Zagadka Marcinkiewicza

Grudzień – 63%, styczeń – 68%. Tylu Polaków, jak wynika z badań CBOS, ufa premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi. Daleko za nim plasują się inni – od lat będący na pierwszych miejscach rankingu zaufania Zbigniew Religa oraz prezydent RP, Lech Kaczyński. Cóż takiego się stało, że w ciągu paru miesięcy Marcinkiewicz z nieznanego polityka prawicy, którego Kaczyńscy wyciągnęli niczym królika z kapelusza, został kluczową twarzą PiS, politykiem, któremu Polacy ufają najbardziej.

31.01.2006 | aktual.: 31.01.2006 15:38

Czy to efekt nietuzinkowej osobowości premiera? Może znakomicie prowadzonego PR? A może ten wynik w mniejszym stopniu świadczy o Marcinkiewiczu i jego ekipie, a w większym o samych Polakach? Jak długo może potrwać ta popularność i jakie może przynieść konsekwencje polityczne? Na te wszystkie pytania próbowaliśmy odpowiedzieć, rozmawiając ze współpracownikami premiera, z ekspertami od psychologii społecznej, sprzedaży wizerunku i socjologami.

6.15. Kancelaria Premiera

Konrad Ciesiołkiewicz, rzecznik prasowy premiera, lat 28, fakt, że jego szef jest tak dobrze przez Polaków postrzegany, tłumaczy dwoma czynnikami. – Po pierwsze, premier jest medialny – mówi. – Lubi ludzi, lubi z nimi rozmawiać, on naturalnie taki jest. A po drugie, to także efekt konsekwentnej polityki informacyjnej. Tu obowiązuje absolutny centralizm, de facto pracujemy nad tym we dwóch – premier i ja.

Ciesiołkiewicz przyjeżdża do Kancelarii Premiera o 6.15 rano. Tak by być już przygotowanym, po przejrzeniu prasy i serwisów informacyjnych, do spotkania z premierem o 8.00. Wtedy wspólnie ustalają taktykę na cały dzień. W pierwszych dniach rządu Marcinkiewcza wyglądała ona inaczej niż dziś. – Pierwszym naszym problemem była niska rozpoznawalność premiera – mówi. – Zdecydowaliśmy się więc na aktywność medialną, również na obecność w tabloidach, otwarcie na wszystkie środowiska. Przyjęliśmy, że premier nie będzie prowadził polityki gabinetowej, ale ustawiczną politykę dialogu społecznego. Co to oznaczało w praktyce?

Jeśli chodzi o media, Marcinkiewicz przyjął taktykę nieobrażania się, tylko upartego mówienia swoich racji. Nawet jeśli szanse na przekonanie rozmówcy były nieduże.

– Premier był już dwukrotnie w „Gazecie Wyborczej” na zamkniętych briefingach z dziennikarzami – przypomina Ciesiołkiewicz. I wyjaśnia: – Staramy się prowadzić ofensywną politykę informacyjną, tak żeby dziennikarze nie cierpieli na brak przekazu. Oni muszą mieć gadżet – a my to rozumiemy. Rozumiemy nowoczesny świat komunikacji społecznej. Jest dzień seniora – przyjmujemy zaproszenie, premier mówi o rewaloryzacji rent i emerytur. Jako pierwszy szef rządu III RP pojechał na wigilię prawosławną. A jednocześnie, będąc w Białymstoku, ogłosił tam powołanie pełnomocnika dla ściany wschodniej. Gdy była wielka dyskusja na temat akcyzy na benzynę, premier milczał, nie mówił, który wariant wybrał. Mógł to zrobić w piątek, ale wówczas media zajmowały się podatkami, nasza informacja zginęłaby w tłoku. Poczekaliśmy do soboty, uprzedzając media, że właśnie wówczas, wizytując budowę drogi, premier ogłosi swą decyzję. I to był strzał w dziesiątkę, bo była to najważniejsza informacja dnia. Rozumiemy też rolę tabloidów, które
na całym świecie żyją z atakowania polityków. Nie obrażamy się, premier pojawia się w nich. I dobrze, bo kilka milionów ludzi jest pod ich wpływem. Podobnie jest z wizytami w Radiu Maryja. Niektórzy zarzucają nam, że uprawiamy PR. Ale gdybyśmy tego nie robili, zarzucaliby nam arogancję władzy.

