Zamordowane miasto. Pierwsza rocznica największej zbrodni Rosjan w Ukrainie
Kreml nigdy nie przyznał się do tej zbrodni. 16 marca 2022 roku na Teatr Dramatyczny w Mariupolu spadły rosyjskie bomby zabijając około 300 osób. Maria Kutniakowa opisuje Wirtualnej Polsce, jak doszło do tego, że w jednym miejscu znalazły się setki ludzi. I dlaczego tuż po tej tragedii ważniejsza była dla niej miska zupy.
16.03.2023 | aktual.: 16.03.2023 10:13
"W mieście będziemy bezpieczni". Mylili się
Maria Kutniakowa: Niektórzy z moich przyjaciół wyjechali z Mariupola już 24 lutego. Kilka walizek i toreb, tyle ze sobą zabrali. Myśleli - tydzień, dwa i wrócą. Nie wrócili do dziś. My też o wyjeździe rozmawialiśmy z rodziną. Może pojedziemy na zachód? Patrząc na mapę ostrzałów, odwlekaliśmy jednak ten moment. Przesądziło przekonanie, że lepiej poczekać, zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja. Podróż wydawała się bardziej niebezpieczna, niż pozostanie na miejscu.
W końcu w Mariupolu przeżyliśmy rok 2014, a wtedy przez trzy miesiące był pod rządami "separatystów". Pamiętaliśmy anarchię, która wtedy panowała. Liczyliśmy, że teraz w najgorszym razie będzie podobnie, ale na pewno nie gorzej. No i wierzyliśmy, że nasza armia spisze się dużo lepiej niż osiem lat wcześniej. Mariupol to ukraińska "forpoczta".
Mówiono nam, że Rosjanie będą parli do "okrążenia operacyjnego". Ruszyli na nas ze strony Doniecka i Rosji. Na Lewym Brzegu szli od strony Szyrokina, tam walczył nasz pułk "Azow" i piechota morska. A potem uderzyli w nas z zachodu, od strony Berdiańska.
Mogliśmy utrzymać obronę na kierunkach wschodnim i północnym, dopóki otwarta była droga do Zaporoża. Ale na początku marca Berdiańsk padł, a linia kolejowa przez Wołnowachę została przecięta. Przestały kursować pociągi. Znaleźliśmy się w okrążeniu.
Kiedy zniszczono naszą obronę przeciwlotniczą, doszło do czegoś, czego nikt się nie spodziewał - do "nalotów dywanowych". Swoje samoloty Rosjanie wysyłali z drugiej strony Zatoki Taganroskiej.
2 marca zniszczono elektrownię. W mieście nie było więc prądu, a wraz z nim ogrzewania i wody. To był początek końca. Większość mieszkańców nie miała zasięgu telefonicznego i kontaktu z rodziną. Ja byłam "szczęściarą" - mieszkałam niedaleko wieży jednego z operatorów komórkowych, która na kilka godzin była uruchamiana za pomocą generatora. Czasami można było złapać zasięg, znaleźć jakiekolwiek informacje o sytuacji.
"Mariupol. Nadzieja"
Wiadomości — tego brakowało i mieszkańcom Mariupola, i ich bliskim, którzy próbowali się z nimi skontaktować. Anna Tochmachczi, dziennikarka z Kijowa, od początku wojny szukała kontaktu z mamą. 5 marca wyszukała w sieci film: "Znalazłam na filmie mój dom, stoi — przynajmniej tak było w południe. Cieszę się i oglądam znów. Gdzieś tam jest moja mama. Wyobrażam sobie, jakie to straszne, w nocy, kiedy widać tylko błyski pocisków i ryk nad głowami. Trzymajcie się kochani, bardzo Was potrzebujemy".
Potem okazało się, że mama Anny, Nadia Suchorukowa, prowadziła dziennik, wydany na początku 2023 r. jako książka "Mariupol. Nadzieja":
"Zginął mój kuzyn Romka. Tylko my o tym nie wiedzieliśmy. Myśleliśmy, że ma się dobrze.
