijne szaleństwo minionych dekad.
11.05.2017 | aktual.: 13.05.2017 22:35
- Mam tylko jedno, grupowe zdjęcie z komunii, reszta przepadła – wspomina Ewa, która komunię obchodziła w 1979 roku w Koninie. – Byłam tak podekscytowana całym wydarzeniem, że jeszcze w trakcie przyjęcia wzięłam aparat, żeby sama wywołać film. Wiedziałam tylko tyle, że robi się to w łazience. Zamknęłam się w niej, otworzyłam klapkę aparatu, żeby wyciągnąć z niego zdjęcia, bo byłam przekonana, że są w środku już gotowe. Niestety nie wiedziałam, że film trzeba wyciągać w ciemnościach.
Loki kręcone na piwo
Karolina, która miała komunię w tym samym roku co Ewa, sesję u fotografa wspomina jako koszmar. – Mama lokówką próbowała mi zrobić loki, ale zanim fotograf ustawił mnie do zdjęcia, włosy były już proste – relacjonuje. – Pierwsza fotografia powstała po 3 godzinach.
Karolina
Większość dziewczynek co najmniej przez rok przed komunią nie ścinała włosów, żeby móc zapleść długi warkocz albo zakręcić fale. Ewa na tę okazję miała specjalnie robioną trwałą. – I to dwa razy – dodaje. - Pierwszą zrobiła mi ciocia w swoim zakładzie fryzjerskim. Po dwóch dniach nie było po niej śladu, nie utrzymała się. Drugie podejście się udało i moją pucułowatą wówczas buzię otoczyły francuskie loki.
W latach 90-tych królowało piwo, którym polewało się włosy dziewczynek, żeby fryzura uczesana przez matki utrzymała się jak najdłużej. Marta i Sylwia, które sakrament komunii przyjmowały w 1991 roku w Lublinie i w Warszawie, po raz pierwszy w życiu miały włosy zakręcone na noc na wałki. Marta cieszyła się z tego, bo według niej wygląda jak mama. Sylwia przez wałki nie mogła spać, tak gniotły ją w głowę. Dzień komunii i przygotowania do niej wspomina jednak bardzo dobrze, jako moment wchodzenia w dorosłość. – To był pierwszy raz w moim życiu kiedy rodzice pozwolili mi zdecydować, jaką sukienkę założę – przypomina sobie. – Poszli razem ze mną na legendarny bazar Różyckiego na warszawskiej Pradze i tam znalazłam kreację dla siebie. To była długa sukienka, na kole, w stylu ślubnej "bezy". Miała bufy, atłasowy gorset z różą i miliony perełek. Była straszna, choć wtedy mi się podobała.
Sukienki komunijne
Anna
Sylwia nie była jedyną dziewczynką, która miała sukienkę na kole. Anna, której komunia wypadła w 1993 roku miała sukienkę uszytą z materiału przysłanego przez babcię mieszkającą w Chicago, a koło pod sukienką miała zrobione z plastikowej rury na kable, bo jej rodzicie akurat budowali dom w Skarżysku Kamiennej, gdzie mieszkali i mieli sporo materiałów, które nadawały się do usztywnienia sukienki.
Kreacją wyróżniała się na pewno Aleksandra, której komunia wypadła w 1993 roku, w Lublinie. – Byłam jedyną dziewczynką w kościele, która ubrana była w krótką sukienkę, tuż za kolano – pokazuje mi na zdjęciach. – Mama mi ją zaprojektowała. Miała długi rękaw, obniżony stan i rozszerzała się na dole. Do tego założyłam buciki na małym obcasie i skarpetki z małymi falbankami. Włosy też miałam uczesane inaczej. Były krótkie, za ucho, z grzywką obciętą tuż nad brwiam.
Na chłopcach ich ciemne garnitury przeważnie nie robiły wrażenia. Niektórzy założyli używane spodnie i marynarki, odkupione przez ich matki od koleżanek, których dzieci komunię miały już za sobą. Mama Macieja kupiła mu nowy garnitur, lakierki i muchę, a dokonując wyboru kierowała się uniwersalnością. - Cały ten komplet miał mi służyć jeszcze długo i na wiele okazji, przede wszystkim na koncerty w warszawskiej Filharmonii, na które moja matka chodziła regularnie i często zabierała mnie ze sobą – opowiada. W klasie Łukasza z podwarszawskiego Ursusa dyskusji na temat chłopięcych kreacji nie wywołał nawet biały garnitur kolegi. Jedynie aksamitka z ozdobną broszką założona zamiast modnej wówczas muszki wywołała falę żartów. Ci, których komunie wypadały w upalny dzień żalili się, że w zapiętych marynarkach cierpieli z powodu gorąca. Do tego stopnia, że byli bliscy omdlenia, choć Paweł w kościele o mało nie zemdlał z głodu. - Kiedy dostałem wreszcie mój opłatek, to wydawał mi się najpyszniejszym daniem świata – śmieje się.
