#zamiastkwiatka. Pokonała raka. "Mam jeszcze tylko jedno marzenie – zatańczyć na weselach wnuków"© Archiwum prywatne

#zamiastkwiatka. Pokonała raka. "Mam jeszcze tylko jedno marzenie – zatańczyć na weselach wnuków"

8 marca 2020

- Przez kilka lat, jak zasypiałam, cały czas rozmawiałam w myślach z moim lekarzem – mówi Donata Wojnicz, u której w wieku 46 lat wykryto raka szyjki macicy. Ale to nie był doktor, któremu zawdzięcza życie. Lekarz, o którym opowiada, omal jej go nie odebrał.

Rutynowa kontrola u ginekologa. "Data ostatniej miesiączki", "pobierzemy cytologię". Wysoki, zimny fotel, coś na kształt ukłucia, kiedy lekarz zakłada wziernik. Potem już tylko kilka ruchów patyczkiem owiniętym w wacik i gotowe. Rak zaciera ręce, bo po tak przeprowadzonym badaniu nie ma szans, żeby go szybko wykryć.

Taka sytuacja spotkała panią Donatę, która błąd lekarza mogła przypłacić życiem. Na szczęście tak się nie stało, a od operacji, chemioterapii, radioterapii, brachyterapii – czyli, jak sama mówi, "tych wszystkich przyjemności, które trzeba przejść, żeby być zdrowym" – minęło już 14 lat. Przez ten czas nie próżnowała, od 10 lat wraz z organizacją Kwiat Kobiecości namawia do corocznych badań profilaktycznych i wyjaśnia, jak powinny one wyglądać.

Razem z mężem Jerzym są też przykładem na to, że nie każda para musi się rozstać w wyniku choroby. Wręcz przeciwnie, może z niej wyjść dużo silniejsza.

Aneta Bańkowska, Wirtualna Polska: W 2005 roku usłyszała pani diagnozę: "rak szyjki macicy". Jak doszło do wykrycia choroby?

Donata Wojnicz: - Cytologię robiłam co roku, regularnie odwiedzałam mojego lekarza. Miałam do niego zaufanie, zawsze słyszałam, że jest wszystko dobrze. "Widzę pani Donato, że jest pani w świetnej formie" – to jego słowa.

Tak samo było w maju 2005 roku. Wynik na papierze był dobry, ale lekarz zapowiedział, że teraz będziemy się widywać co pół roku.

Wyjaśnił, skąd taka zmiana?

Nie, mówił tylko, że zbliżam się do pięćdziesiątki, więc powinniśmy się widywać nieco częściej. Chyba wspomniał też, że mam jakiegoś "małego mięśniaczka"…

Zapisałam sobie w kalendarzu, że w listopadzie będzie kolejna wizyta. Tylko że potem zaczęłam się źle czuć, na urlopie brakowało mi sił. Uwielbiamy z mężem chodzić po górach, a ja nie dawałam rady.

Gdy przyszedł listopad, powtórzyłam cytologię. Niedługo potem nasz młodszy syn miał wypadek, więc wszystko inne zeszło na dalszy plan. O wynikach przypomniałam sobie dopiero, gdy za którymś razem szłam do szpitala odwiedzić syna. Pomyślałam, że odbiorę je przy okazji, ale nie miałam siły wejść na drugie piętro przychodni. Zrzuciłam to na stres związany z wypadkiem syna, zmęczenie.

Kiedy w końcu weszłam do gabinetu, lekarz powiedział, że dobrze, że mnie widzi. Właśnie miał dzwonić, wynik cytologii był troszeczkę zmieniony. Uspokajał: "niech się pani nie martwi, może to jakaś mała infekcja, ale trzeba działać".

Zbadał mnie, dał środki dopochwowe. Nawet się nad tym nie zastanawiałam, bo syn miał mieć operację i bardziej tym się przejmowałam.

Do lekarza wróciłam, gdy skończyłam brać globulki. Zrobił mi USG dopochwowe. Patrząc na ekran, coś zauważyłam. Zapytałam: "Panie doktorze, co tam jest w środku, w mojej macicy, szyjce?". "A to tak, jakby pani była w ciąży, ale w ciąży pani chyba nie jest" – powiedział.

Zeszłam z fotela, przepisał mi inne tabletki. Ale w ulotce było napisane, że można je podawać pacjentce tylko i wyłącznie po wykluczeniu choroby nowotworowej. I ja tych tabletek już nie wzięłam.

Pojechałam do Wrocławia do innego lekarza, z polecenia. Po zbadaniu mnie powiedział, że tak na oko to nic nie widzi, więc trzeba zrobić testy, żeby wykluczyć ciążę. I że życzy mi, żebym w tej ciąży była. Dodał: "Bo jeśli pani nie jest, to jest pani bardzo poważnie chora, wręcz śmiertelnie".

