Zdrada Kaczyńskich
Mafijne rozgrywki w PiS zamiast Polski solidarnej.
20.08.2007 | aktual.: 05.09.2007 12:08
Jesień 2005. Kampania wyborcza w zenicie. Z wyścigu do prezydentury wycofuje się Włodzimierz Cimoszewicz. Na placu boju zostaje ich dwóch – Donald Tusk, któremu sondaże dają około 40% poparcia, i Lech Kaczyński, oscylujący wokół 20%. I wtedy Kaczyński sięga po polityczną Wunderwaffe: Nie ma już sporu między Polską komunistyczną a Polską AK – mówi. Teraz osią konfliktu jest spór między Polską liberalną a Polską solidarną. W tym samym czasie w telewizyjnych reklamówkach pustoszeje lodówka i spadają pluszaki. Parę tygodni później przy wyborczych urnach mamy werdykt. Kaczyńscy wygrywają wybory, bo Polacy chcą Polski solidarnej. Lato 2007, prawie dwa lata po kampanii wyborczej. Z obietnic Polski solidarnej zostały strzępy.
Damski bokser
Przed Kancelarią Premiera demonstrują pielęgniarki, które chciałyby wyższych płac. Nie mówią o kokosach, tylko o pieniądzach trochę większych niż obecne 900 zł. Trzy z nich wchodzą do budynku, by przedstawić swoje postulaty premierowi. Premier nie chce się z nimi spotkać. Pielęgniarki zajmują jeden z pokoi i mówią, że nie wyjdą z niego, dopóki nie spotkają się z Jarosławem Kaczyńskim. Premier odpowiada, że łamią prawo i że paraliżują pracę Kancelarii Premiera, bo zajmują jeden z kilkuset pokoi.
Pielęgniarki są poniżane i szykanowane. Te, które zostały na zewnątrz – oddziały ZOMO odpychają od budynku Kancelarii Premiera. Te w środku – podejmują głodówkę. Premier szydzi, że nic im się nie stanie, jak nie zjedzą kolacji. Pracownicy kancelarii grożą im. Zostają odcięte od świata, bo wyłączono im telefony. Nie można przekazać im żadnej wiadomości, paczek z żywnością, podpasek. Z tych podpasek szydzą prawicowi publicyści. Przed kancelarią wyrasta białe miasteczko, kilkadziesiąt namiotów, w których śpi kilkaset protestujących.
Kaczyński zwodzi pielęgniarki, w końcu rząd podejmuje z nimi rozmowy, które – jak szybko można było się przekonać – były tylko grą na czas. Wreszcie białe miasteczko się zwija. Premier z dumą ogłasza swój sukces – nie ustąpił pielęgniarkom, nie zgodził się, by zarabiały więcej. Bo – jak tłumaczy – musi stać na straży budżetu i stabilności gospodarczej państwa. Ale w tym samym czasie – cóż za znamienna symbolika – rząd przeprowadził podwyżkę dla pracowników Instytutu Pamięci Narodowej – teraz średnia płaca w tej instytucji to 4 tys. zł.
