Wyrok amerykańskiego sądu ws. Małgorzaty Cimoszewicz-Harlan może być częściowo wykonany
Córka b. premiera Włodzimierza Cimoszewicza nie dostanie czterech milionów dolarów odszkodowania od tygodnika "Wprost", ale niewykluczone, że otrzyma inną, mniejszą kwotę, zasądzoną na jej rzecz przez sąd amerykański - orzekł Sąd Najwyższy.
Sprawa dotyczy artykułów, które ukazały się w tygodniku "Wprost" w 2005 r. o rzekomych nadużyciach, jakich mieli dopuścić się Małgorzata Cimoszewicz-Harlan i jej mąż przy zakupie akcji PKN Orlen. Ponieważ "Wprost" ukazuje się w USA, gdzie małżonkowie mieszkają, pozwali oni do tamtejszego sądu czasopismo i jego ówczesnego redaktora naczelnego Marka Króla za naruszenie dóbr osobistych.
Sąd hrabstwa Cook stanu Illinois wydał wyrok, w którym zasądził na rzecz małżeństwa łącznie pięć milionów dolarów od tygodnika i jego naczelnego. Składały się na to: milion dolarów odszkodowania za udowodnioną szkodę i cztery miliony dolarów "odszkodowania karnego".
W 2010 r. małżeństwo wystąpiło do polskiego sądu o nadanie klauzuli wykonalności temu wyrokowi lub chociaż jego części.
Sądy: Okręgowy i Apelacyjny w Warszawie odmówiły, bo uznały, że odszkodowania, których żądali poszkodowani, byłyby sprzeczne z podstawowymi zasadami polskiego porządku prawnego. Według sądu apelacyjnego wykonanie zagranicznego wyroku godziłoby w poczucie sprawiedliwości i proporcjonalności między szkodą a środkami, jakie zostałyby użyte do jej naprawienia.
W piątek Sąd Najwyższy rozpatrywał skargę kasacyjną małżonków. Uznał ją za zasadną tylko w tej części, która dotyczyła odszkodowania za udowodnioną szkodę i z tego powodu skierował sprawę do ponownego rozpoznania przez stołeczny sąd apelacyjny. Natomiast SN oddalił skargę w zakresie dotyczącym "odszkodowania karnego" w wysokości czterech milionów dolarów.
Wyrok amerykański będzie mógł być wykonany w Polsce, ale nie w całości - orzekł SN (sygn. I CSK 697/12).
SN uznał, że polskie prawo nie przewiduje instytucji tzw. karnego odszkodowania. Wskazał, że w polskim prawie odszkodowanie ma wynagrodzić szkody, jakie poniosła dana osoba, a nie stanowić rodzaj represji karnej.
- Dopuszczenie do egzekwowania tak wysokich kwot, nieproporcjonalnych w stosunku do wyrządzonej szkody, zdestabilizowałoby system prawny, podważyłoby byt ekonomiczny wydawcy, a nawet mogłoby stanowić ograniczenie wolności słowa - powiedział sędzia Tadeusz Ereciński, uzasadniając piątkowy wyrok.
SN uznał natomiast, że w grę może wchodzić odszkodowanie za udowodnioną szkodę, czyli żądany przez małżonków około milion dolarów, ponieważ odpowiada ono polskiemu zadośćuczynieniu za doznaną krzywdę. Nie oznacza to jeszcze, że poszkodowani mogą liczyć na wyegzekwowanie całej tej kwoty zasądzonej przez sąd w USA.
- O ile samo wykonanie wyroku w tej części nie budzi wątpliwości, to zastrzeżenia wzbudza wysokość kwoty - powiedział Ereciński. Dodał, że o tym zdecyduje sąd apelacyjny.
Wcześniej, gdy sprawa była w sądach niższych instancji, naczelny tygodnika próbował kwestionować sam sposób doręczenia mu pisma z amerykańskiego sądu, co - jego zdaniem - pozbawiło go możliwości obrony. Twierdził, że list powinien był wskazywać konkretne miejsce pracy, a zawierał tylko adres budynku i dane osobowe.
W piątek SN stwierdził jednak, że pismo było doręczone prawidłowo. Podane w liście nazwisko naczelnego i adres budynku jednoznacznie wskazywało, gdzie znajduje się jego adresat i nie nastręczało trudności ustalenie konkretnych pomieszczeń redakcji.
- Nie jest w takich wypadkach konieczne podawanie nazwy zakładu pracy, wystarczy dokładny i prawidłowy adres siedziby - powiedział sędzia Ereciński. Dodał, że w zupełności wystarczy to do tzw. doręczenia zastępczego, które polega na doręczeniu adresatowi pisma procesowego w jego zakładzie pracy, a gdy adresata nie ma w miejscu pracy, można doręczyć pismo innej osobie, upoważnionej do odbioru pism w firmie.