Wracaliśmy, mąż jeszcze pocieszał, że jaka to choroba, że pewnie jestem w ciąży. Ale zrobiłam jeden, drugi, trzeci test… Niestety.

Obraz
© Archiwum prywatne

Znów pojechałam do Wrocławia. Lekarz, który w czasie poprzedniej wizyty pobrał wymaz do badania cytologicznego, miał już wyniki. Usłyszałam: "W ciągu trzech dni musi być pani w szpitalu". Rak był tak zaawansowany, że mogła pomóc tylko operacja. I to nie taka, której podjąłby się każdy lekarz. Bo to już był rak niemal nieoperacyjny.

Po wyjściu z gabinetu od razy zadzwoniłam do przyjaciółki, która kilka miesięcy wcześniej była operowana z podobnego powodu przez panią profesor z Poznania. Opisałam jej sytuację. Kilkanaście minut później dostałam wiadomość, że w poniedziałek o 7 rano mam być w klinice przy ul. Łąkowej.

Błyskawicznie to poszło. W poniedziałek badania. Wyniki we wtorek. W środę operacja.

A dlaczego to się wszystko wydarzyło, mimo że robiłam cytologię? Bo mój lekarz źle pobierał wymaz. Mój rak był umiejscowiony w kanale szyjki macicy, a nie na zewnątrz. Gdyby użył szczoteczki ginekologicznej, która zbiera wymaz z wnętrza szyjki, pewnie zmiany wyszłyby dużo, dużo wcześniej. Ale on używał patyczka z wacikiem, który zbiera tylko materiał z pochwy. Więc wyniki były dobre.

A ja… Musiałam przerwać pracę zawodową. Dwa miesiące spędziłam w szpitalu na chemio i radioterapii. Terapia, która ratuje życie, również ma objawy uboczne, to są takie reperkusje, które do końca życia pozostaną. No ale jestem i żyję, a to się liczy.

Ten lekarz, on wie o pani historii?

Nie sądzę, żeby nie wiedział. Inaczej: on na pewno wie, na pewno to do niego dotarło.

Przez kilka lat, jak zasypiałam, to cały czas rozmawiałam z nim w myślach, wyobrażałam sobie tę rozmowę. Moja pani profesor, ile razy do niej nie pojechałam do Poznania na kontrolę, nie przebierała w słowach, pytała, dlaczego jeszcze go nie podałam do sądu. A ja nie miałam na to siły.

Teraz do takich spraw z błędami lekarskimi podchodzi się inaczej, ale te kilkanaście lat temu nie było szans, żeby wygrać w takiej sytuacji. Zwłaszcza że ja wyszłam z tego, zostałam wyleczona.

Od tamtej pory nigdy już go nie widziałam, wiem, że zmienił miejsce pracy. Ale kiedy rozmawiam z kobietami i pytam, jak lekarz pobiera im cytologię, to one mówią, że wacikiem. I okazuje się, że to ten sam doktor. Co gorsza, nie tylko on tak robi, chociaż teraz, przy obecnym stanie wiedzy, to niedopuszczalne.

Pani miała pełne prawo ufać, że wszystko jest w porządku, miała pani przecież w ręku wyniki badań. Ale wiele kobiet do lekarza nie chodzi i zakłada, że też są zdrowe.

Nie wiem, co jest lepsze, a co gorsze – o ile można to oczywiście porównać. Ja się badałam i byłam święcie przekonana, że jakby coś się działo, to będę o czasie wychwycona. No a okazało się, że nie. To był już rak bardzo zaawansowany, z przerzutami do węzłów chłonnych.

Ja na początku nie mogłam tego zrozumieć, dlaczego? Dlaczego do tego doszło, przecież robiłam wszystko, żeby tego uniknąć. W tej chwili łatwiej mi o tym mówić, ale przez te 10 lat i więcej gardło mi się ściskało.

Ze złości?

Wszystko takie pomieszane. I złość, i żal, i niezrozumienie. Chęć odreagowania, nieraz pójścia do sądu – bo to nie jest moja wina, ja robiłam wszystko, co trzeba. To były emocje.

Z drugiej strony kobieta, która 20 lat nie chodzi do lekarza – a jak już pójdzie, to jest późno, bo ma raka – pewnie tak samo ma pretensje. Tylko nie do lekarza, ale do siebie. A to może być jeszcze trudniejsze. Statystyki mówią, że wśród kobiet, które zachorowały na raka szyjki macicy, 60 proc. nie chodziło do lekarza i nie robiło cytologii przez kilka, kilkanaście, albo nawet kilkadziesiąt lat. I to jest zatrważające. Pozostałe 40 proc. to te, które się badały, ale coś tam się zadziało. I było w początkowym stadium.

A pan się interesował tym, czy żona się bada, chodzi do lekarza?

