PolskaZaskakujące sondaże - to pomoże im uniknąć katastrofy?

Zaskakujące sondaże - to pomoże im uniknąć katastrofy?

Niecałe cztery tygodnie przed wyborami sondaże pokazują, że dystans między głównymi graczami - Platformą Obywatelską oraz Prawem i Sprawiedliwością - maleje. Eksperci przekonują, że taka sytuacja jest korzystna dla demokracji... i partii Donalda Tuska, której zbytnie rozluźnienie wynikające z dobrych notowań mogło grozić wyborczą katastrofą. - Najgorzej, gdyby jedni czuli się za pewnie, a pozostałym opadały ręce - ocenia w rozmowie z Wirtualną Polską dr Jarosław Flis.

13.09.2011 | aktual.: 14.09.2011 11:27

Z ostatniego badania Millward Brown SMG/KRC dla TVN24 wynika, że partie dzieli tylko sześć procent – PO otrzymałaby 35%, PiS – 29%. Bardziej zaskakujące były wyniki sobotniego sondażu przeprowadzonego dla Polskiego Radia przez Instytut Badania Opinii Homo Homini, w którym oba ugrupowania idą niemal łeb w łeb. Różnica między nimi wynosiła tylko dwa punkty procentowe - PO mogłaby liczyć na 31% poparcia, PiS - 29%. Badania te mogą dziwić, gdyż jeszcze niedawno notowania największych partii dzielił nawet kilkunastoprocentowy dystans. W sierpniu sondaż Wirtualnej Polski przeprowadzony przez Gemiusa dawał Platformie aż 24 punkty procentowe przewagi nad partią Jarosława Kaczyńskiego. Co się stało?

Skąd te zmiany?

Dr Jarosław Flis, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, tłumaczy w rozmowie z Wirtualną Polską, że porównywać można tylko wyniki pochodzące z jednej sondażowni, ponieważ każdy ośrodek posługuje się inną metodą przy liczeniu głosów respondentów. Nie ma więc sensu zestawiać wyników sondażu Homo Homini z np. badaniem CBOS, które w maju wskazywało, że Platforma mogłaby liczyć na poparcie rzędu 40%, podczas gdy na PiS głos oddać chciało zaledwie 17% badanych.

Przedostatni sondaż Homo Homini wykonany 19 sierpnia dawał PO 34% poparcia, PiS – 25%. Gdy porównamy te wyniki z badaniem z 11 września, okaże się, że notowania obu partii zmieniły się dość nieznacznie – Platforma straciła 3%, PiS zyskało 4%. To przesunięcie znacznie zmniejszyło jednak dystans dzielący oba ugrupowania – z dziewięciu procent do zaledwie dwóch. To jednak nie znaczy jeszcze, że taki wynik obrazuje rzeczywiste preferencje wyborcze. - Trzeba pamiętać, że granica błędu w sondażach może wynosić ok. 3-4%. Dlatego, aby stwierdzić, czy w politycznych poglądach Polaków naprawdę zaszła zmiana, trzeba poczekać na kolejny sondaż tej samej firmy – mówi ekspert.

Prawdą jest, że po wakacjach zainteresowanie polityką wzrasta. Dr Agnieszka Kasińska-Metryka z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach zauważa, że przed nami ostatnia prosta przed wyborami, a to oznacza, iż więcej uwagi poświęcamy temu, co dzieje się na scenie politycznej. To z kolei powoduje, że nasze oceny i poglądy zaczynają się krystalizować i nabierać określonego kształtu. Politolog sceptycznie podchodzi jednak do wyników sondaży. - Respondenci są pytani, na kogo oddaliby głos, gdyby wybory odbywały się dzisiaj. Nie można w związku z tym wysnuwać na podstawie ich odpowiedzi zbyt dalekosiężnych wniosków – podkreśla politolog.

Dodaje jednocześnie, że nie zdziwi się, jeśli kolejne sondaże będą wskazywały na wyrównany bój między PO i PiS. Obie partie przed wyborami będą walczyły o każdy głos. Mała różnica w ich notowaniach jest zresztą korzystna dla demokracji – jeśli politycy do samego końca nie będą wiedzieli, który z nich wygra, będzie to ich mobilizowało do aktywności i troski o kontakt z wyborcami. - Najgorsza byłaby sytuacja, gdyby jedni czuli się za pewnie, a pozostałym opadały ręce – przyznaje dr Flis.

PO: przedwyborcza pobudka

Niewielki dystans dzielący obozy Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego stał się motorem napędzającym dla polityków. Marszałek sejmu Grzegorz Schetyna jeszcze w sierpniu w wywiadzie dla „Newsweeka” przyznał, że robi mu się zimno, gdy widzi, że jego partia w sondażach ma kilkunastoprocentową przewagę nad PiS. - To nieprawda, w rzeczywistości prowadzimy o parę punktów – mówił. Tymi słowami marszałek chciał obudzić przyzwyczajony do wysokich słupków poparcia elektorat Platformy. Przypomnieć, że przewaga w sondażach nie gwarantuje wcale wygranej w wyborach. Część sympatyków PO mogła uznać, że jeżeli partia tak dobrze wypada w badaniach, to zwycięstwo ma w kieszeni. A skoro tak, to oni nie muszą się już włączać w polityczną batalię i mogą zrezygnować z udziału w wyborach. Takie myślenie mogłoby doprowadzić Platformę do katastrofy.