Podwyższono również pensje oficerom z Biura Ochrony Rządu. W tym także czasie rząd przeprowadził przez Sejm obniżkę stawki rentowej – dla pracowników i dla pracodawców. W pierwszym etapie jest to 3% obniżki dla pracowników. W kolejnym – podobna obniżka dla pracodawców. W sumie wpływy budżetu zmniejszone zostały o 18 mld zł rocznie! Rząd tłumaczył, że zaowocuje to większymi inwestycjami i tworzeniem nowych miejsc pracy. Chociaż nawet prawicowi ekonomiści mówią, że przedsiębiorcy inwestują nie ze względu na wysokość składki rentowej, ale kierując się rynkowym popytem... I szybko podliczają: na obniżce składki o 3% zarabiający 1 tys. zł zyskają 30 zł. Natomiast zarabiający 10 tys. zł – aż 300 zł. Gdzie tu więc mowa o Polsce solidarnej? Z tych 18 mld zł, które rząd lekką ręką oddał najbogatszym, wystarczyłaby połowa, by usatysfakcjonować pielęgniarki... A przede wszystkim wystarczyłaby dobra wola, by ze związkowcami usiąść do stołu i rozmawiać. Tymczasem tych rozmów rząd boi się najbardziej. Od 18 lat nie było w
Polsce ekipy, która miałaby tyle tajemnic, otaczała się tak wysokim murem niechęci do dialogu, była tak mocno przekonana o własnej nieomylności i była tak nieprzezroczysta. O tej niechęci do dialogu przekonały się nie tylko pielęgniarki. O tym przekonali się nauczyciele, o tym przekonali się lekarze. O tym przekonali się związkowcy. Także ci ze związku „Solidarność”, z którym – przynajmniej oficjalnie – władza chce rozmawiać, bo z OPZZ czy Federacją Związków Zawodowych jako ze związkami „postkomunistycznymi” – odmawia dialogu. „Solidarność” w szpagacie
O tym, że „Polska solidarna” to tylko propagandowe hasło, którym zamydlono Polakom oczy, znakomicie można się przekonać podczas lektury „Tygodnika Solidarność”, czasopisma NSZZ „Solidarność”. Tygodnik jest w szpagacie, bo – z jednej strony – liderzy „Solidarności” popierają PiS, są z partią Kaczyńskich emocjonalnie związani, ale – z drugiej strony – związkowcy najboleśniej odczuwają woltę rządu, który wyparł się głoszonych w wyborach haseł. Uchwała Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” z 20 czerwca pełna jest gorzkich słów: „Wobec braku realizacji postulatów NSZZ Solidarność (...) Komisja Krajowa postanawia rozpocząć przygotowania do ogólnozwiązkowych akcji protestacyjnych...”, czytamy. A to dopiero początek, bo punkt 3 uchwały brzmi jak akt oskarżenia: „Dotychczasowe propozycje strony rządowej w zakresie wymienionych postulatów związku nie tylko stoją w rażącej sprzeczności z ideą państwa solidarnego, ale potęgują rozwarstwienie społeczne, sprzyjają dumpingowemu zatrudnieniu i emigracji zarobkowej. Wobec
wzrastających – także w wyniku akcji związku – wynagrodzeń w sferach pozabudżetowych oszczędzanie na tych, którzy świadczą swoistą służbę publiczną, jest szczególnie groźne i stanowi zaprzeczenie fundamentalnej dla nas zasady: nigdy jeden przeciwko drugiemu”. W tymże numerze możemy przeczytać raport – „Polska solidarna – dwa lata później”, który zaczyna się słowami: „Znakomitym wynikom gospodarczym i spadkowi bezrobocia wciąż towarzyszy niedostatek dialogu społecznego”. A w dalszej części możemy dowiedzieć się, co myślą o „Polsce solidarnej” działacze związku. „Choć program »Solidarne państwo« od początku pozostawał bliski sercu i ideom »Solidarności«, oczekiwaliśmy jego realizacji, rzeczywistość okazała się bardziej złożona”, mówi Józef Mozolewski, szef regionu podlaskiego. „Nie tak wyobrażaliśmy sobie budowę Polski solidarnej, ale trzeba zrozumieć realia”, to z kolei słowa Jerzego Langera, wiceprzewodniczącego „Solidarności”. Langer oczywiście zwala wszystko na Samoobronę i LPR, co jest dosyć śmieszne, bo
tak naprawdę te dwie partie niewiele w koalicji znaczyły, i pogardliwie nazywane były „przystawkami”. A Jarosław Kaczyński dla odmiany określany był jako człowiek, który dysponuje władzą, jakiej nikt jeszcze w Polsce nie miał od roku 1989. Więc po cóż zwalać na „przystawki”?
Czego nie widzi premier?
