Zbrodnie krasnoludków
Niewątpliwy sukces III RP kryje w sobie spróchniałe - bo przeżarte komunistycznym nihilizmem - fundamenty nowej budowli państwowej. ?Jednym z nich jest nierozliczenie komunizmu.
13.12.2014 | aktual.: 17.12.2014 10:08
Kilka tygodni temu w klubie Ronina odbył się przedpremierowy pokaz filmów Jolanty Kessler-Chojeckiej z cyklu epitafiów poświęconych ofiarom stanu wojennego. Filmów jest ok. 30, dalsze w przygotowaniu, a rozpoznanych ofiar polityki generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka około 100. Pokazowi towarzyszyła dyskusja z udziałem autorki filmów, rodziny ks. Sylwestra Zycha zamordowanego w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach w lipcu 1989 r., historyków - dr. Grzegorza Majchrzaka i dr. Marka Lasoty - oraz b. sędziego Trybunału Konstytucyjnego Wiesława Johanna. Kto był wtedy w Roninie albo widział potem relację z tego spotkania, musiał odnieść przygnębiające wrażenie.
Relacje świadków wskazują na udział Służby Bezpieczeństwa i innych władz w tuszowaniu tych zabójstw, badania historyków - na dramatyczny rozziew między wiedzą o zbrodniach a tempem i skutecznością ich sądowego rozliczania, refleksja końcowa sędziego Johanna - na poczucie nienaprawionej krzywdy rodzin ofiar tych zbrodni. Nikogo nie dziwi, kiedy ci ludzie, wspominając wydarzenia sprzed 1989 r., mają poczucie, że żyli wtedy w jakimś niby-państwie. Ale przecież mają oni podobne poczucie w odniesieniu do państwa obecnego. Chyba coś się nam fundamentalnie nie udało.
Strzembosz nie miał racji
Nie nastąpiło samooczyszczenie środowiska sędziowskiego. Tak zapowiadał w 1989 r. prof. Adam Strzembosz (wiceminister sprawiedliwości w rządzie Mazowieckiego, potem pierwszy prezes Sądu Najwyższego), co było zgodne ze strategią wychodzenia z komunizmu, którą obrał tamten rząd. Uznano wtedy, że w sprawach personalnych lepsza będzie polityka miękka, ale liczono na to, że owe wewnętrzne zasady korporacji sędziowskiej doprowadzą do szybkiego wyeliminowania tych sędziów, którzy skompromitowali się ferowaniem wyroków zgodnych z żądaniami KC czy KW PZPR. Jednak to nigdy nie nastąpiło.
Gorzej, wśród dyspozycyjnych sędziów byli tacy, którzy po 1989 r. awansowali, a niektórzy z nich ciągle orzekają w polskich sądach. To doświadczenie fikcyjności mechanizmów samoregulacyjnych nie skłoniło jednak polskiego ustawodawcy do nałożenia na sędziów obowiązku składania oświadczeń lustracyjnych (ani w ustawie z 1997 r., ani w jej noweli z 2006 r.). Tak jak gdyby Sejm RP nie wyciągał wniosków z doświadczeń, a maszynka do produkowania legislacji napędzana była jakąś przedziwną logiką, niezależną od potrzeb prawdziwego życia.
Wiele z postępowań karnych sprzed 1989 r. zostało wszczętych na nowo po 1989 r. I co? I - prawie - nic. Niemal wszystkie ponownie podjęte śledztwa zostały umorzone na etapie dochodzenia prokuratorskiego. Zgromadzony materiał procesowy był zbyt zatem wątły, aby iść z nim do sądu. Nie przesądzając o wyrokach, które by zapadły, robi to wrażenie, jak gdyby Antoniego Browarczyka (zginął w Gdańsku w 1981 r.), Andrzeja Grzywnę (zginął w Gdańsku w 1982 r.), ks. Stefana Niedzielaka (zginął w Warszawie w 1989 r.), ks. Stanisława Suchowolca (zginął w Białymstoku w 1989 r.), ks. Sylwestera Zycha (jego ciało odnaleziono w Krynicy Morskiej w 1989 r.) i wielu, wielu innych zamordowały krasnoludki. Czemu krasnoludki wybierały akurat ludzi, którzy stali komunistom na drodze, nie wiadomo.
Czy my na pewno żyjemy w demokratycznym państwie prawa?
Kania uniewinniony
Tak działa polski wymiar sprawiedliwości, gdy oskarżonymi (albo potencjalnymi oskarżonymi) są funkcjonariusze niskiego szczebla. Tamte sprawy są już, w sensie prawnokarnym, definitywnie zamknięte, o ile dotyczą stanu wojennego sensu stricto (formalnie został zniesiony w grudniu 1983 r.), ponieważ w Polsce zbrodnia zabójstwa przedawnia się po 30 latach. Za kilka lat przedawnią się te dotyczące końcówki lat 80.