Jednocześnie Ciesiołkiewicz dodaje: – To wszystko by się nie udało, gdyby nie osobowość premiera. Polityka nie da się wypromować jak jakiegoś produktu, tu nie da się oszukać.

Cień Buzka

Wieloletni uczestnicy życia politycznego zwracają uwagę na jeszcze jeden aspekt – Marcinkiewicz pamięta czasy Jerzego Buzka, był wówczas szefem zespołu jego doradców, to wtedy poznał całą technologię rządzenia, na własne oczy widział też wszystkie błędy tamtych dni. Swoją ekipę zbudował więc tak, żeby ich uniknąć.

Owszem, przypomina Buzka białymi koszulami i ciemnymi marynarkami, kreowaniem się na urzędnika, ale reszta to już jego pomysły. Po pierwsze, kancelarię obsadził grupą 30-latków, którzy będą na niego grali. Obok rzecznika premiera (on sam przyznaje, że wywodzi się ze szkoły Adama Bielana i Michała Kamińskiego, z którymi jest zaprzyjaźniony) istotną rolę w kancelarii odgrywają jej szef, Mariusz Błaszczak, i jego zastępca, Piotr Tutak. Obaj urzędnicy, bez ambicji politycznych. Jest jeszcze Michał Wiórkiewicz, lat 26, osobisty sekretarz premiera. To przeciwieństwo kancelarii Buzka, rozrywanej przez polityczne pomysły oraz zobowiązania jej ministrów i urzędników. Po drugie, bardzo pilnuje, by nie konfliktować się z otoczeniem politycznym.

– Ma świadomość, że jest w drużynie Kaczyńskich – zapewnia Ciesiołkiewicz. – Im zostawia wielką politykę. Oni są od strategii, on od prowadzenia spraw rządu. I bardzo mu to odpowiada. Ale na bieżąco się z nimi kontaktuje.

Na razie ten podział zadań więcej zysków przynosi jemu niż im. Może dlatego, że to oni są dziś w Polsce siewcami niepokojów, a on korzysta na tym, chowając się za rolą spokojnego urzędnika?

Na kogo padło?

Jerzy Głuszyński z instytutu Pentor, pytany, jaka jest przyczyna tak dużej popularności premiera, odpowiada krótko: – Działa tu wiele czynników i one wzajemnie się wzmacniają.

Zacznijmy od pierwszego, oczywistego: Polacy czekali na rządy prawicy, na premiera prawicy, więc nie dziwmy się, że go dobrze przyjmują. Prawicowe partie PiS, PO, LPR, a nawet PSL zdobyły we wrześniowych wyborach przygniatającą większość, w społeczeństwie dominują poglądy prawicowe i wiara, że są one najlepszą receptą na polskie troski. Prof. Mirosław Kofta, psycholog społeczny, wyjaśnia to w ten sposób: – Ludzie narzekają na klasę polityczną, ale tak naprawdę poszukują polityków, którym mogliby zaufać. Żeby przynajmniej jeden, dwóch, trzech było pozytywnych. Takim punktem odniesienia przez wiele lat był Aleksander Kwaśniewski. A teraz trafiło na Marcinkiewicza. Trochę tak jak kiedyś trafiło na Buzka. Popularność premiera jest popularnością nieco na kredyt. Jego osobiste zalety są tylko pewnym dodatkiem do czegoś bardziej podstawowego. A bardziej podstawowe jest skupienie w jego osobie nadziei, jakie ludzie mają w związku z prawicą. Mamy w Polsce potężny przechył w prawo. On jest faktem, wielu ludzi
głosowało na prawicę z nadzieją na jakąś pozytywną zmianę. Ta nadzieja musi się czegoś uczepić, ulec personalizacji. Musi być powiązana z jedną osobą, a tą osobą jest w tej chwili Marcinkiewicz, a nie Kaczyński – uwikłany w jakieś gry, wojny podjazdowe...

Ale dlaczego trafiło akurat na Marcinkiewicza, a nie na przykład na Lecha Kaczyńskiego lub Zbigniewa Ziobrę?

