Wystawa "Kaczmarek i inni" - o Polakach w Zagłębiu Ruhry
"To też taki Kaczmarek..."- mówiło się kiedyś powszechnie o Polakach przybyłych do Zagłębia Ruhry. Im to właśnie poświęcona jest ekspozycja w Gelsenkirchen, opowiadająca o przeszłości, ale i teraźniejszości, bez jej upiększania.
- Pomysł zorganizowania tej wystawy zawdzięczam moim dziadkom, albo inaczej mówiąc historii naszej rodziny - mówi pomysłodawca ekspozycji, historyk, Josef Herten - Jestem jednym z wielu tysięcy, którzy tu żyją i nawet się wcześniej nie domyślali, że ich dziadkowie byli polskiego pochodzenia. W rodzinie była to sprawa przemilczana, uchodziła prawie za hańbę. Rodzice pragnęli zmienić swoje nazwisko i przez to zatracić polską tożsamość. Przypadkiem, w czasie rodzinnej kłótni, mając około 10-12 lat, odkryłem, że moja babcia pochodziła z Poznania, a dziadek był Czechem. Było to dla mnie bardzo ważne odkrycie, ponieważ nie chciałem być żadnym Polaczkiem, a tak tutaj nazywano wszystkich Polaków. Dlatego od wczesnych już lat był to dla mnie temat ważny i interesowałem się poprawą stosunków polsko- niemieckich.
Marzeniem Josefa Hertena było zorganizowanie wystawy opowiadającej o polskich emigrantach i pierwsza szansa pojawiła się w 1997 roku podczas polsko-niemieckich "Spotkań" w Essen. Wraz z artystą Thomasem Rotherem udokumentował wiele wydarzeń historycznych, polskich organizacji, zbadał losy niektórych mieszkańców polskiego pochodzenia. Po sukcesie w Essen ekspozycja pojechała do Polski i ponad 50 tysięcy ludzi obejrzało ją w Szczecinie, Olsztynie, Bytomiu i Poznaniu. Podczas tej podróży przybyło także eksponatów. Ludzie ofiarowali własne pamiątki, dokumenty i wspomnienia.
- Czasem dochodziło do wzruszających sytuacji - opowiada Josef Herten - Na otwarcie wystawy w Olsztynie przyszła ponad 80-letnia elegancka kobieta i opowiedziała mi, że urodziła się w Bochum, ale rodzice zabrali ją w 1918 z powrotem do Polski, a teraz jej córka wyszła za Niemca. Łzy ściekały jej po policzkach i mnie także, bo wiem jakie obawy mają Polacy przed Niemcami. I ta kobieta przyszła jeszcze później darując mi dla wystawy miedzianą butelkę, za pomocą której rozgrzewało się kiedyś łóżka.
Obecnie w Gelsenkirchen można podziwiać bogate zbiory, dokumentujące życie polskich emigrantów w Zagłebiu Ruhry od 1875 roku po dzień dzisiejszy. W galerii znalazła się m.in. klasa szkolna, w której polskie dzieci po pierwszej wojnie światowej mogły uczyć się polskiego, w gablotach: elementarze, podręczniki, świadectwa, krótka historia państwa polskiego po rozbiorach. W rogu sali - popiersie Bismarcka - symbol germanizacji ziem polskich, ale i przybyłych do Niemiec ich mieszkańców.
Zbudowano także komisariat policji i typową kuchnię polskiego robotnika. Ekspozycja zawiera również zbiory z historii polskich związków, towarzystw i kółek - dokumenty ich działalności, zdjęcia, sztandary. Jest również wóz rodziny, uciekającej w 1945 roku z Królewca przed sowieckimi oddziałami. Nie brakuje także zdjęć z obozów pracy przymusowej i osobistych historii polskojęzycznych mieszkańców Zagłębia Ruhry.
- Czasem, gdy się kłóciliśmy, inne dzieci nazywały nas "Pollacke". Kiedy zapytaliśmy mamę w domu co to znaczy, mówiła: "nie martwcie się o to, to nie ma żadnego znaczenia". Jako dzieci nie zastanawialiśmy się, dlaczego nasza babcia nazywa się Pawlicki, a nasi rodzice Parkhof - wspomina Heinz Parkhof z Essen. Dopiero 15 lat później dowiedział się, dlaczego jego ojciec i sześcioro rodzeństwa zmienili po śmierci dziadka swoje nazwisko. Jeden z braci ojca chciał bowiem poślubić córkę niemieckiego urzędnika, a jej rodzice nie znieśliby żadnego polskiego nazwiska w swojej rodzinie.
