Z wizytą na granicy piekła
Podczas igrzysk olimpijskich oczy całego świata były skierowane na Koreę Południową. W Pjongczangu oglądaliśmy wspaniałą rywalizację pełną pięknych emocji. Zaledwie sto kilometrów dalej zaczyna się inny świat - Korea Północna. Najbardziej totalitarny system we współczesnym świecie. Koszmarna rzeczywistość, o której wielu z nas nie ma pojęcia. Dla milionów ludzi - piekło na ziemi.
Strefa Zdemilitaryzowana
24 lutego 2018. Korea Południowa, Myeonghori. Przedostatni dzień igrzysk olimpijskich w Pjongczangu. Wraz z międzynarodową grupą dziennikarzy dojeżdżamy autobusem do granicy Strefy Zdemilitaryzowanej, rozcinającej Półwysep Koreański pasmem o szerokości 4 km i długości 238 km po obu stronach linii demarkacyjnej.
Strefa Zdemilitaryzowana oddziela Koreę Północną od Południowej. Została utworzona przez ONZ w 1953 roku jako efekt uzgodnień po zawieszeniu broni w wojnie koreańskiej. Jej nazwa może być jednak myląca. W rzeczywistości to najbardziej zmilitaryzowana przestrzeń na świecie, w której znajdują się wojskowe oddziały, pola minowe, zapory przeciwczołgowe, detektory ruchu i punkty obserwacyjne. Zaraz za strefą stacjonują milionowe armie, wyposażone w ciężki sprzęt wojskowy, broń nuklearną, biologiczną i chemiczną.
Do autobusu wchodzą żołnierze z karabinami. Mają listę dziennikarzy, którzy zarejestrowali się na stronie internetowej, zgłaszając chęć wjazdu do wojskowego obserwatorium w Strefie Zdemilitaryzowanej. Na co dzień obiekt jest zamknięty dla cywilów. Dlaczego przed nami otwarto jego drzwi? To wyjątkowa sytuacja. Organizatorzy igrzysk olimpijskich w Pjongczangu stworzyli projekt "Ścieżka do pokoju", umożliwiając chętnym dziennikarzom wejście do znajdujących się w strefie obiektów militarnych.
Koreańska żołnierka przechodzi przez autobus, zatrzymuje się przy każdym i sprawdza akredytacje olimpijskie. Liczba ludzi się zgadza. Nazwiska również. Kierowca wychodzi na zewnątrz i otwiera wszystkie bagażniki. Cała kontrola zajmuje 30 minut. Dopiero po tym czasie dostajemy zgodę na wjazd.
- Na terenie Strefy Zdemilitaryzowanej obowiązuje całkowity zakaz fotografowania i filmowania - ostrzega nas przewodniczka z Korei Południowej. Wyciągam telefon i przez szybę autobusu robię ostatnie zdjęcie. W kadrze łapię mały kamienny bunkier, w którym stacjonują żołnierze Korei Południowej.
Wjeżdżamy w leśny teren. Jedziemy wąską drogą po betonowych płytach. Robi się coraz bardziej stromo. Po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Już wcześniej dostaliśmy wytyczne dotyczące stroju. Zakazany ubiór to m.in. koszulki bez rękawów, spódniczki mini, sandały, kapcie i podarte lub wyblakłe dżinsy. Skąd takie obostrzenia? Wszystko po to, żeby Koreańczycy z Północy nie zrobili nam zdjęć w celach propagandowych. Jak podkreślała przewodniczka, mogą później pokazywać swoim rodakom mieszkańców Zachodu w podartych ubraniach, tłumacząc, że na lepsze ubrania ich nie stać.
Wysiadamy z autobusu w Songdojilli. Na miejscu wita nas siedmioro żołnierzy - pięciu mężczyzn i dwie kobiety. Obstawiają naszą grupę z przodu, z boku i z tyłu, a następnie prowadzą 200 metrów wyżej - na szczyt wzgórza. Wchodzimy schodami do wojskowego obserwatorium znajdującego się tuż przed pasem drutów kolczastych, które przebiegają wzdłuż linii demarkacyjnej.
Pomieszczenie z wszystkich stron otoczone jest szybami. Dookoła rozciągają się imponujące widoki. Z lewej strony porośnięte bogatą roślinnością Góry Diamentowe, a z prawej zatoczki i wysepki Morza Japońskiego. - Przypominam, że nie można tu robić żadnych zdjęć. Jeśli ktoś z was złamie ten zakaz, to… ja go nie znam - ostrzega nas przewodniczka.