Licytacja na prezenty
Wśród prezentów królowały zegarki Casio, magnetofony i rowery. - Dostałem kolarkę Mistral, która była tak duża, że jeszcze przez 3 czy 4 lata nie dałem rady na nią wsiąść, ale rodzice jak ją zobaczyli w sklepie to kupili na wyrost, bo potem mogło nie być. To była przecież końcówka lat 80-tych – wraca pamięcią Marcin. – Oprócz tego dostałem zegarek z kalkulatorem i mnóstwem innych funkcji. Nosiłem go do momentu, w którym gumowe guziczki były tak powycierane i porozrywane, że większości nie dało się nacisnąć. Przez jakiś czas używałem w tym celu szpilki, którą nosiłem przy zegarku, ale w końcu i ona przestała dawać radę.
Wśród mniej typowych prezentów komunijnych znalazły się encyklopedia PWN, którą dostała Ewa, Biblia dla dzieci na kasetach magnetofonowych sprezentowana przez chrzestną Łukasz, spódniczka "lambadówka" i czarne legginsy z lycry, którymi Agnieszka zadawała szyk na podwórku w Kozienicach, chwile po tym jak ściągnęła z siebie wybraną przez siebie sukienkę z falbankami przy szyi, na dekolcie i przy mankietach. - Wszystkie te falbanki umocowane były za pomocą sztywnej żyłki, której końcówki wbijały się w ciało i drapały niemiłosiernie - żali się. Aleksandra, która do kościoła w Łodzi weszła w bardzo skromnej, ale pięknej sukience dostała różaniec z gniecionych płatków róży, przywieziony z Rzymu i poświęcony przez Jana Pawła II. Sylwia, której sukienka rozdarła sie na chwilę przed wejściem do kościoła i była na szybko zszywana na zakrystii, za najgorszy komunijny prezent uważa komplet narzut na łóżko i fotele, które dostała od chrzestnej.
De volaille i domowy tort
Większość przyjęć komunijnych w latach 90. odbywała się w domach. – Dwa lata przede mną komunię miał mój brat – snuje wątek Aleksandra, która jako jedno z nielicznych dzieci miało obiad komunijny w restauracji. - Mama całą noc spędziła w kuchni i na myśl, że miałaby to powtórzyć wolała zarezerwować gdzieś stoliki i zamówić dla wszystkich kotlety de volaille, które wtedy były hitem. Desery i drinki serwowała już w naszym domu, w ogrodzie, ale całe przyjęcie i tak skradł mi kuzyn, który spadł z tarasu i dość poważnie rozbił sobie głowę.
Przyjęcia Mateusza o mały włos nie zrujnowałaby zdobyta gdzieś cudem Coca-Cola. – Rodzice schowali kilka butelek w zamykanym na klucz barku, w meblościance stojącej w dużym pokoju – uśmiecha się na to wspomnienie. – Korciło nas z siostrą, żeby spróbować choć łyk, ale mama goniła nas, krzycząc, że mamy poczekać do komunii. Nie wytrzymaliśmy i dorwaliśmy się do butelki. Odkręciliśmy nakrętkę a cała zawartość chlusnęła na ściany zostawiając ciemne, lepkie plamy. Nie było czasu na malowanie więc rodzice zdecydowali się przesunąć meblościankę i w ten sposób ukryć ślady naszej zbrodni.
Przyjęcie komunijne Agnieszki w Kozienicach ratowała sąsiadka. - Nasz pokój stołowy był za mały, żeby pomieścić wszystkich gości – przypomina sobie. - Na pewno był tort orzechowy, na orzechowym biszkopcie pieczonym w prodiżu przez moją mamę i grzybki marynowane w occie. Z tego co pamiętam, jadłam je na przemian z ciastem. Z moją komunią wiąże się też fajna historia, która stała się elementem rodzinnej tradycji. Moją torebeczkę kilka lat przed uroczystością kupiła sobie moja mama i nosiła ją na imprezy. Mnie towarzyszyła w czasie komunii a potem ślubu. A teraz czeka na następne pokolenie czyli na moją córkę.
Agnieszka