PolskaZbigniew Mikołejko: cały czas istnieje smoleński "bank gniewu"

Zbigniew Mikołejko: cały czas istnieje smoleński "bank gniewu"

- Katastrofa smoleńska pozwoliła skumulować swoisty "bank gniewu", którego zasoby można dziś spożytkować w różny sposób - mówi w wywiadzie dla PAP filozof religii prof. Zbigniew Mikołejko. Czy i jak zostanie wykorzystany, zależy od kierunku w jakim rozwinie się sytuacja Polski, gospodarcza i międzynarodowa - dodaje.

Zbigniew Mikołejko: cały czas istnieje smoleński "bank gniewu"
Źródło zdjęć: © PAP/EPA

30.03.2015 | aktual.: 30.03.2015 08:52

Pięć lat temu, dokładnie w dniu katastrofy smoleńskiej, udzielił pan wywiadu tygodnikowi "Newsweek", w którym prognozował pan, że zostanie ona wpisana w polski patetyczno-romantyczny mit, a dla części Polaków stanie się kolejną symboliczną, zbiorową śmiercią ofiarną. Jak pan dzisiaj odniósłby się do tamtej swojej diagnozy?

Zbigniew Mikołejko: No tak, rzeczywiście wszystko to się potem stało, włącznie ze scenariuszem żywcem wziętym z "Kordiana" Juliusza Słowackiego. Bo niczym innym były pamiętne wydarzenia pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu.

Czy wpisanie katastrofy w romantyczny mit nie było jednak powodowane także czynnikami politycznymi, nie było próbą wykorzystania katastrofy w życiu politycznym?

- Kluczowe dla tej katastrofy było to, że uderzyła ona w węzłowe instytucje państwowe. Przede wszystkim w urząd prezydenta, ale właściwie całe życie narodowe doznało uszczerbku. W takich sytuacjach szuka się języka, który jest pod ręką, języka wpisanego w świadomość zbiorową. Romantyzm do takich obszarów należy. To jednak było wydarzenie absolutnie wyjątkowe, więc wymagało odpowiedniego patosu, sposobu przeżywania i przyswojenia. Z punktu widzenia języka, jakim zaczęto mówić o katastrofie, ważna była też kwestia odpowiedzialności. I nie chodzi o taką doraźną odpowiedzialność, o to, że ktoś czegoś nie dopatrzył, że ktoś zdecydował się lądować mimo mgły i stanu lotniska, ale o odpowiedzialność bardziej generalną. Używając mitu romantycznego do opisu tej katastrofy, można było więc ukryć pewne rodzaje tej odpowiedzialności.

Jaką odpowiedzialność ma pan na myśli?

- Krótko po katastrofie Ludwik Dorn, zwany kiedyś "trzecim bliźniakiem", udzielił wywiadu "Tygodnikowi Powszechnemu". Powiedział tam otwartym tekstem, że aby jakaś budowla społeczna lub ideowa stała się faktem, musi się pojawić ofiara założycielska. Przypomniał, że w przypadku starożytnego Rzymu taką ofiarą założycielską stało się zabicie jednego bliźniaka Remusa przez drugiego bliźniaka Romulusa. Natomiast katastrofa smoleńska, dodał Dorn, może stać się ofiarą założycielską dla IV RP. Jak to można wiązać z kwestią odpowiedzialności? Ano tak, że Ludwik Dorn był wtedy świadomy tego, że jeśli szukać odpowiedzialnego za katastrofę smoleńską, to tą figurą jest Jarosław Kaczyński. Bo to on prowadził histeryczną rywalizację z Donaldem Tuskiem oraz Platformą i do tej rywalizacji w jakimś stopniu używał swojego brata.

Logika sporu politycznego polega na tym, że odpowiedzialne są za niego zwykle obie strony. W tym przypadku więc chyba oba bloki polityczne były współodpowiedzialne za tę rywalizację, która tak tragicznie się skończyła?