Mama chciała go odwiedzić, jego żonę Olę i malutkiego Sawę. Jego ośmiopiętrowy budynek znajduje się zaledwie dwa domy od mojego […]. Szliśmy ulicą Osypenko do alei Pokoju. Ja, mama, pani Sasza — mama Natalie, i [pies] Angie. Wszystko wokół eksplodowało i grzmiało.
Angie trząsł się ogon, a ja trzęsłam się w duszy. […] Kiedy szliśmy, mama powiedziała: 'Musimy wpaść do Romy. Dowiedzieć się, jak oni się mają'. Zapytałam: "Teraz?". Ostrzał nie ustawał. Przechodziliśmy obok jego budynku. 'Jak tylko się skończy, pójdziemy' — odpowiedziała matka. Ale to się nie skończyło. Romka szedł po wodę dla swojego synka. Został rozerwany przez pocisk".
Sześć herbatników na dzień
Maria Kutniakowa: Z każdym dniem coraz więcej ludzi chciało uciekać. Tworzyli kolumny, ręce obwiązywali białymi bandażami, na tablicach pisali "dzieci" i próbowali uciec z miasta. Ukraińscy żołnierze mówili: "Próbujcie, ale tam wszystko zaminowane, istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaniecie zabici".
Wielu zawróciło, ale wielu poszło lub wyjechało samochodami. Potem widziałam podziurawione, spalone wraki. Były na drodze, wzdłuż drogi. Wszędzie.
My, którzy zostaliśmy w mieście, nie mogliśmy już kupić nic do jedzenia. Obliczyłam, że tego, co mamy, wystarczy na dwa tygodnie. Nie było gazu. Tylko drewno opałowe, ogień, garnki, patelnie. Na podwórku.
10 marca w nasze mieszkanie uderzył pocisk. Prosto w kuchnię i to nasze jedzenie. Przeprowadziliśmy się do sąsiadów. Było nas sześcioro. Sześć herbatników dziennie na osobę, 1/6 jabłka, trochę rodzynek, dwie szklanki wody - to był nasz jadłospis. Przez sześć dni, sześć osób siedziało w korytarzu o wymiarach 2×1,5 m pod krzyżowym ogniem.
Ludzie próbują iść tam, gdzie jest jakaś grupa. Tak pewnie działa psychika, wydaje ci się, że im więcej ludzi, tym bezpieczniej. A nas było sześcioro w pustym, na wpół zrujnowanym budynku. Prawie skończyło nam się jedzenie i woda. Na podwórku stały czołgi. Czasem otwieraliśmy drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje. Za którymś razem usłyszałam, że w Teatrze Dramatycznym jest wielu ludzi. Niektórzy się tam schronili, a inni przychodzili po informacje, szukali bliskich, lekarstw, jedzenia.
Do tego pracownicy komunalni dowozili wodę na plac przed teatrem. Pomyśleliśmy, że jeśli kogoś będą ewakuować, to na pewno z tego miejsca. Postanowiliśmy: idziemy.
"Są w piwnicy, w holu, na scenie"
Budynek Teatru Dramatycznego w Mariupolu, zbudowany w 1960 roku, znajdował się w centrum śródmieścia. Jego potężna bryła z szarego krymskiego kamienia dominowała nad aleją Pokoju.
Zimą 2022 roku na asfalcie po obu stronach teatru pojawił się napis: "Dzieci". Wielkie litery były widoczne z dużej wysokości. Świadczą o tym zdjęcia satelitarne firmy Maxar Technologies z poniedziałku, 14 marca.
Informacje o tym, że w budynku są setki ludzi, nie tylko dzieci, pojawiły się również w programach informacyjnych ukraińskiej telewizji. "Są w piwnicy, w holu, na scenie" - mówił jeden z uciekinierów z Mariupola. Jego słowa potwierdzało wideo, na którym widać ludzi stłoczonych w podziemiach.