Oddech wroga na plecach może podziałać na elektorat PO trzeźwiąco. Perspektywa zwycięstwa PiS uświadomi zarówno politykom Platformy, jak i jej zwolennikom, że walka wciąż trwa, a jej finał wcale nie jest przesądzony. Zdaniem dr Kasińskiej-Metryki PO przespała moment startu kampanii. Także przedstawienie programu nastąpiło stosunkowo późno – większość wyborców prawdopodobnie jeszcze się z nim nie zdążyła zapoznać. - Dopóki PO nie wprowadzi bardziej zdecydowanych działań, jej krzywa poparcia może iść w dół – ocenia.

PiS: przygotowania do bitwy

Z drugiej strony małe różnice w sondażach wykorzystują także politycy PiS utwierdzający swój elektorat w przekonaniu, że zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki, potrzebne jest jedynie zwarcie szeregów przy wyborczych urnach 9 października. Ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego wydaje się bardziej przykładać do przedwyborczej rywalizacji. Nic dziwnego, ma przecież więcej do stracenia - kolejnej kadencji w opozycji mogłoby nie przetrwać. Dlatego, zdaniem dr Kasińskiej-Metryki, PiS wysyła do swojego elektoratu komunikaty, które mają go zaktywizować do „walki”. - Retoryka nakierowana na bitwę bardziej przemawia do wyborców, bo bardziej działa na emocje – tłumaczy politolog. Wielką niewiadomą jak zawsze jest również frekwencja wyborcza. Sondaże wskazują, że będzie ona oscylowała wokół 50%. Są to jednak bardzo optymistyczne szacunki. Doświadczenia z poprzednich lat dowodzą, że deklarowana przed wyborami frekwencja jest przeważnie wyższa niż w ta rzeczywista. Niska frekwencja byłaby korzystna dla partii Jarosława
Kaczyńskiego. Ma ona bowiem swój stały elektorat, który w październiku na pewno pójdzie do urn. W innej sytuacji jest Platforma. Szacuje się, że tylko połowa z wyborców deklarujących poparcie dla niej odda na nią głos. Druga połowa to elektorat w pewnym sensie przypadkowy i na pewno ulegnie on rozproszeniu. Zdaniem dr Kasińskiej-Metryki część z tej grupy wyborców zagłosuje na małe ugrupowania takie jak PJN czy Ruch Poparcia Palikota, które w sondażach pozostają niedoszacowane. – Partie te odbiorą PO pewną pulę głosów elektoratu centrowego – mówi ekspert. Platformie będzie więc zależało na zmobilizowaniu jak największej liczby wyborców.

Rywalizacja największych graczy przysłania pozostałych zawodników wyborczego wyścigu. Według sondażu Homo Homini, na SLD chce głosować 13,8% respondentów, na PSL 6,5% a na Ruch Poparcia Palikota nieco ponad 4%. Na uwagę zwraca zwłaszcza wzrost poparcia dla partii Janusza Palikota. On sam powołuje się na własne badania, które podobno dają mu aż 10%. Dr Kasińska-Metryka podejrzewa, że spora część elektoratu może rzeczywiście oddać na niego głos na zasadzie pokazania języka dwóm głównym obozom. Drugą taką partią może być PJN.

- Respondenci mogą wstydzić się przyznać, że chcą głosować na bardziej skrajne ugrupowania pozostające poza głównym nurtem. Te partie mogą odegrać istotną rolę i odebrać głosy walczącym o każdy punkt procentowy PO i PiS – tłumaczy. Jak zwykle więcej głosów niż w sondażach uda się pewnie uzyskać ludowcom. PSL stanowi swoisty fenomen. Robi niewiele – można by rzec: sieje i czeka na zbiory. Aktywizuje się dopiero w okresie dożynek. Do tej pory taka nieskomplikowana i niewymagająca wiele trudu strategia się sprawdzała. Tym razem pewnie też się uda.

Najważniejszy kandydat

Z szacunków dra Flisa wynika, że ok. 10% wyborców nie głosuje według identyfikacji partyjnej, ale wybiera konkretnego kandydata, którego zna osobiście. - Na ostateczny wynik wyborczy będzie miało wpływ to, jak partie poradzą sobie ze znalezieniem dobrych kandydatów - podkreśla politolog. Do rozstrzygającej walki dojdzie jednak i tak 9 października - większość wyborców jak zwykle podejmie decyzję dopiero przy urnie.

Niezależnie kto wygra, po wyborach nie powinniśmy spodziewać się tsunami, które zniszczy dotychczasową scenę polityczną. Będzie to raczej łagodne falowanie, które nie przyniesie dramatycznych efektów. - Specyfika polskiego układu partyjnego polega na tym, że o kształcie koalicji decydują z reguły dwa-trzy punkty procentowe. Tak było w 2007 roku – gdyby PO lub PSL dostały o 2,5% głosów mniej na rzecz którejkolwiek z opozycyjnych dziś partii, nie zdobyłyby większości w sejmie. Nie był to nokaut na miarę Węgier, ale raczej ocieranie się o poprzeczkę. W zbliżających się wyborach będzie prawdopodobnie podobnie – puentuje dr Flis.

Paulina Piekarska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1768)