Najwyższy szczyt Gór Diamentowych ma tylko 1638 metrów, ale stoki porośnięte są bogatą roślinnością. Miedzy górskimi szczytami znajdują się wodospady, a w dolinach górskie stawy. Widoki są piękne i zachęcałyby do trekkingu, gdyby nie fakt, że w strefie rozmieszczono jakiś milion min. Obecnie tworzą one największe pole minowe na świecie.
Siadamy na krzesłach i słuchamy koreańskich żołnierzy. Dookoła sali chodzi jedna z żołnierek, która obserwuje nas z dużą uwagą. Pilnuje, żeby nikt nie miał w rękach telefonu. W tym samym czasie jej koledzy z wojska przy użyciu kamer i telewizora pokazują nam obiekty militarne, znajdujące się na terenie wroga.
W odległości dwóch kilometrów za linią demarkacyjną są to tereny Strefy Zdemilitaryzowanej. Zaraz za nimi - tereny Korei Północnej. Najbardziej tajemniczego państwa na świecie, w którym doktryna polityczna stała się religią, wokół przywódcy buduje się boski kult, a reżim władz sięga granic absurdu. Państwa, w którym za przypadkowe rozbicie statuetki wodza wraz z całą rodziną trafia się do obozu koncentracyjnego. I w końcu państwa, którego przywódca Kim Dzong Un straszy, że całe terytorium Stanów Zjednoczonych znajduje się w zasięgu jego broni atomowej, a przycisk nuklearny znajduje się na jego biurku.
Piekło na ziemi
1995 rok. Reżyser z Korei Północnej Jung Sung San słucha w radiu stacji z Korei Południowej. Na północnej części Półwyspu Koreańskiego uznaje się to za surowe przestępstwo. Zostaje za to skazany na trzynaście lat więzienia. Podczas transportu udaje mu się uciec. Rusza do Pjongjangu, żeby zobaczyć się z rodziną. Nie zastaje już nikogo. W związku z jego "przestępstwem" wszyscy zostali aresztowani. Jung Sung San ucieka z kraju i przedostaje się do Korei Południowej.
Rodzice Sana trafiają do obozu dla więźniów politycznych. Matka dostaje wylewu i zapada na chorobę psychiczną. Ojciec zostaje zabity podczas publicznej egzekucji. Dramat przeżywa też narzeczona Sana. W Korei Północnej była utalentowaną tancerką i piosenkarką. Występowała podczas uroczystości państwowych. Zdarzało się, że wręczała kwiaty Kim Ir Senowi i przepowiadano jej wielką karierę. Wszystko zmieniło się w jednej chwili. Jej ojca oskarżono o szpiegostwo, a ją osadzono w obozie.
Odbywając karę, żyje w przerażających warunkach. Mieszka w wykopanych w ziemi norach, które przykrywa się jedynie folią. Gwałty są na porządku dziennym. Dwukrotnie zostaje też poddana aborcji. Po kilkunastu miesiącach kobieta traci paznokcie i włosy, a później odmraża sobie nogi. To nie koniec cierpień, bo w obozie odcinają jej pierś.
Listopad 2004. Jung Sung San w Korei Południowej spotyka polskiego reżysera filmowego Andrzeja Fidyka. Po kilku tygodniach rozmów daje się namówić na realizację spektaklu o życiu w łagrach. W projekcie bierze udział siedmioro bohaterów - byłych więźniów obozu koncentracyjnego Yodok czyli jedynego obozu, który posiada strefę rewolucyjną - dającą szansę wyjścia na wolność. W szczęśliwych okolicznościach udało im się zbiec do Korei Południowej.
W trakcie pracy nad musicalem opowiadają o swoich dramatycznych losach przed kamerą Andrzeja Fidyka, co zostaje pokazane w bardzo mocnym filmie dokumentalnym „Historie z Yodok”. - "Obiecuję wam, że cały świat dowie się, jak jest naprawdę w Korei Północnej, jak żyją nasi rodacy" - mówi Jung Sung San.
Za co można trafić do obozu koncentracyjnego? Jedna z bohaterek filmu wyjawia, że zawiniła… rozmawiając o małżeństwie Kim Dzong Ila. Uważano to za podważanie jego autorytetu, więc skazano ją na osiem lat więzienia. Za co karano innych? Przyczyny wydają się równie absurdalne. Ktoś powiedział, że Kim Ir Sen ma guza na szyi, ktoś przypadkowo stłukł gipsowe popiersie wodza, a ktoś inny gazetę z jego portretem położył na podłodze.