A może Polska solidarna przejawia się w inny sposób, może Kaczyński widział ją nie jako państwo będące w dialogu ze związkowcami, wyrównujące nierówności dochodów, może widział ją jako państwo troszczące się rzeczywiście o najuboższych? W tej dziedzinie lato jest znakomitym momentem na wykazanie się, na pokazanie ludzkiej twarzy rządu. Przecież setki tysięcy dzieci nigdzie w wakacje nie wyjeżdżają, wałęsają się po podwórkach, aż się prosi, by Polska solidarna wyciągnęła ku nim przyjazną dłoń. Nic z tych rzeczy, państwo wakacyjnymi wyjazdami dzieci się nie interesuje. „Ponad 60% dzieci w czasie wakacji pozostaje w mieście, bo ich rodziców nie stać na opłacenie wyjazdów”, czytamy w tymże „Tygodniku Solidarność”. Który opisuje starania Stanisława Zięby, szefa Fundacji Solidarni Solidarnym, o to, by wysłać jak najwięcej dzieci z niezamożnych rodzin na kolonie._ Sponsorów jest coraz mniej. Teraz został już tylko jeden_ – opowiada organizator. Rodzice z własnej kieszeni pokrywają nie więcej niż 10% kosztów
kolonii. Ale bywa i tak, że (...) dla niektórych rodziców nawet owe 10% to bariera nie do pokonania. Nie zmniejsza się liczba rodzin żyjących na granicy ubóstwa. Ta bieda jest różna. Jednym skończą się niebawem zasiłki dla bezrobotnych, innym już brakuje chleba i do chleba. Bezrobocie w statystykach wprawdzie spadło, bo ludzie wyjechali za granicę, ale są zawody, w których nie ma pracy. Na organizowanych przez nas koloniach są dzieci, które przez parę pierwszych dni mają trudności z przyjmowaniem dwudaniowego posiłku. Bo w domu jada się tylko zupę z jakimś dodatkiem”. Jedyną materialną zmianą, która nastąpiła w ostatnich dwóch latach, był znaczący spadek bezrobocia, ale to akurat nie jest zasługą rządu, bo wiąże się to z unijną akcesją, z napływem unijnych miliardów, otwarciem unijnych rynków i z masowymi wyjazdami za pracą. „Jest to słaby żart, jeśli ktoś mówi, że spada bezrobocie, a jednocześnie wiemy, że w ciągu ostatnich trzech lat wyjechało 2,5 mln Polaków – cytuje „Tygodnik Solidarność” ks. dr.
Roberta Nęcka z Papieskiej Akademii Teologicznej. Biorąc pod uwagę taką logikę, to bezrobocie zniknie, gdy wszyscy wyjadą. I wyjeżdżają. Jeśli premier tego nie zauważył, warto mu przypomnieć niedawne telewizyjne relacje z wypadku polskiego autokaru w okolicach Dunkierki. Trzy ofiary śmiertelne, kilkadziesiąt – rannych. Autokar jechał do Dublina. Kamery pokazały, jak pod szpital podjechał rezerwowy pojazd firmy przewozowej, jak wsiadali do niego ludzie, niektórzy obandażowani, jeden mężczyzna z ręką na temblaku. I słyszeliśmy komentarz dziennikarza: większość podróżnych zdecydowała się kontynuować podróż, mówiąc: „Musimy tam jechać, tam jest praca”. Co oddał Kaczyński?
Nie trzeba być specjalnie uważnym obserwatorem, by dostrzec, że i te problemy są poza sferą zainteresowania premiera Kaczyńskiego. I sprawy gospodarcze, i sprawy społeczne premiera interesują o tyle, o ile może wykorzystać jakieś wydarzenie lub jakiś wskaźnik statystyczny w przemówieniu propagandowym. W marcu na konwencji PiS chwalił się głośno, że jego partia zapewnia pokój społeczny, że toczy się dialog. Dwa miesiące później miał konflikt z nauczycielami, potem z lekarzami i pielęgniarkami. To pokazało, jak bardzo oderwany jest od rzeczywistości. Jak bardzo sfera Polski solidarnej jest zaniedbana, bo przecież większość tych konfliktów można było rozwiązać, zanim wybuchły...