Analogicznie sprawy się mają na poziomie decydentów politycznych. Z tą istotną różnicą, że tu zdarzają się oskarżenia o zbrodnie komunistyczne, a te się nie przedawniają. Wymiar sprawiedliwości jest w tych sprawach jeszcze bardziej nierychliwy niż w sprawach przeciwko szeregowym funkcjonariuszom. Ciekawe, skąd się bierze ta różnica?
W każdym razie żaden z procesów karnych przeciwko generałom zasiadającym w Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego nie zakończył się prawomocnym skazującym wyrokiem. Prawomocny wyrok uniewinniający zapadł w kwietniu tego roku w stosunku do Stanisława Kani (I sekretarza KC PZPR do października 1981 r., potem członka Rady Państwa) i on na ogół nie budził społecznych kontrowersji, zważywszy na to, że akurat Kania w 1981 r. sprzeciwiał się siłowemu atakowi na „Solidarność" i z tego właśnie powodu został zastąpiony przez gen. Jaruzelskiego. Pozostałe procesy toczyły się (i toczą) tak długo, że większość oskarżonych zdążyła dożyć swoich dni, ciesząc się dobrodziejstwami domniemania niewinności.
Najbardziej bulwersujące były (są) procesy generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Ten pierwszy zmarł w maju tego roku, a jego prawnicy tak skutecznie korzystali z procedury karnej, natomiast wymiar sprawiedliwości był tak nieskory do działania, że przez 20 lat były minister obrony (w 1970 r.) i zarazem były szef WRON (w 1981 r.) skutecznie unikał odpowiedzialności i za strzelanie do robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. (proces zawieszono w lipcu 2011 r. ze względu na zły stan zdrowia oskarżonego i nigdy nie wznowiono), i za stan wojenny.
Żaden proces przeciwko niemu nie został doprowadzony do końca, oskarżony wielokrotnie zasłaniał się słabym zdrowiem, przed obliczem sądu stawiał się rzadko. O ile miało to cechy wiarygodnego tłumaczenia w ostatnich kilku latach życia Jaruzelskiego, o tyle we wcześniejszych kilkunastu latach wyglądało na chroniczne unikanie sądu.
Znamienne, że proces z oskarżenia o wprowadzenie stanu wojennego ruszył dopiero w 2008 roku. Wykorzystano do niego konstrukcję „tajnego związku przestępczego o charakterze zbrojnym" - bezlitośnie wyśmianą wtedy przez dużą część elit kształtujących polską opinię publiczną. W tym procesie generał i jego prawnicy uniemożliwiali sprawną pracę sądu przez trzy lata, a następnie sąd zawiesił (podobnie jak w sprawie o Grudzień '70) udział Jaruzelskiego. I tak już zostało.
Co do Kiszczaka, to mamy dwie sprawy karne: z oskarżenia o wydanie szyfrogramu, który umożliwił strzelanie do górników z kopalni Wujek (zginęło dziewięciu górników), oraz z oskarżenia o wprowadzenie stanu wojennego. Pierwszy z tych procesów toczył się od początku lat 90., ale Kiszczak został z niego wyłączony do odrębnego postępowania już w 1993 r. ze względu na zły stan zdrowia. W 1996 r. został uniewinniony, wskutek apelacji w 2004 r. skazany na dwa lata w zawieszeniu, w 2008 r. sprawę umorzono, wznowiono ją w 2010 r., a w 2011 r. Kiszczaka ponownie uniewinniono. Pod koniec 2011 r. uniewinnienie zostało uchylone przez sąd apelacyjny, a w styczniu 2012 r. sprawa wróciła do pierwszej instancji do ponownego rozpoznania.
W sprawie o wprowadzenie stanu wojennego były szef MSW został skazany w 2012 r. na dwa lata w zawieszeniu, po czym odwołał się od tego wyroku, a następnie zaczęło się żonglowanie terminami i zaświadczeniami o złym stanie zdrowia. W 2013 r. postępowanie zostało zawieszone z powodu złego stanu zdrowia oskarżonego. W październiku 2014 r. Kiszczak odmówił stawienia się na badania, zasłaniając się stanem zdrowia.
Zwróćmy uwagę: proces był zawieszony z powodu złego stanu zdrowia oskarżonego, a kiedy sąd postanowił sprawdzić, czy ów stan się poprawił, oskarżony się nie stawił, tłumacząc, że... jest w złym stanie zdrowia. W tej sytuacji sąd wydał całkiem niedawno - w listopadzie 2014 r. - postanowienie o doprowadzeniu go na badania lekarskie.