Łyk gorącej herbaty. 16 marca, świt
Maria Kutniakowa: W normalnych czasach do Teatru Dramatycznego można było dojść z mojego mieszkania w 30 minut. Teraz otaczały nas ruiny, więc droga trwała znacznie dłużej. Mieliśmy świadomość, że musimy iść do centrum. Rano, o świcie 16 marca, opuściliśmy nasz budynek. Ja, moja mama i siostra oraz trójka naszych sąsiadów.
Wiedzieliśmy, że w teatrze jest ośrodek dla uchodźców, Państwowe Pogotowie Ratunkowe wysłało SMS-y o możliwej ewakuacji. Wtedy nie było zorganizowanej ewakuacji, nie było zielonych korytarzy. Każdy robił to na własne ryzyko.
Nie można było już wydostać się z lewobrzeżnej dzielnicy, gdzie położony jest "Azowstal" — nasi wysadzili mosty na rzece. Dzielnica była odcięta od reszty miasta.
Do teatru docierali ludzie z okolicznych wsi i miasteczek. Mieszkali tam również ci, których domy zostały zniszczone. Na miejscu wreszcie wypiliśmy gorącą herbatę.
Czas zagłady. 16 marca, godziny przedpołudniowe
Śniadanie w teatrze skończyło się przed południem. Wielu ludzi wyszło na plac przed teatrem. Stali w kolejce po wodę lub szukali informacji o transportach humanitarnych.
To wtedy doszło do zagłady. Ze śledztwa "Amnesty International" wynika, że atak został "prawie na pewno" przeprowadzony przez rosyjski samolot myśliwski, który zrzucił dwie 500-kilogramowe bomby. Spadły blisko siebie i eksplodowały jednocześnie. Najbardziej prawdopodobnie, że samoloty, które przeprowadziły uderzenie, to myśliwce wielozadaniowe — Su-25, Su-30 czy Su-34. Wystartowały z pobliskich lotnisk z terenu Rosji.
Rosja do dziś zaprzecza, że to ona odpowiada za atak.
Ukraiński rząd szacuje liczbę ofiar śmiertelnych na ok. 300. Zdaniem dziennikarzy "AP", którzy przeprowadzili rozmowy z 23 ocalałymi z teatru, mogło w nim zginąć nawet 600 osób.
W ruinach teatru miał się odbyć pokazowy "sąd" nad obrońcami Mariupola. Do procesu nigdy nie doszło - część obrońców wymieniono, a część została zabita w Oleniwce.
W sierpniu Siły Zbrojne Ukrainy informowały, że okupanci zwożą do teatru chlor, "gdyż trupi zapach przenika nawet przez grubą warstwę betonu".
23 grudnia władze okupacyjne zniszczyły budynek teatru.
Zupa z mięsem
Maria Kutniakowa: Byłam w grupie, która opuściła teatr przed atakiem. Nie wierzyłam, że los nas uratował, że nie byłam w środku. Nie wierzyłam w skalę tej zbrodni, tak jak trudno uwierzyć w to, co zrobiliśmy.
Pobiegliśmy do filharmonii, gdzie wydawano zupę z mięsną wkładką. Na chwilę ta miska zupy stała się ważniejsza niż to, że uciekliśmy z teatru.
Sprzedawczyni chleba umiera z głodu
Maria Kutniakowa: Po ataku wiedzieliśmy, że musimy opuścić Mariupol. 17 marca dotarliśmy pieszo do wsi Melekine, a stamtąd 26 marca do Zaporoża. 200 km jechaliśmy w półtorej dnia.
Teraz większość ludzi, których znam, wyprowadziła się z miasta, a informacje o tych, którym się nie udało, nie są zbyt precyzyjne. Jedno jest pewne - tam jest katastrofa humanitarna, jest "taniec na kościach".
Zostali przeważnie emeryci, którzy nie chcą opuszczać swoich mieszkań i domów. Są albo samotni, albo dzieci nie potrafiły przekonać ich do wyjazdu. Starsi mówią: "Chcę umrzeć w domu. Gdzie mam jechać? To jest moje miasto, moje życie". W Mariupolu pozostało około stu tysięcy ludzi.