To już jest efekt innych czynników. Związanych z sytuacją na prawicy oraz z cechami samego premiera. Na pewno szczęściem Marcinkiewicza jest Jarosław Kaczyński. Lider polskiej prawicy traktuje swojego premiera bardzo powściągliwie, Marian Krzaklewski na każdym kroku dawał wszystkim odczuć, że to on ma swego premiera, Kaczyński zachowuje tu właściwy dystans. I przede wszystkim bierze na siebie odium politycznych awantur. Na tle braci Kaczyńskich, którzy prowadzą coraz mniej zrozumiałe dla społeczeństwa wojny, na tle agresywnych polityków prawicy, takich jak Ziobro, Dorn czy Giertych, Marcinkiewicz może prezentować się jako oaza kultury osobistej i spokoju.

– Dopóki nie będzie bezpośrednio uczestniczył w grach, sporach, wzajemnych inwektywach, walkach podjazdowych, tylko robił swoje, czyli zajmował się rządem, może dość długo utrzymywać obecną popularność – ocenia prof. Kofta. – A nawet zyskiwać, jeśli te awantury będą kontynuowane w Sejmie.

Oczywiście – unikanie awantur, sytuacji konfliktowych, wpisywanie się w tzw. dobre wiadomości to żadne odkrycie, to abecadło politycznego marketingu – sęk w tym, że wszyscy politycy o tym wiedzą, a mało kto stosuje.

Kto daje, a nie odbiera...

Premierowi przyszedł zresztą z pomocą... Marek Belka. Oto bowiem okazało się, że deficyt budżetowy w roku 2005 mieliśmy mniejszy o ok. 5 mld zł, niż zapisane to było w ustawie budżetowej. Marcinkiewicz więc czym prędzej pieniądze te zagospodarował. Mógł dać na dożywianie dzieci w szkołach, na becikowe, nagle pieniądze przestały być problemem.

Na tle poprzedników, którzy powtarzali, że trzeba zaciskać pasa, zabierali studentom ulgowe bilety, zmniejszali dotacje na bary mleczne, zabierali alimenty samotnym matkom, była to zmiana niemalże kopernikańska.

Do tego dodajmy jeszcze jeden element – premier potrafił przekazać dobre wiadomości szerokim rzeszom i w dodatku zrozumiałym językiem. Szerokie rzesze to tabloidy, których stał się niemal stałym gościem, no i toruńska rozgłośnia ojca Rydzyka. W ten sposób dotarł do ludzi, którzy wcześniej mało interesowali się polityką, także dlatego, że niewiele z niej rozumieli. A że pomija środowiska opiniotwórcze? Na razie mu to nie przeszkadza, choć niewątpliwie w przyszłości przyjdzie mu zapłacić za to sporą cenę.

Marcinkiewcz, to jego niewątpliwa osobista umiejętność, mówi językiem docierającym do tzw. przeciętnego Polaka. Oczywiście, inteligenta ten język razi, jest pusty, zbyt wiele w nim haseł, ale ogółowi Polaków się podoba. To nic, że godzinę po wystąpieniu premiera mało kto potrafi powiedzieć, o czym ono było. Ważne, że mówił w konwencji, którą zaakceptowała dziś większość Polaków – że Polska przez 16 lat byłą rozkradana, rządziły nią tajne układy, a teraz jest to naprawiane. Że jest robiony porządek. Że zaprezentował się jako spokojny, nieagresywny urzędnik. Że odpowiada wyobrażeniom Polaków, jak powinien wyglądać i zachowywać się szef rządu. I że o coś mu chodzi – co podkreśla okrzykami: „Yes, yes, yes!”.

– Ta rola bardziej mu pasuje niż rola posła opozycji, w której go wcześniej oglądałem – zauważa Głuszyński.

Fachowcy twierdzą, że komunikacja społeczna udaje się Marcinkiewiczowi także dlatego, że jest w tej dziedzinie utalentowanym politykiem. Jerzy Buzek całym sobą pokazywał, że to nie on rządzi, tylko Marian Krzaklewski, Leszek Miller był sztywny, a Marek Belka profesorski.

Obecny premier prezentuje się jako człowiek z prowincji, a to się podoba – bo Polska jest prowincjonalna. To była zresztą tajemnica pierwszych sukcesów Waldemara Pawlaka jako premiera – Polacy widzieli w nim „naszego człowieka” w „ich” Warszawie.