Najwyższe władze dają nam do zrozumienia, że państwo polskie jest trochę od rotmistrza Pileckiego, „Inki" i gen. Andersa, a trochę od Bieruta, Gomułki i marszałka Rokossowskiego
To postanowienie sądu było poprzedzone zdjęciami Kiszczaka publikowanymi w prasie - a to pod krawatem w Warszawie na pogrzebie Jaruzelskiego pod koniec maja 2014 r., a to w domowych pieleszach, w dezabilu, w ogrodzie na Mazurach w lecie tego roku. Gdy piszę te słowa, generał jest właśnie przewożony na przymusowe badania zarządzone przez sąd.
Jaki z tego morał? Taki, że obaj ci „ludzie honoru", noszący generalskie dystynkcje „ludowego" wprawdzie, ale jednak Wojska Polskiego, zachowywali się (a jeden ciągle się zachowuje) jak drobne cwaniaczki. To mamy po ich stronie - no, trudno, taki materiał ludzki. Ale po stronie państwa, jego wymiaru sprawiedliwości mamy totalną nieudolność. Państwo polskie w ciągu 25 lat demokratycznych rządów nie jest w stanie doprowadzić do końca trzech procesów karnych.
Najwyraźniej korporacyjność polskiego wymiaru sprawiedliwości ma tu coś do rzeczy. Ta kasta jest wyjątkowo odporna na domaganie się sprawiedliwości, ale zawsze tłumaczy tę odporność swoją niezawisłością i niezależnością. Podczas tych 25 lat było trzech ministrów sprawiedliwości (Lech Kaczyński w rządzie AWS, Zbigniew Ziobro w rządzie PiS-LPR-Samoobrony i Jarosław Gowin w rządzie Platformy-PSL), którzy próbowali tą korporacją potrząsnąć, tzn. uczynić ją częścią państwa. Nikomu z nich się nie udało. A cóż powiedzieć o tuzinie innych ministrów sprawiedliwości, którzy podtrzymywali fikcję wymiaru sprawiedliwości jako elementu demokratycznego państwa prawa?
Co możemy wskórać w sądach, gdy dzieje się jawna niesprawiedliwość? W sprawach, w których trzeba jakoś ocenić PRL, prawie nic nie możemy; sorry, taki mamy system.
Mazowiecki ?przeciw erupcji
Premier Tadeusz Mazowiecki, składając oficjalną wizytę w Belgii i we Francji na przełomie stycznia i lutego 1990 r., mówił na uniwersytecie w Leuven: „W moim przekonaniu - niezmiernie ważny jest styl, w jakim tworzenie przyszłości na gruzach komunistycznego totalitaryzmu się odbywa. Chodzi o to, czy jest to erupcja wzajemnych nienawiści czy zaoferowanie wszystkim szans i miejsca w wolnym i pluralistycznym społeczeństwie [podkreślenie - R.G.]. Uważam, że nasza wielka wygrana nastąpi tylko wtedy, jeśli będziemy umieli iść tą drogą. Wierzę, że jesteśmy na niej i tylko na tej drodze widzę swoje miejsce: polityka i chrześcijanina".
To bardzo ważne słowa. One tłumaczą lepiej niż sławetna fraza o „grubej linii" specyfikę politycznej strategii rządu Mazowieckiego w zakresie rozliczania komunistycznej przeszłości. Fraza o grubej linii mówiła, expressis verbis, tyle: nie odpowiadamy za hipotekę, którą pozostawili nam poprzednicy, odpowiadamy tylko za to, co sami zrobimy dla wydobycia Polski z obecnej zapaści. Ale prócz słów o grubej linii - bez zarzutu - była jeszcze praktyka polityczna zwana - tak się przyjęło - polityką grubej kreski. I właśnie jedną z eksplikacji tej polityki są słowa wypowiedziane na uniwersytecie w Leuven.
Zauważmy, premier mówi tam: albo polityka dawania miejsca dla wszystkich w nowej demokratycznej Polsce, albo „erupcja wzajemnych nienawiści". Dlaczego Mazowiecki tak to ujął, on, który przez długie lata specjalizował się w znajdowaniu formuł kompromisowych, łagodzących kanty ostrych manichejskich przeciwstawień? Oceniam, że nie było tu przypadku, premier chciał tak postawić problem. Przecież podobna formuła jest obecna w innych jego wystąpieniach na ten temat na przestrzeni 1990 r.
Czyli konieczna jest polityka wybaczenia i puszczenia w niepamięć, bo jeśli nie, to nastąpi „polskie piekło" (w Leuven nazwane erupcją wzajemnych nienawiści). Co z tego praktycznie wynikało dla polskiej polityki tamtej doby? Wynikało z tego, że kto domaga się zimą 1990 r. zahamowania tworzenia spółek nomenklaturowych, ten opowiada się za „polskim piekłem", tak samo jak ten, kto wiosną 1990 r. domaga się rzeczywistej weryfikacji kadr SB zamiast weryfikacji pozornej, jaką w rzeczywistości przeprowadzono. Podobnie z uwłaszczeniem się SdRP na części majątku PZPR i z petryfikacją stosunków w wymiarze sprawiedliwości.
