Wszyscy papieże są nasi
O tym, czym zasmucaliśmy Jana Pawła II i czy Benedykt XVI zmieni świat,
z ojcem Maciejem Ziębą rozmawiają Marcin Jakimowicz i Przemysław Kucharczak
14.04.2006 10:58
Marcin Jakimowicz, Przemysław Kucharczak: Gdy przyjeżdżał Jan Paweł II, wiedzieliśmy, jak go powitać. Polacy uczyli się zwrotek „Życzymy, życzymy”, wyciągali z szaf biało-czerwone flagi... A jak przyjąć Benedykta XVI?
O. Maciej Zięba: – Przyjmijmy go po prostu z polską, katolicką gościnnością. Jan Paweł II sprawił, że Polacy odkryli poczucie bliskiej więzi z papiestwem. Oczywiście papież Paweł VI też cieszył się w naszym kraju sympatią, a jednak Polacy nie odczuwali tak silnego poczucia więzi z nim jak dziś z Benedyktem XVI. Zawołanie: Polonia semper fidelis – Polska zawsze wierna, jest dzisiaj dzięki Janowi Pawłowi II o wiele bardziej konkretne niż 30 lat temu. Oczywiście nasze spotkania z Benedyktem będą trochę mniej rodzinne niż z Janem Pawłem. Z nikim innym nie uda się już nawiązać aż takiego poziomu więzi, nie będzie już tych wszystkich „łupieży” i „kremówek”, które nas tak bardzo wiązały emocjonalnie. Poza tym profesor Ratzinger, choć zawsze był gigantem intelektualnym, nigdy nie był duszpasterzem. Natomiast Karol Wojtyła miał te duszpasterskie doświadczenie i talent. Jestem przekonany, że będzie to bardzo dobra pielgrzymka następcy Piotra. Benedykt zapewne położy akcent na teologię, a to może w nas znów obudzić
chrześcijańskie myślenie.
Myślę, że to będzie znów wielki czas łaski. Ale czy ma Ojciec dla nas jakąś radę, jak mamy się przygotować?
– Mam dwie. Pierwsza jest mało odkrywcza, ale bardzo ważna: po prostu przez modlitwę. Jasne, to rzecz oczywista, truizm. Ale słowo to pochodzi przecież od angielskiego true – prawda. Jakakolwiek akcja chrześcijańska ma sens tylko wtedy, jeśli jest „obmodlona”. Inaczej to będzie akcja czysto świecka. Benedykt potrzebuje bardzo modlitwy również dlatego, że wizyta w Polsce może być dla niego w pewnym sensie trudnym przeżyciem. On przecież wie, że na spotkania z nim zapewne przyjdą mniejsze tłumy. Że wszystkie media będą odnotowywać: „na spotkaniu z Janem Pawłem w tym a tym miejscu było półtora miliona ludzi, a teraz przyszło tylko kilkaset tysięcy”.
A czy takie porównywania mają w ogóle sens?
– Nie! Ale wszyscy będą trochę porównywać. Nie da się inaczej. Nie tylko media, także każdy z nas. Boję się, że po spotkaniu z Benedyktem będziemy mówić: „No, bardzo fajnie, ale dawniej to było!”. Myślę, że warto przyjąć zasadę, że ta pielgrzymka jest po prostu kontynuacją wizyt Jana Pawła II. I im mniej będziemy je porównywać, tym lepiej. Bo to porównywanie może nam strasznie zaciemnić odbiór tego, co chce nam przekazać Benedykt. A więc pierwsza moja rada brzmi: modlitwa, a druga: uwolnić się od przeszłości.
Zresztą podobne porównywanie dotyczyło też Jana Pawła II. Podczas jego wizyt w okresie komunistycznym dochodziło do wielkiego wybuchu entuzjazmu milionów Polaków. Później komunizm upadł i zaczął się trudny czas transformacji. I kiedy Ojciec Święty przyjechał do wolnej Polski w 1991 roku, entuzjazm Polaków był o wiele, wiele mniejszy. To wtedy właśnie zaczęło się to okropne porównywanie, że „to już nie jest ten sam Papież co kiedyś. On już nas tak dobrze nie rozumie”. To nam niesłychanie zepsuło odbiór jego przesłania! Wtedy Polska bardzo źle słuchała tego, co mówił Jan Paweł II. A więc teraz już omińmy tę pułapkę. Przyjmijmy Benedykta jako Benedykta, jako papieża, który przynosi nam coś nowego. Nie niepokoi Ojca to uparte nazywanie Karola Wojtyły przez niektóre media: „nasz Papież”? „Gazeta Wyborcza” miesiącami drukowała dodatki pod tytułem „Nasz Papież”, poświęcone Janowi Pawłowi. Tak jakby Benedykt nie był nasz, bo to Niemiec...
