Wypadek rządowego śmigłowca - Wojska Lotnicze odrzucają zarzuty "GW"
Załoga rządowego Mi-8 odpoczywała przed lotem, warunki pogodowe pozwalały na start, drugi pilot miał wystarczające kwalifikacje, rzeczywista pogoda mogła sprawić, że załoga nie wierzyła komunikatom - odpowiadają dowódcy lotnictwa i pułku specjalnego na zarzuty "Gazety Wyborczej".
19.03.2004 | aktual.: 19.03.2004 19:55
W piątek dziennik - powołując się na informatorów z komisji, która badała przyczyny wypadku w grudniu ub. roku śmigłowca z premierem na pokładzie - napisał, że pilot nie powinien był lecieć, ponieważ był na służbie przez 30 godzin; pogoda we Wrocławiu nie pozwalała na start; drugi pilot nie miał pełnych kwalifikacji, a podczas lotu do Warszawy załoga zapewne nie słuchała komunikatów meteorologicznych. Według "GW", wojskowi lotnicy nie przestrzegają cywilnych przepisów o ruchu powietrznym.
Przewodniczący wojskowej komisji badania wypadków lotniczych płk Ryszard Michałowski przyznał, że załoga nie odpoczywała tyle, ile powinna zgodnie z regulaminem, jednak przed feralnym lotem, trzecim owego dnia, miała 4 godziny odpoczynku. "Dowódca miał prawo zdecydować, czy on poleci, czy poleci inna załoga, i zdecydował. Komisja uważa, że problem wypoczynku nie miał wpływu na przyczynę awarii" - podkreślił Michałowski.
Zarzut niewystarczających kwalifikacji pilota i niewłaściwego szkolenia w pułku za "całkowitą nieprawdę" uznał p.o. zastępca dowódcy 36. specjalnego pułku lotnictwa transportowego mjr Waldemar Targalski. "Na każdym etapie szkolony pilot musi spędzić odpowiednią liczbę godzin w powietrzu. Nie ma precedensów, by ktoś wykonywał loty niezgodnie z programami szkolenia i regulaminem lotów" - zapewnił.
Według dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej gen. broni Ryszarda Olszewskiego, warunki meteorologiczne we Wrocławiu pozwalały na start, komisja nie miała też zastrzeżeń do wyszkolenia pilota. Odnosząc się do innego stwierdzenia gazety - że na 2 minuty przed zgaśnięciem pierwszego silnika przyrządy pokazywały wzrost jego temperatury, dowódca WLOP odparł, że nie ma urządzenia, które zapisywałoby ten parametr lotu. Dodał, że to może wiedzieć dowódca załogi, major Marek Miłosz, który jednak nie pamięta temperatury silnika. "Skoro nie ma obiektywnych materiałów i ktoś wyciąga taką konkluzję, to albo nie jest kompetentnym członkiem tej komisji, albo miał jakieś intencje wprowadzenia czytelników w błąd" - powiedział gen. Olszewski.
Poinformował, że chciał zaprosić Miłosza na konferencję prasową, ten jednak odmówił, będąc zmęczony pytaniami prasy. "Chce się zrelaksować, wrócić do latania" - wyjaśnił szef WLOP.
Nawiązując do warunków pogodowych w dniu feralnego lotu, gen. Olszewski zaznaczył, że załoga nie miała informacji, iż "śmigłowiec znajduje się w warunkach oblodzenia", nie zadziałał bowiem system ostrzegania o tym. Zdaniem Michałowskiego, niezwykle silna inwersja (wzrost temperatury wraz z wysokością) mogły spowodować, że załoga mogła nie wierzyć komunikatom meteorologicznym.
4 grudnia ub. roku, pilotowany przez mjr. Marka Miłosza rządowy śmigłowiec Mi-8 po awarii obu silników spadł z wysokości ok. 700 m, nieopodal Góry Kalwarii pod Warszawą. W wypadku zostali ranni premier Leszek Miller, szefowa jego gabinetu politycznego Aleksandra Jakubowska, dwoje pracowników Centrum Informacyjnego Rządu, lekarz, pięciu oficerów Biura Ochrony Rządu, trzech pilotów i stewardesa.
W styczniu komisja badająca przyczyny wypadku uznała, że załoga śmigłowca popełniła niezawiniony błąd, gdy wchodząc w chmury w czasie lotu nie włączyła ręcznego trybu ogrzewania wlotów powietrza do silnika. Nie miała ona jednak danych meteorologicznych wskazujących na możliwość oblodzenia. Major Miłosz przyznał, że nie włączając ogrzewania wlotów silników popełnił błąd. W marcu prokuratura zarzuciła mu umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy oraz nieumyślne spowodowanie wypadku.