Takie były (także) akty założycielskie nowej Polski. Nie tylko takie, rzecz jasna. Położono na przykład zdrowy fundament pod rozwój gospodarki, zadbano o prozachodni i proatlantycki kurs w polityce zagranicznej - bez tych słupów milowych nie sposób byłoby dziś mówić o sukcesie naszego 25-lecia. Otóż ten niewątpliwy sukces kryje w sobie spróchniałe - bo przeżarte komunistycznym nihilizmem - fundamenty nowej budowli państwowej. Wymiar sprawiedliwości jest jednym z nich. A niemożność rozliczenia komunizmu jest tego konsekwencją.
Spokojny Honecker
Można temu rozumowaniu przeciwstawić obiekcję typu porównawczego, mówiąc, że inne kraje wydobywające się wtedy z komunizmu nie poradziły sobie lepiej. To prawda, może z wyjątkiem NRD, która jednak miała unikalną sytuację pozwalającą jej przeszczepić całe instytucje wzięte z zachodnich landów - w innych państwach bloku sowieckiego coś takiego było niemożliwe.
W Rumunii rozstrzelano brutalnie dyktatora i jego małżonkę, co od razu zapowiadało kłopoty - i kłopoty przyszły. W Niemczech zabezpieczono archiwa byłej Stasi i potem wzorowo z nich korzystano, ale i tak kwestię odpowiedzialności Ericha Honeckera rozwiązano unikowo - pozwalając mu wyjechać w dalekie kraje i tam umrzeć nieniepokojonym przez niemieckich prokuratorów. Na Białorusi, gdzie nie było (inaczej niż w Polsce) kontrelity, doszedł do władzy młody arywista, który rychło zaprowadził wzory ustrojowe bliskie sowieckim. A w Kazachstanie już od 23 lat prezydentem jest były I sekretarz Kazachskiej Partii Komunistycznej i nic nie zapowiada zmiany.
No więc zgoda, że nie jesteśmy znowu tacy najgorsi. Dobrze, że nie poszliśmy śladem Rumunii, NRD, Białorusi i Kazachstanu, Bowiem lekarstwem na polski brak zdecydowania nie jest ani rumuńskie okrucieństwo, ani niemiecka siła, ani białoruskie udawanie zachodniej demokracji, ani kazachska kontynuacja. Lekarstwem na polski brak zdecydowania z lat 1989 i 1990 mogłaby być tylko konsekwencja. Wtedy i później.
Minuta ?dla Mikulskiego i Świtonia
W ostatnich dniach byliśmy świadkami wydarzenia strasznego i śmiesznego zarazem: Sejm uczcił minutą ciszy dwóch ludzi, którzy mieli ze sobą tyle wspólnego, że umarli w odstępie kilku dni. Cała reszta ich różniła. Różniła ich przede wszystkim postawa wobec reżimu komunistycznego. Jeden robił karierę i nigdy się nie sprzeciwiał, owszem, dawał twarz, gdy trzeba było reżimowi udzielić pomocy. Drugi brał cięgi za to, że się stawiał. Hołd oddany równocześnie im obu jest wydarzeniem groteskowym, a zarazem wyraża jakąś prawdę o naszym państwie.
Taką samą prawdę o nim wyrażał pożytek, jaki uczyniono z koincydencji dwóch wydarzeń na przełomie maja i czerwca tego roku: na kilka dni przed uroczystą fetą z okazji 25-lecia upadku komunizmu umarł gen. Wojciech Jaruzelski. Władze państwowe, które właśnie szykowały się na solenne obchody 25-lecia, mogły tę śmierć zignorować (w sensie: nie nadawać temu faktowi znaczenia państwowego) i przeprowadzić planowaną fetę jako znak zwycięstwa wolności nad zniewoleniem komunistycznym. To by było logiczne, ale otóż nasze władze wybrały wariant mniej logiczny: uroczysty pogrzeb państwowy jednego z najważniejszych architektów PRL, a zaraz potem antykomunistyczna feta. Dwa w jednym.
Można się - jak to nieraz czynił niżej podpisany - na takie wygibasy zżymać, ale można też z pokorą przyjąć, że najwyższe władze naszego państwa dały same sobie, ale i niestety państwu pewne świadectwo. Takie świadectwo, że to państwo jest trochę od rotmistrza Pileckiego, „Inki" i gen. Andersa, a trochę od Bieruta, Gomułki i marszałka Rokossowskiego. I tak to chyba właśnie jest.
Autor jest publicystą tygodnika „wSieci"