O tym, że hasło „Polski solidarnej” jest puste, świadczą zresztą i inne posunięcia. Po pierwsze, PiS po objęciu władzy nie zmieniło polityki gospodarczej, nie przesterowało jej w kierunku socjaldemokratycznym. Obecną politykę gospodarczą możemy nazwać neoliberalnym dryfem. Jest, jak było. Resortem finansów kieruje Zyta Gilowska, która w Sejmie poprzedniej kadencji była gwiazdą Platformy Obywatelskiej i wielką zwolenniczką podatku liniowego. W obecnej konstelacji ten podatek nie ma szans (i chyba nie będzie takiego układu, który pozwoli na jego wprowadzenie), ale w innych dziedzinach Gilowska podąża neoliberalną ścieżką. PiS zapowiedziało, że zmniejszy podatki (przede wszystkim najbogatszym), zmniejszyło składkę rentową, według neoliberalnych wzorców skonstruowana została reforma finansów państwa, która miała być głosowana przed wakacjami, ale nie była. Sztandarowy wyborczy projekt PiS zmian w sferze ochrony zdrowia został głęboko schowany. W kampanii wyborczej PiS obiecywało zwiększenie nakładów na służbę
zdrowia do 6% PKB oraz likwidację Narodowego Funduszu Zdrowia i powrót publicznej służby zdrowia pod bezpośrednią kuratelę państwa. Nic takiego się nie zdarzyło – na zdrowie nie przeznaczamy nawet 5% PKB, a NFZ, jak działał, tak działa. Jedynym osiągnięciem PiS była zmiana na stanowisku jego szefa – Jerzego Millera zastąpił Wojciech Sośnierz, który do Sejmu wszedł z listy PO. Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że za partnera w Ministerstwie Zdrowia ma Zbigniewa Religę, który w końcówce kampanii prezydenckiej
I jeszcze jedno – symptomatyczne jest, że Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, z natury odpowiedzialne za działania związane z solidarnością społeczną, z dialogiem w Komisji Trójstronnej, Kaczyński oddał Samoobronie. Ewidentnie po to, by te sprawy mieć z głowy. Taka jest bowiem taktyka Kaczyńskiego, jeśli chodzi o sprawy gospodarcze i społeczne – jak najmniej zmian. I mimo znakomitej koniunktury i miliardów euro napływających z UE, rząd nie zdecydował się w tych sferach na odważniejsze działania. Nawet słynny pakiet Kluski, mający ułatwić życie przedsiębiorcom, głównie małym i średnim, został tak przykrojony, że de facto pozostała z niego tylko nazwa... Co się zmieniło w IV RP?
W sprzyjającym PiS „Dzienniku”, w jego dodatku „Europa”, nie tak dawno drukowana była dyskusja zatytułowana „Kto zyskał na IV RP?”. Charakterystyczna była wypowiedź prof. Henryka Domańskiego, który stwierdził, że tak naprawdę nie zyskał nikt, żadna grupa społeczna. Że nie została naruszona hierarchia wartości, że Kaczyński, wbrew zapowiedziom, nie naruszył uprzywilejowanej pozycji tych na górze, że nastąpiła kohabitacja PiS z wielkim kapitałem, swoisty pakt o nieagresji. Ale przede wszystkim rząd PiS nie poprawił pozycji tych na dole. Bezpłatna służba zdrowia (bogaci korzystają z gabinetów i szpitali prywatnych) jest obszarem nietkniętym, pogrążającym się w kryzysie, system podatkowy zmierza w kierunku zmniejszenia obciążeń najbogatszych, nie nastąpiły zmiany w systemie edukacji, tak by niezamożna, ale zdolna młodzież miała przynajmniej szansę rywalizowania ze swoimi rówieśnikami z bogatych domów. Tu nic się nie zmieniło. Czyli dystans między skrajnymi grupami społecznymi się powiększa. Jedyna realna zmiana
w tym obszarze to zmiana dotychczasowych szefów spółek skarbu państwa na tych wskazanych przez braci Kaczyńskich. PiS miękko weszło w buty III RP. I nie da się obronić tezy, by PiS-owscy prezesi wyróżniali się na plus, jeśli chodzi o kwalifikacje i kompetencje. Wręcz przeciwnie, przeważnie są gorsi od swoich poprzedników, za to na pewno bardziej partyjni i bardziej wierni.