Zdarza się, że ludzie trafiają do obozów bez rozpraw sądowych. Wystarczy decyzja partyjnych urzędników. Oprócz "winowajcy", do obozu na wiele lat trafia również jego rodzina. Obejmuje to bliskich, a nawet dalekich krewnych z trzech pokoleń.
Warunki w obozach bywają niezwykle ciężkie. Jedni są trzymani w celi wielkości klatki, gdzie przez pół roku muszą siedzieć przygarbieni. Inni zmuszani są do ciężkiej, wyniszczającej pracy fizycznej. Jeszcze inni poddawani są torturom. Bicie więźniów jest na porządku dziennym.
Szacuje się, że w obozach przetrzymywanych jest od 200 do 300 tysięcy obywateli Korei Północnej. Niektórzy wchodzą tam ważąc 75 kg, a po dziesięciu miesiącach ich waga wynosi już tylko 35 kg. Nawet jeśli komuś uda się wyjść na wolność i uciec z kraju, często cierpi ze świadomością, że jego rodzina na zawsze pozostała za kolczastymi drutami Korei Północnej. I może trafić do obozu.
- Tak naprawdę nasz kraj jest jednym wielkim obozem, w którym celowo zgładzono miliony ludzi - mówią bohaterowie filmu.
- Koszmar, jakiego doświadczyli ci ludzie, przerasta mnie. Mocno odchorowuję te zdjęcia - pisze później w swojej książce Andrzej Fidyk.
Ofiara reżimu
2 stycznia 2016. Amerykański student Otto Warmbier z Cincinatti, który do Korei Północnej przyjechał na wycieczkę, nagle zostaje aresztowany. Początkowo nikt nie wie, o co chodzi, a biuro podróży Young Pioneer Tours wydaje komunikat o "bliżej nieokreślonym incydencie".
Jak się okazało, 21-latek zdarł plakat z politycznym hasłem w hotelu Yanggakdo International w Pjongjangu, za co w nagrodę miał dostać samochód. Zaryzykował, zdarł plakat i… został złapany. Postawiono go przed sądem. Jego zachowanie uznano za ciężką winę.
- Moje przestępstwo było bardzo poważne. Dokonałem najgorszej rzeczy w moim życiu – tłumaczył Otto Warmbier i ze łzami w oczach błagał o wybaczenie.
Sąd Najwyższy Korei Północnej pozostał bezlitosny. Za "przestępstwa przeciwko państwu i działalność wywrotową" skazał Amerykanina na 15 lat ciężkich robót w łagrach. Miejscowe media podkreśliły, że to kara za "wrogie działania tolerowane przez amerykański rząd".
Czerwiec 2017. Świat obiega informacja, że Korea Północna uwolniła Warmbiera i transportem medycznym odesłała go do Stanów Zjednoczonych. Okazuje się, że Amerykanin od roku znajduje się w stanie śpiączki.
- Chcemy, żeby cały świat dowiedział się, jak nasz syn i my zostaliśmy brutalnie sterroryzowani przez reżim Korei Północnej - piszą rodzice Otto w wydanym oświadczeniu.
Tydzień później Amerykanin umiera. Jego rodzice informują, że nie był w stanie mówić, nie widział i nie reagował na słowa. Ich zdaniem było to spowodowane torturami, którym poddano go w więzieniu.
- Nie będziemy już organizować podróży do Korei Północnej. Ryzyko dla Amerykanów jest zbyt wysokie - informuje w wydanym komunikacie biuro podróży Young Pioneer Tours, które wcześniej reklamowało ten kraj jako "prawdopodobnie najbezpieczniejsze miejsce na świecie".
Kto naprawdę chce zjednoczenia?
24 lutego 2018. Songdojilli. Wraz z grupą międzynarodowych dziennikarzy wychodzimy z obserwatorium wojskowego na taras. Stoję przy barierce i spoglądam na piękne ziemie Korei Północnej - Góry Diamentowe i Morze Japońskie. Ani w górach, ani na plaży nie widzę żadnych ludzi, żadnego samochodu i żadnego życia. Totalna pustka. Są jedynie wojskowe obserwatoria, z których z całą pewnością jesteśmy bacznie obserwowani.