Ekspedientka, która latami sprzedawała mi chleb - umarła z głodu. Moja nauczycielka matematyki zginęła we własnym domu od wybuchu rakiety. Kolega zginął podczas bombardowania. Nauczycielka angielskiego wyskoczyła przez okno po tym, jak jej syn i mąż zginęli. Tak słyszałam, ale nie mam jak sprawdzić.
Są ulice, które przestały istnieć
Maria Kutniakowa: Z oficjalnych informacji Urzędu Miasta Mariupola wynika, że 90 proc. budynków zostało "uszkodzonych". Ale co oznacza "uszkodzony"? Doszczętnie zniszczony - czy że wyleciały szyby? W moim budynku w środku są ogromne dziury.
Około trzystu wieżowców zostało całkowicie zniszczonych. Są ulice, które przestały istnieć.
W Mariupolu było 66 szkół, dziś działa chyba tylko pięć. Rosjanie bombardowali z pewną logiką — szturmują obszar, niszczą go artylerią, samolotami i faktycznie przejmują ruiny. Tereny, na których broniły się nasze wojska, zostały zniszczone najbardziej. Właściwie nie ma starówki — wojsko ukraińskie faktycznie utrzymywało tę część aż do początku maja. Są rejony – "Czeremuszki", Lewobrzeżny, 23. dzielnica — gdzie spłonęły wszystkie domy. Nikt tam nie mieszka.
A są rejony, gdzie spłonął tylko jeden dom. Prawie wszystkie domy wokół Teatru Dramatycznego są nienaruszone i mieszkają w nich ludzie. Ale kiedy patrzę na zniszczenia, to tak naprawdę tylko kilka wysepek w mieście, na których życie jakoś toczy się dalej. Pozostałe ulice są martwe.
Wydostałam się z piekła, żeby dziś chodzić z martwymi oczami
Maria Kutniakowa: O pozycji proukraińskiej Mariupol zdecydował jeszcze w 2014 roku, a zrobili to przede wszystkim sami mieszkańcy. To my wysłaliśmy wtedy "russkij mir nach...j", a obrońcy Mariupola, obrońcy "Azowstalu" potwierdzili ten stosunek Mariupola do Rosji teraz, gdy miasto walczyło do końca. Bo to jest nasze prawdziwe oblicze — nasze miasto było stolicą Kalmiuskiej palanki kozackiej, jesteśmy Ukraińcami, choć i rosyjskojęzycznymi, a moi greccy przodkowie żyli tu jeszcze w XVII wieku.
Wszyscy, który znam, a którzy wyjechali, wyglądają dziś na całkiem pogodnych. Ktoś zakłada firmę, ktoś szuka pracy. Żyjemy dzisiaj, staramy się przystosować do nowych okoliczności. Są sytuacje, kiedy płaczemy, ryczymy, bo potok złych wieści z Mariupola nie ustaje.
Po wyjeździe na kilka miesięcy wpadłam w depresję. Jednak powtarzam sobie i rodzinie: ta historia pokazała, że każdy dzień może być ostatni, bo jakiś palant postanowi nas bombardować. Nie po to wydostałam się z piekła, żeby dziś chodzić z martwymi oczami.
Nadia Suchorukowa, "Mariupol. Nadzieja":
"Gdybym znów mogła wrócić do Mariupola. Dzień przed wojną. Przejść się po mieście, spojrzeć na każdy dom i zapamiętać. Robić zdjęcia i dotykać ścian. Patrzeć na przechodniów i powiedzieć im: 'Dzień dobry'. Wszystkim.
Aby żyli dłużej, aby zdrowie nie zawiodło ich w zimnej piwnicy. Dzień przed rozpoczęciem inwazji poprosić wszystkich o zaopatrzenie się w wodę, jedzenie i dzielność. Ostrzec, że nie wszyscy przeżyją.
Co piąty umrze.
Błagać: 'Wyjedźcie'".
Igor Isajew dla Wirtualnej Polski