Proces zawłaszczania stanowisk w gospodarce przebiega według moralnych standardów rodem z postsowieckich republik, a nie kraju cywilizowanego – to komentarz Witolda Gadomskiego z „Gazety Wyborczej” Bogata spółka miedziowa KGHM jest dziś zarządzana przez byłego skarbnika niewielkiej gminy Ruja, którego jedyną kwalifikacją jest przynależność do PiS. Prezesem Stoczni Gdańsk został etnolog, były sekretarz Regionu Pomorskiego PiS. Jego nominacja została uzgodniona przez przewodniczącego »S« stoczni, Romana Gałęzewskiego, oraz prezydenta RP. Gdy za rządów SLD prezydent mieszał się w sprawy personalne spółek, wybuchł skandal. Dziś jest to tylko efekt "wzmożenia moralnego”.
Innym przykładem prezydenckiego nominata jest Jaromir Netzel, prezes PZU. Netzel nie jest finansistą, lecz prawnikiem, pracował w zaprzyjaźnionej z Lechem Kaczyńskim kancelarii prawnej. I tą drogą trafił do największej polskiej spółki ubezpieczeniowej. Przy okazji okazało się, że był wcześniej doradcą prawnym spółki Drob-Kartel, z której wyprowadzano majątek. Ale ta przeszłość Kaczyńskim nie przeszkadzała. Nie tak dawno z kolei prezesem spółki Polkomtel (Plus GSM) mianowany został Adam Glapiński, były minister w rządach Jana Bieleckiego i Jana Olszewskiego, z ramienia PC, ówczesnej partii Kaczyńskich. Glapiński opinię miał fatalną, bardzo wiele powiedział o nim Janusz Iwanowski-Pineiro w książce „Po drugiej stronie lustracji”, m.in. jako o człowieku odpowiedzialnym za biznesowe sprawy PC. Podczas procesu FOZZ Jarosław Kaczyński przyznał, że Glapiński poznał go z Pineirą, przedstawił go jako młodego biznesmena zainteresowanego wspieraniem prawicy. Podczas tegoż procesu z zeznań jednego ze świadków mogliśmy
też dowiedzieć się, że Glapiński razem z Edwardem Mazurem (tym samym, którego Ziobro oskarżał o podżeganie do zabójstwa gen. Papały) planował wspólny bank. Okazuje się jednak, że te wszystkie sprawy z przeszłości, które dla człowieka związanego z Platformą albo SLD oznaczałyby koniec kariery, dla człowieka PiS są najlepszą rekomendacją. O tym, że Kaczyńskim myli się partyjne z państwowym, świadczy kariera Stanisława Kostrzewskiego, skarbnika PiS. Po przejęciu władzy przez PiS Kostrzewski został wiceprezesem Banku Ochrony Środowiska. A ponieważ współwłaścicielem BOŚ była szwedzka grupa SEB, skarb państwa wykupił jej udziały za kilkaset milionów złotych. To najbardziej znane przykłady – a można je mnożyć, z dużym prawdopodobieństwem, że im niżej, tym gorzej. Kasa dla wybranych
Nowa władza nie tylko miękko weszła w buty III RP, ale nader zręcznie zaczęła kręcić w nich piruety. O skali zjawiska i bezczelności oraz pazerności PiS-owskich nominatów mogliśmy się przekonać, gdy wyciekła informacja na temat odpraw, które członkom swojej ekipy załatwił były już prezes telewizji publicznej, Bronisław Wildstein. I tak Andrzej Mietkowski, który pracował w TVP od lipca 2006 r. do marca 2007 r. na stanowisku dyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej zarabiał 33 tys. zł miesięcznie. Kontrakt, który podpisał z nim Wildstein, gwarantował mu w wypadku zwolnienia sześciomiesięczne odszkodowanie i wypłatę rocznych poborów, jeśli nie zacznie pracować u konkurencji. W sumie – 561 tys. zł, które zainkasował, bo nowy prezes TVP, Andrzej Urbański, szybko go zwolnił. Podobny los spotkał Marcina Mazurka, szefa Biura Zarządu TVP, przyjaciela Wildsteina. Mazurek zainkasował za odejście z TVP (po dziewięciu miesiącach pracy) 568 tys. zł (czyli 12-miesięczne odszkodowanie i wypłatę rocznych poborów, jeśli
nie zacznie pracować u konkurencji). Podobnie skonstruowaną umowę Wildstein podpisał z innym ze swoich przyjaciół – Piotrem Dmochowskim-Lipskim, którego mianował dyrektorem biura finansów i restrukturyzacji. Ale na wyższą sumę – 706 tys. zł. Wszystko zgodnie z prawem, aczkolwiek z zasadami etyki, nie mówiąc już o Polsce solidarnej, nie ma to nic wspólnego.