– On dobrze komunikuje się z publicznością – zauważa prof. Mirosław Kofta. – Mówi prostym językiem, lapidarnym, używa kolokwializmów. Pokazuje się w różnych nietypowych dla oficjela sytuacjach, a więc jako tzw. swój człowiek, do którego można podejść na ulicy i pogadać. Który nie ukrywa swoich emocji, to jego słynne „yes, yes, yes”, niezależnie od tego, ile tam było premedytacji, gry, odebrane zostało przez ludzi jako spontaniczny objaw uczuć.

Na fali. Ale jakiej?

Szef dużej firmy przeprowadzającej badania opinii publicznej, pytany o eksplozję popularności Marcinkiewicza, macha tylko ręką: – To smutne, jesteśmy w takiej fazie, że Polakom można wcisnąć bardzo prostymi sposobami niemal wszystko! Jak musiała być nieporadna władza, która oddała wszystko. Jak mało trzeba, żeby ją wziąć... Kazimierz Marcinkiewicz jest więc na fali. Pytanie tylko: na jakiej? – Gdyby Jarosław Kaczyński go teraz odwołał, wyświadczyłby mu wielką przysługę – zauważa Jerzy Głuszyński. – Jeżeli będą szybko wybory, to do nich dotrwa. Jeżeli jego premierowanie miałoby trwać cztery lata, dojdzie do etapu, w którym znaleźli się jego poprzednicy. Coś w tym jest, bo co prawda pierwsze sto dni premier wykorzystał do zbudowania swego wizerunku, ale zbyt wiele w tej budowli słabych punktów, grożących zawaleniem.

Premier wpadł jednak w pułapkę Buzka, bo zdążył już sporo naobiecywać. A czas realizacji tych obietnic zaczyna się nieuchronnie zbliżać.

Marcinkiewicz zręcznie też kluczył, unikając spraw kontrowersyjnych, zręcznie chował się za plecy Kaczyńskich czy też prawicowych dziennikarzy, ale przecież niewygodne tematy w końcu go dopadną. Co wówczas?

A jak popsuje się sytuacja gospodarcza?

A jeżeli – co najistotniejsze – wahadło społecznych nadziei zacznie wędrować w drugą stronę i w sondażach zaczną zyskiwać ugrupowania lewicy, a tracić partie prawicy?

W samej partii braci Kaczyńskich mogą też nastąpić przetasowania, które przesuną Marcinkiewicza w inne miejsce. I po paru miesiącach słuch o nim zaginie. Historia III RP zna przecież przykłady szefów rządu, którzy po utracie fotela premiera znikali z obszaru publicznej debaty. Klasycznym przykładem jest Hanna Suchocka. Premier, jeżeli nie zbuduje sobie własnego zaplecza politycznego, tak naprawdę po odejściu z urzędu jest traktowany jako niepotrzebny bagaż. A Marcinkiewicz znajduje się w sytuacji delikatnej – bo jeżeli zacząłby budować własne zaplecze w sposób bardziej energiczny, natychmiast popadłby w niełaskę u braci Kaczyńskich. Musi więc cierpliwie, metodą małych kroków, poszerzać obszar własnej samodzielności. I liczyć, że notowania nie będą mu spadać...

Pewną szansą mogą być dla niego wcześniejsze wybory, bo byłby w nich twarzą PiS. Ale wiązałyby się one także z pewnym ryzykiem – bo co po wyborach?

Te wszystkie scenariusze są możliwe. Marcinkiewicz po prostu zbyt szybko wbiegł na szczyt i teraz, jeśli nie dostanie czasu, by na nim się umocnić, może równie szybko z niego zjechać.

Robert Walenciak

Lepiej mówić powoli

Kazimierz Marcinkiewicz, premier RP

- Panie premierze, liczył pan na tak dobre sondaże?

– Absolutnie nie. Tym bardziej że w Polsce nie było do tej pory tak, żeby premierzy cieszyli się dużym poparciem społecznym.

- A jak wytłumaczyłby pan swój wynik?

– Trudno mi odpowiedzieć. Wykonuję swoje obowiązki. Staram się uczciwie pracować, realizować program. Może to się ludziom podoba.