Patrzę na Góry Diamentowe, ale przed oczami mam ludzkie dramaty, które rozgrywają się na przestrzeni kilkuset kilometrów za nimi. Zastanawiam się, ile bólu i cierpienia przeżył Jung Sung San i jego rodzina. Tylko za to, że złapano go na słuchaniu audycji z Korei Południowej. Myślę o Otto Warmbierze. Jak bardzo musiał żałować momentu, w którym zdjął plakat. Jak wielka musiała być jego rozpacz, kiedy zrozumiał, że od wyroku skazującego go na 15 lat łagrów nie ma już odwrotu. Zastanawiam się nad losem obywateli Korei Północnej, którzy z licznych absurdalnych powodów przebywają teraz w obozach koncentracyjnych na przestrzeni kilkuset kilometrów przede mną.
Po godzinnej wizycie w obserwatorium wojskowym wracamy do autobusu. Żołnierz z karabinem uważnie liczy osoby. Po chwili jeszcze raz sprawdza to towarzysząca mu żołnierka. Liczba pasażerów się zgadza, możemy jechać. Dwa kilometry dalej kolejna kontrola i kolejny żołnierz. Nikogo w środku nie ubyło - możemy wyjechać ze Strefy Zdemilitaryzowanej.
Przy okazji ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Pjongczangu dużo mówiło się o marzeniu o zjednoczeniu Korei. Mimo wieloletniego podziału, konfliktu i wojny koreańskiej przedstawiciele obu państw poszli razem w defiladzie - pod wspólną flagą zjednoczonego Półwyspu Koreańskiego. Kilkanaście minut później w ramach części artystycznej odśpiewano piosenkę "Imagine" Johna Lehnona, czyli utwór o świecie bez podziałów, nienawiści i wojen.
Na trybunach Stadionu Olimpijskiego zasiadła Kim Jo Dzong, siostra przywódcy Korei Północnej Kim Dzong Una, która w symbolicznym geście uścisnęła dłoń prezydenta Korei Południowej Moon Jae-ina. - Sport ma niesamowitą moc łączenia ludzi i niesie nadzieję na pokój - mówił Przewodniczący Komitetu Organizacyjnego Igrzysk Olimpijskich, Lee Hee-Beom.
To piękne słowa, które - niestety - nie mają dziś żadnego pokrycia w rzeczywistości. W dobie narastającego napięcia na linii USA - Korea Północna nadzieje na pokój i zjednoczenie Korei nie mają podstaw i mogą dotyczyć jedynie bardzo dalekiej przyszłości.
- Moim zdaniem zjednoczenie musi nastąpić. Jeżeli nie za naszego pokolenia, to może za następnego. Jesteśmy jednym narodem i mamy wspólny język - uważa przewodniczka z Korei Południowej, która była z nami w Strefie Zdemilitaryzowanej. Po chwili wyjawia jednak, że w jej kraju opinie ludzi są podzielone. Połowa obywateli marzy o zjednoczeniu z Koreą Północną, a druga połowa wcale by tego nie chciała.
Dlaczego? Przyczyna leży w kwestiach ekonomicznych. W niektórych regionach kraju panuje głód, miliony dzieci pozostają niedożywione, a setki tysięcy osób przebywają w łagrach i obozach. Do tego dochodzą różnice kulturowe, które narastały przez 65 lat. Jeszcze do niedawna kobietom w Korei Północnej zabraniano nosić spodnie, buty na obcasach i kolczyki. Nikomu nie wolno było też jeść hamburgerów oraz pizzy. I choć część zakazów została zniesiona, to wprowadzono inne. Przykład? Dwa lata temu Kim Dzong Un ogłosił dla swoich obywateli zakaz noszenia dżinsów oraz piercingu. Niektóre różnice kulturowe są dziś tak duże, że mogą być nie do przeskoczenia.
- Mimo że wiele się mówi o zjednoczeniu Korei, w rzeczywistości nikt tego nie chce - przekonuje w swojej książce "Świat Andrzeja Fidyka" tytułowy autor. - Władze Korei Północnej z powodów oczywistych - lecz również dla władz Korei Południowej zjednoczenie byłoby dzisiaj koszmarem.
- No bo jak miałoby się to odbyć? - pyta retorycznie Fidyk. - I jak dwadzieścia milionów głodnych ludzi, nic nie wiedzących o współczesnym świecie, niemających pojęcia o istnieniu internetu i kart kredytowych, miałoby się nagle stać pełnoprawnymi obywatelami tego nowoczesnego i bogatego kraju (Korei Południowej - przyp. red.)?
To smutna, ale prawdziwa rzeczywistość Korei Północnej. A jeszcze smutniejsza jest konkluzja Andrzeja Fidyka.
- Myślę, że gdyby nie zagrożenie nuklearne ze strony Korei Północnej - chyba już nikt na świecie nie interesowałby się tym, co dzieje się w tym kraju - ocenia.