Czy te kosmiczne odprawy, które zagwarantowali sobie ludzie Wildsteina, to było zjawisko marginalne, czy też powszechne? Otóż wiele wskazuje na to, że praktycznie wszędzie, gdzie można było wyrwać, PiS-owcy wyrywali. Tak było na przykład w PZU, gdzie za parę miesięcy pracy znajoma prezesa zainkasowała 400 tys. zł. Albo w Warszawie, gdzie PiS-owski radny, Marek Makuch, najpierw załatwił sobie pracę w państwowym przedsiębiorstwie PKS, nadzorowanym przez wojewodę Jana Sasina z PiS, za 9 tys. zł miesięcznie. A następnie pracę dyrektora ds. zarządzania, w również nadzorowanym przez wojewodę przedsiębiorstwie Meble Emilia. Tym razem za 12 tys. zł plus samochód służbowy i sekretarka.
Polska ubecka
Praktyka okazała się więc niezwykle brutalna dla hasła Polski solidarnej. W państwie Kaczyńskich te warstwy, które liczyły na poprawę swego bytu, dostały czarną polewkę. Za to aparat władzy – owszem, skorzystał. Bo mamy najdroższe państwo od roku 1989, z najszerzej rozbudowaną administracją. Oraz rozbudowanymi służbami specjalnymi. Nie Polskę solidarną, tylko Polskę ubecką. Bo to bezpieka okazała się konikiem Kaczyńskich, służby specjalne i prokuratura stały się filarem ich władzy. Oraz media.
To zresztą nie był przypadek, lecz polityczny zamysł. Jarosław Kaczyński wiedział, że do władzy doszedł dlatego, że narasta gniew warstw, które w dzisiejszej Polsce czują się pokrzywdzone. Im zaoferował hasło Polski solidarnej. Ale jednocześnie wskazał fałszywego winnego. Tłumaczył to niedawno amerykański socjolog David Ost, autor książki o upadku „Solidarności”, również na łamach „Przeglądu”. W systemie demokratycznym sztuka polityki polega na tym, że KTOŚ musi ludziom wyjaśnić, dlaczego jest im źle – tłumaczył Ost. Jeżeli lewicowe i liberalne siły tego nie zrobią, to pozostawiają otwarte drzwi dla prawicy. Polska prawica zaczęła mówić robotnikom, że ich gniew jest słuszny, potwierdzała, że dzieje im się krzywda. Ale mówiła, że jest im źle tylko z powodu komunistów, ateistów, agentów – nie z powodu kapitalizmu! Prawica dokonała zamiany – wroga ekonomicznego, będącego rzeczywistą przyczyną pauperyzacji robotników, zastąpił wróg polityczny. To wyjaśnia priorytety Kaczyńskich. Oni nie mają zamiaru
poprawiać polskiego kapitalizmu, poprawiać kondycji warstw biedniejszych, budować Polski sprawiedliwszej. Oni uważają, że te warstwy nie potrzebują chleba, że wystarczy dać im igrzyska. A w roli chrześcijan, których egzekucja ma służyć uciesze tłumu, obsadzili swych politycznych przeciwników, których dobiera się w zależności od potrzeby. Dlatego tak kluczowy jest w państwie Kaczyńskich aparat ścigania. I monopol na ściganie i stawianie zarzutów.