- To prawda, ale w takich przypadkach w pewnym momencie cel rywalizacji, czyli np. dobro Polski, schodzi na drugi plan, a celem staje się sama rywalizacja. Mnie chodzi raczej o szczególny moment w tej rywalizacji - dążenie do tego, żeby koniecznie być w Katyniu, skoro był tam też premier, czyli główny rywal.

Trudno się dziwić urzędującemu prezydentowi, że chciał być w Katyniu na uroczystości z okazji okrągłej rocznicy zbrodni...

- Tak, trudno się dziwić, ale trzeba też pamiętać, że obowiązują pewne reguły. Katyń nie leży w Polsce, więc skoro nie ma zaproszenia odpowiednich władz obcego państwa, w tym przypadku prezydenta Rosji, nie trzeba tam jechać. Premier został zaproszony natomiast przez swojego odpowiednika. A prezydent zdecydował się na lot, mimo braku takiego zaproszenia.

Oczywiście, tylko że to nie był precedens. Prezydenci latali wcześniej do Katynia, również sam Lech Kaczyński był tam jako prezydent w 2007 roku.

- Tak, ale tamto było chyba wizytą prywatną. W tym przypadku obecność całego otoczenia i wszystkich członków delegacji nadawała temu wyjazdowi zupełnie inną rangę. Prezydenci Stanów Zjednoczonych też mają wizyty prywatne i oficjalne. Za każdym razem obowiązują inne rytuały publiczne.

Wracając do kontekstu społecznego: jeśli dobrze rozumiem pana interpretacje, tłem dla pojawienia się mitu romantycznego i wpisywania w niego katastrofy była właśnie próba scedowania odpowiedzialności?

- Tak, moim zdaniem to był przejaw tzw. przeniesienia winy. To nie znaczy jednak, że osoba odpowiedzialna przestała być jednocześnie ofiarą. Znamy przecież wiele takich przypadków, że sprawca jakiegoś nieszczęścia także ponosi jego bolesne skutki. W tym przypadku to przeniesienie było możliwe także dlatego, że całe to wydarzenie, straszliwe, ważne i pełne patosu, mogło łatwo stać się narzędziem rozmaitych gier społecznych i projekcji. Można było na nie rzutować różne nastroje, potrzeby, miłości i nienawiści.

Rozumiem, że w ciągu ostatnich pięciu lat to właśnie można było obserwować, np. wpisywanie w tę katastrofę tradycyjnych resentymentów antyrosyjskich, mitu romantycznego, o którym mówiliśmy...

- Ale także niechęci do liberalizmu, poczucia życiowej porażki, strat z powodu zmian ekonomicznych i społecznych. Tu nie chodziło przy tym tylko o obiektywne krzywdy: w podobnych sytuacjach swoje frustracje w takim wydarzeniu mogą ulokować ludzie, którym się wydaje, że zostali w różny sposób skrzywdzeni, którzy kierują się rozmaitymi teoriami spiskowymi. Ci wszyscy ludzie dostali nareszcie wspólny mianownik, ekran, na którym mogli się skupić i na który mogli "rzutować" złe nastroje.

Żywotność teorii zamachowych spowodowana była potrzebą odreagowania innych traum czy krzywd?

- Była i jakoś jest jeszcze odreagowaniem, spełnieniem czegoś, co ja nazywam interesem emocjonalnym, choć socjologowie nie używają tego określenia. Różne grupy mają poczucie krzywdy, zaślepia je nienawiść czy niezrozumienie świata. I gdzieś to musi wykipieć. Katastrofa smoleńska stała się taką przestrzenią. Używam tu - za filozofem Peterem Sloterdijkiem - określenia "bank gniewu". Ideologowie bowiem rożnych formacji kumulują gniew niczym kapitał, by na fali tego gniewu wypłynąć. I Smoleńsk też stał się zaczynem takiego banku gniewu, który można spożytkować politycznie. Do destrukcji przeciwnika politycznego albo całego systemu.