– To rzeczywiście fatalne określenie. Za Gierka mówiło się: „wszystkie dzieci są nasze”. A ja to w kazaniach przerabiałem na: „wszyscy papieże są nasi”. Każdy papież jest nasz, bo to jest głowa Kościoła, w którym zostaliśmy ochrzczeni, w którym żyjemy i w którym mamy wzrastać w miłości. Każdy z papieży w jednakowym stopniu jest nasz.
W „Tertio millennio adveniente” Jan Paweł II wyraźnie apelował o jedność Kościoła. Wówczas myśleliśmy przede wszystkim o podziale chrześcijaństwa. A dziś? Czy Kościół w Polsce jest bardziej podzielony?
– Nie. Chyba po prostu więcej się o tym mówi. Oczywiście nie ma tego zwornika, którym był Jan Paweł II. Za jego życia w razie wątpliwości zawsze mogliśmy się dowiedzieć, jak ma być. Powiedział: „Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”, no i sprawa była załatwiona. Teraz tego komfortu nam zabrakło i trzeba się z tym pogodzić. Niestety, my, Polacy, lubimy się kłócić o bzdurki i bajdurki. Jakaś swarliwość, jakaś zapiekłość w sprawie nawet mało istotnych rzeczy dotyka w Polsce wszystkich dziedzin życia. Patrzę na to z bólem. A co zrobili ostatnio Niemcy? Dla dobra państwa potrafili stworzyć koalicję ognia z wodą, socjaldemokratów i chadeków. Tymczasem w Polsce nawet ci, którym jest do siebie w miarę blisko, nie potrafią się połączyć, tylko muszą się żreć...
Myśli Ojciec, że to zjawisko dotyczy też ludzi Kościoła?
– Tak. Przecież to samo społeczeństwo i głosuje, i chodzi do Kościoła. Uważam jednak, że biskupi zajmują właściwe stanowisko wobec różnic wśród ludzi Kościoła. Zauważmy, że Episkopat stara się tonować pojawiające się różnice. Nasi biskupi nie dzielą wiernych na swoich i obcych, nie podkreślają tych różnic, nie wypowiadają się w tych kwestiach jednoznacznie. Wydaje mi się, że Episkopat jest jak na razie jedynym środowiskiem w Polsce, które stara się zmniejszać podziały, a nie je wzniecać. Bo gdzie są podziały, tam jest diabeł. „Diabolo” znaczy przecież „dzielący, rozszczepiający”. Podziały zawsze rozkręcają spiralę agresji, nic dobrego z tego nie może wyniknąć.
Czy Jan Paweł II cierpiał, gdy docierały do niego wieści znad Wisły, gdy przeglądał polską prasę?
– Tak. Bez wątpienia. Bardzo dramatyczny był pod tym względem okres 1990–1997. Nie wiem, czy to panowie pamiętają, ale wtedy wyraźnie było widać, że Polska mało uważnie słucha Jana Pawła II. Wielu poważnych ludzi wypowiadało się publicznie, że Papież Polski nie rozumie, że jest już wyalienowany.
A gazety na pierwszych stronach pytały: „Czy stać nas na kolejną pielgrzymkę papieską”?
– Tak, to były ataki też tego typu. Pamiętam, jak pewna pani profesor mówiła o Janie Pawle: „ten starszy pan z Watykanu stracił wyczucie”. I Papież tym się przejmował?
– Bardzo! A to dlatego, że on niesłychanie Polskę kochał. Bolało go, że marnujemy dar wolności. Miał wtedy w Polsce ludzi, którzy go co prawda bardzo kochali, ale nic z tego w praktyce nie wynikało. Politycy starali się tylko zrobić z nim zdjęcie i potraktować go instrumentalnie. Jednak tematy, które nam podsuwał, nie były wtedy podejmowane. Pojawiały się za to w kraju głosy, że nauczanie Jana Pawła II już jest nieprzydatne. Jego wielka przemowa w Skoczowie o ludziach sumienia została bardzo płytko zinterpretowana i nie została przez Polaków podjęta. Bez większego echa przeszedł też papieski program „Tertio millennio adveniente”. Jednak w roku 1997 coś się zmieniło. Pamiętam, że odbywała się dyskusja na temat tego, czy papieska pielgrzymka w roku 1997 ma się odbyć. Były obawy, bo pamiętano trudną pielgrzymkę z roku 1991, a dodatkowo u władzy akurat byli postkomuniści. A oni, przypomnijmy sobie, wtedy nie byli tacy pobożni jak dzisiaj... Ówczesna kampania wyborcza Aleksandra Kwaśniewskiego była oparta na
hasłach antyklerykalnych i agresywnie antykościelnych. Konkordat nie został ratyfikowany. Trwała debata konstytucyjna z obrzucaniem się inwektywami. To była debata pełna nienawiści z obu stron, jakby zachowanie starej konstytucji albo przyjęcie nowej miało zgubić Polskę. Biali, czerwoni, zieloni, czy fioletowi, wszyscy atakowali się z ogromną agresją. To było upiorne. I do takiej Polski przyjechał Papież w 1997 roku. I rozbił te zapiekłości. Polska była już zmęczona tą wieczną wojną w polityce i wreszcie przesłanie Jana Pawła II przyjęła.
Papież zaprosił mnie wtedy do siebie, w dzień po kanonizacji świętej Jadwigi na Błoniach w Krakowie. Zobaczyłem jego płomienne, gorejące oczy. Mimo zmęczenia był szczęśliwy, że to jest znowu ta Polska! Że Polska znowu go rozumie, znowu go słucha. To było po nim widać jak na dłoni. Myślę, że w latach 1990–97 przysporzyliśmy Janowi Pawłowi II bardzo wielu cierpień. Jednak ta ogromnie bolesna część jego życia tego dnia w Krakowie się skończyła. Zaczął się nowy etap.
Czy Jan Paweł II miał w swym otoczeniu ludzi, którzy mówili mu w cztery oczy prawdę? Gdy stoi się przed samym papieżem, człowiek czuje się przecież malutki, zagubiony. Jak tu zwrócić uwagę samemu następcy Piotra?
– O tak, otaczał się takimi ludźmi. Bardzo zwracał na to uwagę. Pamiętam, gdy siedzieliśmy u niego na obiadach, uśmiechał się i... zadawał bardzo trudne pytania. Wiedziałem, że muszę mówić całą prawdę. Dlatego siedziałem spocony. Jak tu powiedzieć o najtrudniejszych sprawach? Jak tu być obiektywnym, nie opowiadać przez pryzmat własnych doświadczeń, zranień? Oj, nigdy nie najadłem się na tych obiadkach.
Jan Paweł II zmienił świat. Czy Benedykt XVI też ma szanse go zmienić?
– Zobaczymy. Dopiero minął rok. Pamiętajmy, że Benedykt zaczyna pontyfikat znacznie bardziej zaawansowany wiekiem niż Jan Paweł II. Spodziewam się okresu kontynuacji. Ale kontynuacji oryginalnej i własnej. I trudno sobie wyobrazić lepszą kontynuację. W pismach Josepha Ratzingera zawsze można było dostrzec wielką zbieżność opisu świata z wizją Karola Wojtyły.
Jednak media próbują wyciągać różnice między nimi. Niektórzy uważają, że Benedykt jest bardziej konserwatywny. Twierdzą na przykład, że nigdy by się nie zdecydował na takie spotkanie z wyznawcami innych religii, jakie zorganizował w Asyżu Jan Paweł II.
– Benedykt na pewno nie ma tej nutki, którą nazwałbym teologicznym romantyzmem Jana Pawła II. Karol Wojtyła miał tę nutkę polskiego romantyzmu, wizyjności, która pozwalała nie bać się patrzeć bardzo daleko i sięgać bardzo głęboko. Benedykt różni się od niego tym, że w swoich analizach i działaniach jest bardziej wysublimowanym intelektualistą. Jednak tutaj chodzi o dobrą kontynuację. I w przypadku Benedykta XVI trudno sobie wyobrazić lepszą. Ta kontynuacja nie jest też imitacją i powielaniem zachowań poprzednika. Benedykt jest człowiekiem na tyle pobożnym i pokornym, że wie, że to jego Duch Święty powołał na następcę Piotra. Wie, że musi być sobą.
O. Maciej Zięba
Urodził się 52 lata temu we Wrocławiu. Zanim został dominikaninem, zdążył skończyć fizykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Później pracował naukowo w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej we Wrocławiu. W 1981 roku wstąpił jednak do zakonu dominikanów. Przez dwie kadencje był ich prowincjałem. Napisał wiele książek, m.in. „Biało-czarne zapiski”, „Niezwykły pontyfikat”, czy ostatnio „Epokę Jana Pawła II”. Założył w Krakowie Instytut Tertio Millennio.