Zachód chce zagranicznej inwazji w Mali. Z obawy przed Al‑Kaidą
Zagraniczni przywódcy, dyplomaci i generałowie naradzają się w sprawie inwazji na Mali, która ma zdusić emirat zbudowany na pustynnej północy kraju przez Al-Kaidę. Zanim jednak interwenci wyruszą na zbuntowaną północ, muszą zaprowadzić porządek na rządowym południu.
USA i Unia Europejska od tygodni przekonują rząd Mali, by poprosił państwa Wspólnoty Zachodnioafrykańskiej (ECOWAS) o przysłanie korpusu ekspedycyjnego, który spacyfikowałby północną połowę kraju, zajętą wiosną przez tuareskich separatystów, a następnie odebraną im przez Al-Kaidę Islamskiego Maghrebu.
- Jesteśmy coraz bardziej zaniepokojeni rozwojem wydarzeń w Mali - przyznała w tym tygodniu w imieniu Zachodu szefowa unijnej dyplomacji Catherine Ashton, a ministrowie dyplomacji państw UE oświadczyli, że poprą zbrojną interwencję państw ECOWAS w Mali.
Francja namawia do interwencji
Francja, która obiecała interwentom logistyczną pomoc, od wiosny prowadzi konsultacje z przywódcami zachodniej Afryki. W czwartek prezydent Francois Hollande gościł w Paryżu Alassane'a Ouattarę, prezydenta Wybrzeża Kości Słoniowej i przewodniczącego ECOWAS, a francuski minister spraw zagranicznych Laurent Fabius wyruszył w podróż po państwach Sahelu. Francuzi rozmawiają z Afrykanami tylko o jednym - coraz pilniejszej potrzebie likwidacji przyczółka Al-Kaidy na północy Mali.
W tym tygodniu szefowie sztabów ECOWAS w Abidżanie naradzali się nad planami inwazji. Z wizytacji w Mali wrócili właśnie wojskowi inspektorzy ECOWAS, którzy na miejscu dokonali rekonesansu. Generałowie ECOWAS gotowi są postawić pod broń 3-4 tys. żołnierzy. Do inwazji na Mali potrzebują tylko błogosławieństwa ONZ i zaproszenia, wystosowanego przez rząd z Bamako, by wkroczenie obcych wojsk nie wyglądało na zbrojną napaść.
By zaproszenie do inwazji było jak najbardziej wiarygodne, przywódcy ECOWAS zażądali od premiera Mali Cheicka Modibo Diarry, by do końca lipca włączył do swojego gabinetu jak najwięcej partii politycznych i przekształcił go w rząd jedności narodowej. Zaproszenie do inwazji, wystosowane przez rząd reprezentujący wszystkie siły polityczne, najlepiej gwarantowałoby, że interwenci nie spotkają się z wrogim przyjęciem.
Polityczny chaos w Mali
Na kilka dni przed upływem ultimatum, zamiast kończyć budowę rządu jedności narodowej, premierowi Diarze grozi raczej dymisja. W tym tygodniu zażądał jej Zjednoczony Front na Rzecz Obrony Republiki i Demokracji, zrzeszający prawie 150 politycznych partii i organizacji społecznych. Front zarzucił premierowi bierność, niekompetencję i całkowitą amatorszczyznę.
Partie ze Zjednoczonego Frontu wystąpiły przeciwko wojskowym, którzy w marcu obalili prezydenta Amadou Toumaniego Toure. Natychmiast po puczu Front domagał się, by dowodzona przez kpt. Amadou Sanogo junta oddała władzę cywilom. Pod naciskiem ECOWAS zamachowcy ustąpili. Tymczasowym prezydentem kraju został sędziwy Dioncounda Traore ze Zjednoczonego Frontu, a tymczasowym premierem Diarra, astrofizyk z amerykańskiej NASA, popierany przez puczystów.
Zamachowcy kpt. Sanogo, choć pozornie wycofali się do koszar, wciąż jednak odgrywają wpływ na politykę rządu powolnego im Diarry. Szczególnie od maja, gdy ich zwolennicy wtargnęli do pałacu prezydenckiego i tak skatowali prezydenta Traore, że trzeba go było wywieźć na leczenie do Paryża.
Nie chcą inwazji, chcą pieniędzy
Puczystom Sanogo nie podoba się pomysł obcej interwencji w Mali, bo oznaczałaby dla nich kres politycznych wpływów, a być może nawet wojenne trybunały. Sanogo zniechęca sąsiadów do inwazji i przekonuje, że zamiast posyłać żołnierzy na wojnę, wystarczy, by podesłali mu broń i pieniądze, a sam zaprowadzi porządek na północy kraju i rozgromi emirat Al-Kaidy.
Malijscy wojskowi liczą, że wygraliby wojnę na północy tak samo, jak udawało im się tłumić wszystkie wcześniejsze powstania tamtejszych Tuaregów. Nie posyłali przeciwko partyzantom żołnierzy, którzy nie potrafią bić się na pustyni, lecz podburzali i zbroili przeciwko tuareskim rebeliantom plemienne milicje i prywatne armie miejscowych watażków i przemytników. Te zaś, mając przewagę w ludziach i uzbrojeniu, dokonywały pogromów Tuaregów i topiły powstania we krwi.
W wojskowej bazie przy miasteczku Sevare, w pobliżu Mopti, malijscy oficerowie szkolą już bojowników ze zbrojnych milicji czarnoskórych Fulanich i Songhajów. Wspierani przez regularne wojsko, mają wyruszyć z Mopti na wyprawę wojenną przeciwko północy. Dołączyć do nich mają wierni rządowi Tuaregowie płk. El-Hadża Ag-Gamou, który wraz z półtysięcznym oddziałem jeszcze wiosną schronił się w Nigrze przed podbijającymi północ tuareskimi powstańcami.
Separatyści, którzy w kwietniu proklamowali na północy niepodległość własnego państwa Azawad, pokonani przez Al-Kaidę, wyrzekli się secesji i w zamian za choćby większą autonomię także gotowi są przyłączyć do wojny przeciwko tej organizacji.
Wojciech Jagielski