Dlatego Kaczyński na samym początku przejmowania władzy zajął się służbami specjalnymi. I rozwiązał Wojskowe Służby Informacyjne. Powód był oczywisty – rozwiązał je nie dlatego, że służby te miały na sumieniu jakieś wielkie przekręty, bo to była propaganda, widzimy zresztą, że Macierewicz przegrywa w sądzie kolejne sprawy. Ale WSI rozwiązane zostały dlatego, że Kaczyński im nie ufał. I uznał, inna sprawa – czy słusznie, że w przyszłości te służby mogą prowadzić własną politykę. Więc zostały rozwiązane. W atmosferze skandalu, bo wywalono do publicznej wiadomości wszystkie ich aktywa. Teraz minister Macierewicz buduje je od nowa – ostatnio dowiedzieliśmy się z mediów, że pracę w kontrwywiadzie wojskowym proponuje harcerzom. Czystkę w prokuraturze przeprowadził Zbigniew Ziobro – tworząc z nadzorowanych na najwyższym szczeblu śledztw oręż władzy. Prokuratura nęka i zastrasza. Aleksander Kwaśniewski jeździ po kraju i zeznaje w różnych sprawach, bo otworzono przeciwko niemu śledztwa pod zupełnie kosmicznymi
pretekstami. Prokuratura miała pokazać swą siłę podczas akcji zatrzymania Barbary Blidy. Choć, jak wiemy to ze słów Janusza Kaczmarka, ówczesnego szefa MSWiA, zarzuty, które zamierzano postawić, były marnej jakości. Ale chodziło przecież o akcję propagandową. Innym orężem Kaczyńskich jest IPN – to w nim znajdowane są teczki i materiały, które później PiS wykorzystuje w walce ze swoimi przeciwnikami. Wybrane media otrzymują gotowce. Ale perłą w koronie państwa Kaczyńskich jest Centralne Biuro Antykorupcyjne. CBA to dziś partyjna bezpieka, pozbawiona jakiejkolwiek kontroli.
CBA kieruje Mariusz Kamiński, to on tę służbę zakładał, to on do niej dobierał ludzi. Odpowiada za nią przed premierem, zresztą Jarosław Kaczyński ma do niego pełne zaufanie. A o możliwościach nowej służby mogliśmy się dowiedzieć podczas zdawkowych relacji z akcji w Ministerstwie Rolnictwa, kiedy ujawniono, że Andrzej Lepper był podsłuchiwany za pomocą bezzałogowego helikoptera, który zawisł nad gmachem ministerstwa. Teraz ten system władzy walczy o przetrwanie. Wybory, ewentualna porażka PiS, to dla niego rzecz groźna, ale z tego da się wyjść obronną ręką. Może Platforma pójdzie na jakiś układ? Dla tego systemu śmiertelnym zagrożeniem jest jawność. Komisje śledcze, przedstawienie wszystkich nieprawnych działań, całego mechanizmu zbierania na ludzi kwitów, przygotowywania ich, i puszczania do publiczności. Zwróćmy uwagę na paniczny strach przed komisją śledczą w sprawie akcji CBA w Ministerstwie Rolnictwa. Na dobrą sprawę, jeżeli akcja ta była tak wzorcowa, jak opowiada premier, to dlaczego Kamiński nie chce
się nią pochwalić? Przecież, logicznie rzecz biorąc, jeśli było tak świetnie, powinien biec do dziennikarzy, pokazując swój sukces. Tymczasem Kamiński chce wszystko ukryć, a komisji śledczej, która całej akcji chciałaby się przyjrzeć, boi się jak diabeł święconej wody. Dlaczego? Wniosek nasuwa się sam – tam coś śmierdzi. Ta władza popełniła jakiś wielki przekręt, jakieś świństwo, złamała prawo, a teraz boi się, że prawda wyjdzie na jaw. I że trzeba będzie za to wszystko zapłacić. Podobnie dzieje się, gdy mówimy o konieczności powołania komisji ds. okoliczności śmierci Barbary Blidy. Tu też jest strach. Że wszystko zostanie ujawnione. O to więc toczy się dziś gra – czy zostanie zdemontowany bezpieczniacki system władzy. Bo dopiero wówczas będziemy mogli pomarzyć o Polsce solidarnej.
Robert Walenciak