Jerzy Wojnicz: - Byłem zainteresowany i cieszyłem się, że jest w tak dobrej kondycji. Nawet pamiętam, że po którejś wizycie żony u ginekologa byliśmy w Austrii. Nasz przyjaciel, który tam mieszka, jest bioenergoterapeutą, stosował akupresurę, akupunkturę, zajmował się irydologią. Sam nie leczył, ale kiedy coś u kogoś wykrył, to zalecał wizytę u lekarza.

Ten przyjaciel zaproponował Donacie, że ją zbada, a potem ocenił, że ona ma jakieś kobiece problemy. I jak mi to powtórzyła, to jeszcze skomentowałem: "patrz, jacy to są szarlatani, zobacz, lekarz mówi, że jesteś w świetnej formie, a on twierdzi, że jesteś chora". I go wyśmiałem.

A później… Osobie chorej trzeba pomagać, ona miała wsparcie i ode mnie, i od dzieci, i od synowych. Wszyscy się przejmowaliśmy, zastanawialiśmy się, co trzeba dalej zrobić. Myśmy po prostu walczyli.

A jeszcze trzeba było walczyć o jej psychikę, trzeba było te złe myśli zrzucić na boczny tor. Ważna była dieta, zaczęliśmy czytać na ten temat. Donata była strasznie wyniszczona, schudła – trzeba było znaleźć sposób, żeby mogła kontynuować radioterapię. Bo złe wyniki badań oznaczały przerwę, a ona nie miała apetytu, nie mogła nic jeść. Widzieliśmy, że cierpi.

D.W. - Jak leżałam w szpitalu dzień przed operacją, to przyjechał do mnie starszy syn z synową i siedzieli tak długo, dopóki ich nie wyprosili. I dobrze, bo przed operacją najgorsze są te własne myśli, trzeba wtedy oderwać człowieka od samego siebie.

Potem, już po operacji, w szpitalu spędziłam dwa miesiące. Odwiedzali mnie, ale nie tylko. Na moim stoliku rosła kupka książek. Nie tylko o raku, dawali mi też książki i płyty ze słuchawkami, żebym mogła ćwiczyć angielski na wyjazd do Austrii.

W tym czasie syn leżał w szpitalu w Nowej Soli, ja – w Poznaniu. Mąż pracował, był rozdarty między jednym a drugim miastem. Nieraz jak o tym myślałam, to współczułam jemu, nie sobie. Widziałam, jak on to przeżywa, dla niego to jakiś matrix musiał być w tym momencie.

Przetrwałam te dwa miesiące dzięki mężowi i dzieciom, od weekendu do weekendu. Sobota i niedziela były dniami bezpromiennymi, więc jeżeli tylko można było, to w piątek, po skończeniu zabiegów, byłam przywożona do domu. To mnie trzymało przy takim normalnym życiu, mogłam się wykąpać we własnej łazience, spać w swoim łóżku…

Na oddziale była ze mną kobieta, dużo starsza ode mnie. Wiedziałam, że ona jest z Poznania. I ja mówię do niej: "dlaczego ty się nie szykujesz, nie jedziesz do domu?". "A bo ja nie idę. Nie mam do kogo" – usłyszałam.

A ja wiedziałam, że ona jest mężatką, ma dzieci. I okazało się, że ona nie ma do kogo wrócić, bo jej już tam już nie chcą, nie ma z kim już rozmawiać.

Pani miała wsparcie. A pan?

J.W. - Mój szef wiedział o całej sytuacji. I wprost powiedział kolegom z zarządu: "on ma taki problem, nie atakujcie go. Wystarczy mu". Więc dali mi przestrzeń, że mogę się pomylić, gdzieś pojechać, jeśli będzie potrzeba.

Pamiętam też, że żona była już po operacji, w domu, przywiozłem ją na weekend. To był chyba luty, nasz przyjaciel miał imieniny. I oni nas zaprosili, podkreślali, żebyśmy przyszli razem. Donata nie chciała na początku, była osłabiona, zmęczona. Ale poszliśmy, czekali na nas.

D.W. - Czekali, wyściskali.

J.W. - Synowe też się próbowały mną opiekować, podrzucały coś do jedzenia czy zapraszały na obiad. Miałem dużo pracy, a do tego doszły dodatkowe podróże, odwiedziny. Ale sobie radziłem. Jeżeli jest się w pędzie, to nie myśli się w takich kategoriach jak chory.

Ja byłem też radykalny co do choroby, namawiałem małżonkę, żeby działała. Jak tylko wyjechaliśmy z Wrocławia, to mówiłem: "dzwoń do koleżanki". Nie ma co czekać, trzeba walczyć. My w ogóle tacy walczący jesteśmy.

