Zakup wyrzutni HIMARS. Błaszczak ogłasza triumf. Eksperci są innego zdania
"Mamy to!" - ogłosił szef MON Mariusz Błaszczak, komentując zapowiadany zakup wyrzutni rakietowych HIMARS i chwaląc się spełnioną obietnicą. Ale eksperci są zdecydowanie bardziej sceptyczni. Oczekiwania mocno rozminęły się z rzeczywistością. Wyrzutni jest mniej, niż zakładano, a zakup nie wzmocni polskiego przemysłu.
Błaszczak zapowiedział zakup wyrzutni w ramach programu Homar podczas niedzielnej konferencji w 1. Warszawskiej Brygadzie Pancernej. Poinformował, że Polska zamierza kupić jeden dywizjon artylerii rakietowej HIMARS, to znaczy 20 wyrzutni, wraz z ok. 300 pociskami oraz systemem kierowania ogniem. Koszt netto to 414 milionów dolarów, czyli ponad 1,5 miliarda złotych. Podpisanie umowy ma zbiec się w czasie z przyjazdem amerykańskiego wiceprezydenta Mike'a Pence'a i organizowaną w Warszawie konferencją bliskowschodnią.
Spotkanie prasowe została zwołane dzień po tym, jak informacje o planach sfinalizowania umowy podała Wirtualna Polska.
"Mamy to! W środę podpisujemy umowę na dostawę wyrzutni rakietowych HIMARS! Rząd PiS dotrzymuje słowa. Obiecaliśmy, że zmodernizujemy i unowocześnimy Wojsko Polskie i z tego zadania się wywiązujemy. Wszystko co dotyczy bezpieczeństwa, zawsze będzie w centrum naszej uwagi!" - napisał na Twitterze szef MON.
Przeczytaj również: Przed szczytem irańskim, Homar na złotej tacy. Polska podpisze umowę na systemy rakietowe USA
Niemal natychmiast ogłoszony przez ministra sukces spotkał się ze sporą krytyką. Choć zapowiadany zakup jest zgodny z tym, co resort zapowiadał w ubiegłym roku, to jednak w jaskrawy sposób odbiega od pierwotnych założeń programu HOMAR, który miał być jednym z najważniejszych programów modernizacji polskiej armii.
Według ambicji MON, zakupiony system artylerii miał zawierać nie 20, lecz 160 wyrzutni, być przystosowany do polskich warunków i zintegrowany z polskimi systemami oraz pozwolić na przepływ technologii do polskiego przemysłu. Żaden z tych warunków nie został spełniony, bo w obliczu wysokich kosztów i trudnych negocjacji MON zmienił swoje podejście. W efekcie nowe wyrzutnie będą miały osobny, amerykański system kierowania ogniem i nie będą sprzęgnięte z polskim systemem Topaz.
Zakup "z półki" zamiast na miarę
Zdaniem Remigiusza Wilka, eksperta wojskowego i redaktora naczelnego Militarnego Magazynu MILMAG, problemów związanych z zapowiadanym zakupem nie brakuje.
- HIMARS to świetna wyrzutnia rakietowa, sprzęt z najwyższej półki. Krytyka dotyczy głównie sposobu sfinalizowania całej umowy. Problemów jest kilka: przede wszystkim nie wiemy, co zamówiono - w tym ile pocisków rakietowych kupujemy. System prosto z "amerykańskiej półki" będzie niedostosowany do systemu dowodzenia i do polskiej logistyki. A do tego brakuje elementów, który pełny dywizjon powinien mieć. Przede wszystkim wozów logistycznych służących do dowożenia pocisków do wyrzutni i wozów ewakuacji. Minister powiedział, że one będą, ale nie wiadomo kiedy i jak – ocenia Wilk.
Jak wyjaśnia, dysonans między oczekiwaniami a rzeczywistością wynika m.in. z ogromnych potrzeb polskiego wojska przy ograniczonych środkach. A także z pośpiechu, podyktowanego zarówno potencjalnym zagrożeniem, jak i polityką.
- Sprzęt opracowany przez jedno państwo i dostosowany do jego wymagań, nawet najlepszy, niekoniecznie pasuje do innego. A wdrożenie go, przystosowanie i "spolonizowanie" zajmuje mnóstwo czasu i zależy od zdolności przemysłu. Tymczasem polityk w roku wyborczym potrzebuje sukcesu, a wojsko naprawdę pilnie potrzebuje zestawu o takich zdolnościach rażenia - ocenia ekspert.
- Zdarza się jednak, że kupuje się szybko i drogo, a dopiero później zastanawia się, jak będzie wyglądało wsparcie i ile wyniesie całkowity koszt utrzymania. Czy tak wyglądało to w tym przypadku? Tego nie wiemy, bo nie mamy pełnego wglądu w polityczny aspekt zakupu. Nie wiemy, czy umowie towarzyszyły dodatkowe gwarancje obronne, nie wiemy jak będą wyglądały dalsze zamówienia na system HIMARS i w jakiej będzie konfiguracji - dodaje.
Pięć sukcesów zamiast jednego
Krytyki nie szczędzi też gen. Jarosław Stróżyk, były attache wojskowy w ambasadzie RP w Waszyngtonie. Jak ocenił, jest to kolejny "cząstkowy" zakup uzbrojenia przez MON. Wcześniej pierwotnym oczekiwaniom nie sprostały zakupy systemów obrony przeciwrakietowej Patriot (kupiono 2 baterie zamiast zapowiadanych 8) oraz śmigłowców (4 z 50). Zdaniem wojskowego, winnymi są niekompetencja oraz polityka.
- Amerykanom lepiej sprzedawać po kawałku, bo w sumie wychodzi drożej. Nam też lepiej, bo zamiast jednego sukcesu można ogłosić pięć - podsumowuje w rozmowie z WP.
Także on wskazuje na brak korzyści dla polskiego przemysłu. Jednym z planowanych sposóbów włączenia miało być wykorzystanie podwozi produkowanych przez włączone do Polskiej Grupy Zbrojeniowej zakłady Jelcz. Jak jednak wskazuje Wilk, mogłoby to się wiązać z dodatkowymi problemami, np. potrzebą uzyskania certyfikacji, co wymaga czasu i dodatkowych pieniędzy.
- Koniec końców minister może powiedzieć, że jest sukces i będziemy mieć cały dywizjon. A że trzeba będzie do niego dokupić jeszcze pojazdy za pół miliarda, albo dodatkową amunicję, bo ta która jest wystarczy na jedną salwę, to inna sprawa - podsumowuje.
Przeczytaj również: Kupujemy Patrioty za 16 mld zł. Eksperci nie zostawiają na zakupie MON suchej nitki
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl