Wybory wygrane przez opozycję, czyli Birma przed swoją Magdalenką
W czasie, gdy Polacy emocjonują się składem nowego rządu, światowe media żyją pierwszymi od 25 lat wolnymi wyborami w Birmie. Drugi po Indonezji największy kraj Azji Południowo-Wschodniej wszedł właśnie w historyczny zakręt i być może na drogę demokracji.
W niedzielnych wyborach w Birmie (oficjalnie zwanej dzisiaj Mjanmą), pierwszych takich od ćwierćwiecza, ponownie wygrała noblistka Aung San Suu Kyi i jej Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD). Gdy stało się tak poprzednio, w maju 1990 r., przestraszeni wynikiem wojskowi wybór unieważnili, a noblistkę już wcześniej umieścili w areszcie domowym. Teraz co prawda zwlekają z podaniem ostatecznego wyniku, ale wynik raczej uszanują. A to dlatego, że jak dotąd, zgodnie z wypracowaną przez nich i przyjętą w 2010 r. konstytucją, to oni nadal niepodzielnie rządzą państwem. Do tej pory Aung San Suu Kyi pełniła w parlamencie - Hluttaw - jedynie rolę przysłowiowego kwiatka do kożucha.
Z woli generałów
Wybory zakończone i przez NLD wygrane, ale prawdziwa rozgrywka rozpoczyna się dopiero teraz. Chodzi o to, że tym razem po zwycięstwie część władzy trzeba będzie przekazać Suu Kyi i jej ugrupowaniu. Ale jaką część - do końca nie wiadomo. To będzie dopiero przedmiotem negocjacji, sporu i przetargu. Albowiem wybór prezydenta państwa, czyli osoby faktycznie sprawującej władzę, jest planowany dopiero w lutym przyszłego roku. I to wtedy zorientujemy się, co naprawdę w Birmie się stało, jak wygląda tamtejszy układ władzy.
Na podstawie obowiązującej konstytucji, której Suu Kyi nie udało się dotąd zmienić, a nawet znowelizować, mimo że bardzo się starała, przepisy są twarde: 25 proc. ogółu mandatów przypada wojskowym. A chcąc zmienić ustawę zasadniczą, trzeba mieć 75 proc. głosów plus jeden. Wniosek? Bez woli generałów i pułkowników nic nie da się zrobić.
Co gorsza, trzy kluczowe resorty - obrony narodowej, spraw zewnętrznych oraz pogranicza (obsadzonego przez mniejszości etniczne, często będące w sporze i konflikcie z centralną władzą) - też z konstytucyjnego klucza obsadzają wojskowi. Na dodatek najsilniejszym wojskowym jest szef sztabu armii - Tatmadaw, a tę funkcję pełni akurat twardogłowy starszy generał (to ranga, nie wiek) Min Aung Hlaing, powszechnie uważany za człowieka byłego szefa junty, też starszego generała Than Shwe (panował i dominował w latach 1992-2010). On akurat współpracy z Suu Kyi nie chce i nie przewiduje. Natomiast inny były generał, szef izby niższej parlamentu Thura Shwe Man, który za taką współpracą się wyraźnie opowiadał, w sierpniu tego roku z hukiem stracił stanowiska i szanse na wysokie stanowiska w przyszłości. Gdy dodamy do tego zapis, że armia może w każdej chwili wprowadzić w państwie stan wyjątkowy, powodów do nadmiernego optymizmu nie ma. Trzeba być ostrożnym.
Tym bardziej, że obowiązująca konstytucja przewiduje także, że prezydentem państwa nie może być osoba, której najbliżsi byli lub są obywatelami innych państw. Ten zapis wprowadzono wyraźnie mając na uwadze Suu Kyi, której zmarły mąż był Brytyjczykiem, a dwaj dorośli synowie przebywają poza granicami i na obcych paszportach. Ona więc prezydentem być nie może. Kogo wystawi jako swego kandydata, mając kwalifikowaną większość w Hluttaw?
Prezydent z tylnego siedzenia
Szukając więc polskich paraleli można powiedzieć, że mimo wygranych wyborów przez opozycję spod znaku NLD, Birmę czekają długie i niezbyt transparentne "rozmowy w Magdalence", a ostateczne rozwiązanie też może być "polskie", tzn. sterowanie głównym urzędem państwa, prezydenturą, z tylnego siedzenia, czyli przez Suu Kyi, której rola przywódcza wewnątrz ugrupowani jest niekwestionowana. Kieruje ona partią twardą ręką - i zapewne tak zostanie.
Do końca nie wiemy więc, co będzie dalej, wiemy za to, co jest. Wywodząca się z junty Partia Solidarności i Rozwoju Unii (USDP) przegrała wybory, ale nadal trzyma w ręku wszystkie nici władzy. Ile jej teraz odda, z racji na zdecydowane zwycięstwo Suu Kyi? Bodaj nikt nie zna odpowiedzi na to kluczowe pytanie, chyba włącznie z głównymi bohaterami. Tymczasem zwycięska NLD ma nie jednego przeciwnika, lecz co najmniej trzech: armię - Tatmadaw, której przedstawiciele nie tylko zasiadają w Hluttaw, ale są wszędzie (każdy, kto choć trochę Birmę zna, ten wie, jak dużo garnizonów i koszar jest po niej rozsypanych), oczywiście USDP, czyli też generałów i wysokich rangą oficerów teraz przebranych w cywilne ubrania, czy to garnitury, czy to tradycyjne birmańskie suknie - longyi, oraz przynajmniej część hierarchii buddyjskiej, zwanej Sangha.
To z szeregów tej ostatniej wyłoniła się niedawno bardzo widoczna, otwarcie popierająca USDP i mocno nacjonalistyczna grupa zwana Ma Ba Thaw, która chce "Birmy dla Birmańczyków", co brzmi wyjątkowo groźnie w kraju będącym istną językową wieżą Babel i rzadką do powtórzenia mieszanką etniczną (ponad sto narodowości). Nazwa ugrupowania znaczy Górna Birma, czyli nawiązuje do obszarów tradycyjnie uznawanych za najbardziej birmańskie z birmańskich pod względem etnicznym. Również główne hasło przez tę grupę forsowane "(Birmański) nacjonalizm przede wszystkim" jest dość jednoznaczne i groźne - tak w wymiarze etnicznym, jak też religijnym, bo od kilku co najmniej lat odżył tradycyjny konflikt, wywodzący się jeszcze z epoki kolonialnej, czyli sprzed roku 1948, kiedy to Brytyjczycy sprowadzali do Birmy urzędników czy policjantów z Indii lub Bengalu. Ówczesna nienawiść do tych kala, jak ich nazywano, dzisiaj się odradza.
Etniczny okrągły stół?
A tymczasem jeden z regionów państwa, krainę Rakhine, dawnej Arakan, zamieszkują przez pozbawieni przez władze praw, pochodzący z Bengalu wyznawcy islamu, zwani Rohingya, o których co pewien czas słyszymy, jak płyną w desperacji przez morza na tratwach, byle tylko polepszyć swój los. Ostatnia taka fala przeszła wiosną tego roku, a Suu Kyi, mimo nacisku ze strony innych noblistów, jak biskup Desmond Tutu czy Dalajlama, nawet się na ten drażliwy temat nie zająknęła. Ona doskonale wie, że o losach kraju decydują Birmańczycy i przed wyborami nie chciała ich drażnić. A co zrobi po wygranych wyborach?
Wiemy, że w tych wyborach aż 51 z 91 partii, które do nich stanęły, to były ugrupowania o charakterze etnicznym. Choć w chwili pisania tych słów ostateczny wynik nie jest jeszcze znany, wstępne oceny mówią jednoznacznie, że głosowały one przede wszystkim na siebie, ale też często na NLD licząc, że ona przy władzy odmieni ich los.
A odmiana tego losu, to nic innego, jak konieczność powrotu do ducha porozumień z Panlong, czyli dwóch umów z mniejszościami, jakie przeforsował gen. Aung San, "ojciec" birmańskiej państwowości i niepodległości - ale też Tatmadaw! - a prywatnie - ojciec Suu Kyi. W tym sensie stoi więc ona przed podobnie wielkim wyzwaniem, jak ojciec przed uzyskaniem niepodległości: chcąc pokojowych rozwiązań i rozwoju kraju, trzeba ułożyć się z mniejszościami. Potrzebny jest nie tylko polityczny, ale też etniczny okrągły stół.
Owszem, tuż przed wyborami obecne władze w Naypyidaw (nowej stolicy państwa od listopada 2005 r.) z prezydentem Thein Seinem (niegdyś osobą numer cztery w juncie i jej premierem), przeforsowały - i z dużą oprawą medialną, a nawet przy asyście obserwatorów z Japonii czy UE - umowę z mniejszościami etnicznymi. Podpisały ją jednak tylko z częścią z nich. Siedem najważniejszych jej nie podpisało. A rozwiązanie połowicze w tym akurat przypadku nie jest żadnym rozwiązaniem. Ma Ba Thaw szerzy nienawiść wobec muzułmanów, Rohingya siedzą w okrutnych warunkach w wyznaczonych dla nich obozach, a na północy kraju, na pograniczu z Chinami, co chwila chwytają za broń Kaczinowie. Spokojnie nie było i nie jest.
Wysoka stawka
Wybory wygrane. Suu Kyi, niegdyś ikona demokracji i praw człowieka, która za swe przekonania przesiedziała łącznie aż 15 lat w areszcie domowym, odnotowała największy polityczny triumf w swej karierze. Ale co z tym zwycięstwem zrobi? Na co pozwolą jej generałowie, a nawet buddyjscy u mnisi? Najciekawsza rozgrywka dopiero przed nami. Tym razem stawka jest niezmiernie wysoka, bowiem z racji takich, a nie innych wyników wyborów, o podział prawdziwej władzy tu chodzi. Suu Kyi po raz kolejny udowodniła, że nadal sprawuje na terenie dzisiejszej Mjanmy rząd dusz, a jak będzie sprawowała władzę?
Autor w latach 2004-2008 był ambasadorem w Związku Mjanmy, opublikował tom "Złota Ziemia roni łzy. Esej birmański".