- A może podoba się, że nie angażuje się pan w awantury polityczne, trzyma się od nich z daleka? Że nie ma pana w sejmowej polityce?

– Ależ ja jestem politykiem! Zawodowym. Polityki nie da się uniknąć, zwłaszcza na stanowisku premiera. Ja pracuję bez względu na to, co dzieje się w Sejmie.

- Nie obawia się pan, że może się stać ofiarą dzisiejszego sukcesu? Że zbyt wiele naobiecywał pan ludziom i teraz może przyjść czas realizacji tych obietnic?

– O to chodzi, żeby mówić bardzo powoli, wielokrotnie to samo, żeby program rządu zapadł w pamięci. Żeby ludzie go zapamiętali. I żeby mogli później nas z tego rozliczyć.

- To może być niewygodna pamięć – na przykład po głosowaniu nad budżetem mocno narzekał pan, że posłowie odjęli Kancelarii Prezydenta 10 mln zł, a rok wcześniej był pan autorem poprawki zabierającej Kancelarii Prezydenta – wtedy Kwaśniewskiego – 20 mln zł...

– Wtedy chodziło mi o zmniejszenie pieniędzy przeznaczanych na inwestycje. Kancelaria Prezydenta była urzędem, w którym sumy przeznaczane na inwestycje były największe...

- Koledzy z partii zazdroszczą panu tak dobrych sondaży?

– Jeśli poklepywanie po plecach, gratulacje i bicie braw uznać za przejawy zazdrości, to tak.

- Będą wcześniejsze wybory?

– Trzeba zrobić sporo, żeby znaleźć większość dla rządu, większość popierającą nasz program. Moi koledzy prowadzą wciąż rozmowy. I na bieżąco przekazują mi informacje, jak one się toczą. Ciągle mam nadzieję, że coś z nich wyniknie.

- Jeżeli wyniknie, to część pańskich ministrów będzie musiała odejść, by ustąpić miejsca kandydatom koalicjanta...

– W Polsce ministrowie nie są przywiązani do stanowiska. Rozmawiał Robert Walenciak

Marcinkiewicz – największy produkt medialny

Piotr Tymochowicz Jak oceniam sondażowy wynik Kazimierza Marcinkiewicza? Jako efekt przemyślanej kampanii medialnej. Jestem pod wrażeniem. Marcinkiewicz umiejętnie schodzi z linii ciosu, nie uczestniczy w pyskówkach, nie pojawia się w kontekście negatywnym sytuacyjnie.

Ale jego medialne zabiegi dla kraju będą klęską. Bo zasadzają się one na tanim amerykańskim populizmie. Premier to ma być swój chłop. Tańczy więc na studniówce. Ale kto mi powie, jak ta studniówka może przełożyć się na losy gospodarcze kraju? Drugi przykład – jeden z tabloidów donosi: „Premier mieszka jak my!”. To z kolei odwoływanie się do populistycznych stereotypów narodowych. Polska jest jedynym krajem, w którym istnieje antagonizm między być a mieć. U nas człowiek uczciwy musi być biedny. A jak się dorobi, to się go traktuje zgodnie z syndromem badylarza, ewentualnie syndromem związanym z bezinteresowną zawiścią. Więc po cóż takie postawy rozwijać?

Zauważyłem też, że premier jest nienaturalnie uprzejmy wobec dziennikarzy, podlizuje się im. To jest sztuczne, podobnie jak owe „yes, yes, yes”. Mogę się założyć, że wcześniej aktorsko trenował to przed lustrem. Bo ze spontanicznością miało to tyle wspólnego, ile słup betonowy z wrażliwością.

Premier wolno mówi. To jest genialne! Jego elektorat jest radiomaryjny, tam stopień zrozumienia komunikatu wynosi 5%. Więc żeby z komunikatem się przebić, trzeba go pięć razy powtórzyć albo mówić pięć razy wolniej. To jest super!

W sumie możemy powiedzieć ludziom: to wy stworzyliście Kazimierza Marcinkiewicza, on jest taki, jaki wy chcielibyście, żeby był! I jeżeli ktoś mi powie, że Michał Wiśniewski jest produktem medialnym, to pęknę ze śmiechu. Bo największym produktem medialnym w historii Polski jest Kazimierz Marcinkiewicz. I do wyborów to wystarczy.

Robert Walenciak

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)