Obraz
© Archiwum prywatne

D.W. - To prawda, całe życie jesteśmy zadaniowi, zresztą byliśmy sportowcami za młodych lat, więc mamy takie przyzwyczajenia, że nie wolno się obijać, trzeba działać. Tak jak na treningach, nieraz pot się lał, ale żeby do czegoś dojść, trzeba było walczyć.

Ale tym, co nam na pewno pomogło, jest też ta nasza więź. Że jesteśmy ze sobą tyle lat, że się kochamy. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że drugiemu coś się dzieje, a to pierwsze się odwraca. Ale tak to jest, że starzejemy się i chyba już się zestarzejemy razem.

Jak widzę, jak mąż na panią patrzy, to nie mam wątpliwości, że tak będzie.

Jak człowiek się ze sobą wiąże, to nie tylko na te chwile, kiedy wszystko jest dobrze. Mąż też jest po operacjach, poważnych, potem u mnie zaczęły się schody ze zdrowiem. Ale myślę, że to na tym polega, że razem się śmiejemy i razem płaczemy. No i tyle.

Ale jednak całej masie osób nie udaje się to, co państwu. W chorobie wiele – jeśli nie większość par – się rozstaje.

Nie można postawić jednoznacznej diagnozy, dlaczego tak się dzieje. Każdy człowiek, każda para jest inna. My jesteśmy akurat tak dobrani, taka więź jest między nami. Wynieśliśmy to także z domu, i jedni, i drudzy rodzice byli dobrymi małżonkami, partnerami, nie mogli bez siebie żyć. Takie mamy wzorce, nie wyobrażamy sobie, żeby jedno mogło zostawić drugiego w chorobie. I jestem święcie przekonana, że tak samo byłoby w rodzinach naszych synów.

W rozmowach z kobietami często okazuje się, że one nie rozmawiają z mężczyznami o swoim zdrowiu. Mówią, że nie chcą, żeby mąż w ogóle wiedział coś na ten temat – czy ona chodzi do lekarza, bada się. Tak to się zaczyna, a potem, jeśli już jest choroba, to kobieta nie wie, co powiedzieć – ani ona, ani mąż, ani bliscy. I to nie tylko co powiedzieć o chorobie, bo często nie wiedzą nawet, jak rozmawiać na inne tematy, takie zwyczajne.

Nieraz myślałam o tym, że gdyby moi bliscy się ode mnie odwrócili, gdyby mąż powiedział, że nie będzie do mnie przyjeżdżał, to bym wtedy nie miała po co żyć.

J.W. – Może być też tak, że mężczyzna chce mieć sprawną partnerkę, a kiedy pojawiają się choroba i ograniczenia, także te w sferze seksualnej, to on ucieka. A kobieta, jeżeli była poważnie chora, to później ma gojące się rany, zrosty, czuje ból. Nie każdy może to wytrzymać, nie każdy chce być sprawcą tego bólu.

Wydaje mi się, że bardzo ważne jest też partnerstwo, zrozumienie. To, żeby nie być egoistą. Być może to również sprawa wychowania, emocji? Donatka mówi, że jej potrzebna była pomoc psychologa w szpitalu, może i tu taka pomoc powinna być dla męża?

D.W. - To trzeba powiedzieć, że te sprawy intymne, seksualne, to jedno. Ale kobieta po chorobie, terapii, jest tak słaba, że na obowiązki domowe ona nie ma na to siły. Część musi spaść na mężczyznę, i on albo sobie z tym poradzi, albo nie. I jeżeli tutaj wszystko się mężczyźnie wali, nie chce zrozumieć kobiety i istoty jej choroby, a do tego nie ma uczucia między parą, to wtedy nieraz się taką sytuację wykorzystuje i się rozstaje.

A państwu ten trudniejszy czas uświadomił, że coś państwo odkładali? Czegoś nie robili wcześniej i chcą to teraz nadrobić?

Jak wyzdrowiałam na tyle, że była taka możliwość - a także czas ze względu na pracę męża - to zaczęliśmy coraz więcej podróżować. I już ani jednego dnia nie poświęcaliśmy na siedzenie, bo w ogródku posiedzieć możemy cały rok. Jak było jakieś dłuższe wolne, to zwiedzaliśmy – i Polskę, i Europę. Jeździliśmy i jeździmy, kiedy tylko możemy.

No i doczekaliśmy się wnuków, 10- i 2-latka, więc jesteśmy spełnionymi rodzicami, dziadkami. Powiem pani szczerze, że tym, czego oczekujemy i pragniemy, jest zdrowie – bo cała reszta zależy tylko od nas.

I jeszcze jedno mam marzenie – żeby razem zatańczyć na ślubie i starszego, i młodszego wnuka. A reszta to już się jakoś poukłada.

Tekst powstał we współpracy z Ogólnopolską Organizacją Kwiat Kobiecości.

Komentarze (63)