Jak ta sytuacja wygląda po tych pięciu latach?

- Do rzeczywistości mitycznej należy także to, że jej rzeczowa podstawa, historyczny punkt wyjścia, się z czasem oddala. A skoro oddalone i nieważne stają się fakty, możliwe staje się przekształcenie takiego mitu w coś innego niż było wcześniej.

W co na przykład?

- W tym przypadku choćby w koncepcje jakiegoś wszechogarniającego spisku międzynarodowego....

Na przykład w ramach obecnego konfliktu z Rosją?

- Tak, łatwo dziś zatem można przywoływać całą politykę imperialną Rosji i łączyć ją ze Smoleńskiem. A na plan pierwszy wydobywa się już nie katastrofa i związana z nią trauma, ale to, że to jest podstawowe ogniwo rosyjskiego spisku imperialnego, w którym swój udział mają oczywiście Niemcy, a wszystko dzieje się ponad naszymi głowami. Emocje związane z tamtym wydarzeniem wystygły nieco, a lokowane są w tej nowej przestrzeni. Pewnym też zdarzeniem wymownym było to, że niejaki pan Andrzej "spod krzyża" oświadczył, że będzie teraz głosował na Komorowskiego. To symbolicznie może oznaczać, że tamta faza romantyczna wygasła. Faza, w obrębie której, niczym we wspomnianym "Kordianie", trumny smoleńskie niemal same ruszyły do Pałacu Prezydenckiego - niegdyś Namiestnikowskiego, by skonfrontować się z jego nowym lokatorem, "Komoruskim". W której również, jak w znanym wierszu Jarosława Marka Rymkiewicza, pojawił się wyraźny podział na dwie Polski, z których jedna "jedzie na lawecie", a drugą "w objęcia bierze car
północy".

Co będzie dalej?

- Katastrofa smoleńska już zrobiła swoje: odpowiedni "bank gniewu" powstał, więc wszystkich nastrojów z tego "banku" można teraz będzie użyć. Cały czas przecież dysponenci tego "banku" nie uznają do końca obecnych władz i kwestionują w słowach i gestach ich prawomocność, nie chodzą np. na posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, i funkcjonują trochę jak rząd na wewnętrznym uchodźstwie.

Aktywa "banku gniewu" nie wyczerpują się trochę? Bo chyba można postawić tezę, że po pięciu latach np. teorie zamachowe, które były główną "walutą" w tym banku, trochę osłabły?

- Z bankami tak bywa, że ich aktywa czasem zmieniają wartość. Dlatego dzisiaj, tak jak mówiłem, można się spodziewać bardziej akcentowania katastrofy smoleńskiej jako jednego z kluczowych momentów rosyjskiej polityki imperialnej. I pozwala to przy okazji przywołać "proroczą" dalekowzroczność Lecha Kaczyńskiego, który już w 2008 roku, występując w Gruzji, wiedział, co będzie... W każdym razie Smoleńsk trzeba przemienić w coś innego, niż był on pierwotnie.

Co zatem będzie za kolejne pięć lat?

- Mit smoleński zostanie w jakimś stopniu "zabetonowany", zastygnie. A jego siła będzie zależeć, mówiąc w uproszczeniu, czy Polsce się uda. To znaczy, zacznie być zależny np. od tego, jak się rozwinie konflikt rosyjsko-ukraiński i jakie będą jego konsekwencje dla nas, a także od tego, jaka będzie nasza sytuacja gospodarcza. Czym więc w obu tych obszarach będzie gorzej, tym bardziej kapitał złożony w "banku gniewu" będzie rósł. Choć oczywiście może się on wypełnić także innymi treściami, które dziś trudno przewidzieć.

Rozmawiał Piotr Śmiłowicz

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (26)