Pod koniec XIX wieku z byłych ziem polskich, podzielonych wówczas między trzech zaborców przywędrowało do Zagłębia Ruhry około 500 tysięcy osób. Większość z nich pochodziła z pruskich prowincji: Mazur, Kaszub, Śląska, Poznańskiego, ale nie brakowało także obywateli pozostałych zaborów. Wszyscy oni przybyli tu z myślą, aby zbudować sobie lepszą egzystencję w nowej ojczyźnie. Ich początek nie był łatwy.
- Po osiedleniu się tutaj było im zagwarantowane, że mogą pielęgnować swoją narodowość, ale Bismarck chciał wyczyścić wszelką polskość. Rozpoczęło się już od edukacji - mówi Josef Herten -Znam to jeszcze z właśnych doświadczeń, wiele lat później. W naszej klasie był chłopiec o typowo polskim nazwisku, nauczyciel zawsze go poniżał. Za pomocą takich środków, które były popierane przez państwo, próbowało się umniejszyć Polakom ich pochodzenie. Wielu z nich zmieniało swoje nazwisko na niemiecko brzmiące. Tak długo, jak ludzie ci pozostawali między sobą i w pracy, nie mieli żadnych problemów, kiedy jednak konfrontowani byli z opinią publiczną, wówczas poddawani byli dosyć ciężkiemu naciskowi. Nie byli także mile widziani przez związki zawodowe jako potężne rezerwy siły roboczej i do tego taniej. Tak też dochodziło do tego, że ludzie ci się jednoczyli i rosły ich interesy polityczne. Tworzyli własne związki zawodowe. Postrzegano ich także jako podżegaczy strajków. Wprawdzie ich położenie materialne nie było złe,
to jednak nie mogli oni awansować do wyższych klas, gdzie trzeba było spełniać pewne kryteria, a jednym z nich był dyplom z języka niemieckiego. Strajkowali także o swoje bezpieczeństwo i płace, na których oszczędzali posiadacze kopalni i zakładów przemysłowych.
Z czasem także oni zrobili karierę zawodową i obserwując obecnie kierownicze piętra wielu firm, są one pełne polsko-brzmiących nazwisk. Lecz większość z nich z obawy przed stereotypami chce w dalszym ciągu ukryć swoje pochodzenie.
- Znam Polaków, którzy wysyłają swoje dzieci do logopedy, aby pozbyły się polskiego akcentu - opowiada 22-letnia Magdalena Bernacki, pracownik ekspozycji, a na co dzień także studentka historii i nauki o komunikowaniu - Urodziłam się w Katowicach i tam też spędziłam szczęśliwe dzieciństwo. W 1988 roku moi rodzice przyjechali do Niemiec i kraj ten otwarł przede mną inne możliwości.
Nie chce ich jednak porównywać z tym, co przeżyła w Polsce. W Niemczech natomiast często musiała się konfrontować ze złym obrazem Polaków. Jeszcze przed kilkoma laty wyśmiewano się z jej akcentu w szkole. Przedstawiając się komuś, często dodaje skąd pochodzi, bo ludzie próbują pytać okrężną drogą. Magda nie uważa siebie ani za Polkę ani za Niemkę, powiada, że jest tu i tam.
- W moim pochodzeniu i dwujęzycznym wychowaniu widzę obecnie same zalety - dodaje Magda - Mam nadzieję, że pomoże mi ono w moim przyszłym życiu zawodowym.
Niestety stereotypy narodowe działają po obu stronach, są trwałe i proste w użyciu. Niczym wiedza zawarta w pigułce. I chociaż stosunki polsko-niemieckie są dzisiaj tak dobre jak nigdy przedtem, ciągłe działanie na rzecz wzajemnego porozumienia wydaje się konieczne. - Również nasza wystawa powinna przyczynić się do zwalczania stereotypów i polepszenia społecznych, kulturalnych i gospodarczych stosunków między naszymi nacjami - twierdzi Herten.
(Tygodnik "Angora")